Wiele razy zdarzyło mi się pisać krytycznie o działaniach władz oświatowych, jednak nie pamiętam, abym kiedykolwiek wprost skrytykował warszawskie kuratorium. Kuratoria w ogóle – owszem, bo rolę w systemie zawsze miały trudną, a ostatnio – jako „zbrojne ramię” władz państwowych, po prostu fatalną. Ale mojego konkretnego, za coś, co się w nim się zadziało, chyba nie. Powie ktoś, że to we własnym, dobrze pojętym interesie, nie zadzierać z instancją, która sprawuje nadzór pedagogiczny nad moją placówką, jednak nie tu jest pies pogrzebany. Po prostu przez trzydzieści lat owa instytucja nie dała mi powodu do krytyki. Może miałem szczęście do wizytatorów, którzy zawsze życzliwie podchodzili do zgłaszanych przeze mnie problemów i zapytań? Mojego długoletniego „anioła stróża”, panią Mieczysławę Piskorską, kiedy odchodziła na emeryturę, żegnałem niedawno z najszczerszym żalem. Układ miedzy nami był zresztą obopólnie korzystny, bo za niezmienną gotowość służenia radą, odwdzięczałem się Jej brakiem skarg na naszą szkołę. Czyli – nie generowałem kłopotów. Z kolei w ostatnim czasie, zdalnej edukacji, doceniam dość ograniczony zakres wywiadowania mnie tabelkami i wstrzemięźliwość zespołu kuratorskiego w kierowaniu do mnie jako dyrektora placówki oświatowej spotykanych w innych województwach zaleceń i nakazów, czasem nawet z nutą pogróżek. W Warszawie jest mi to jak dotąd darowane.