Zgodnie z wcześniejszą obietnicą w tym felietonie zabiorę Czytelnika na szkolną wycieczkę. Fikcyjną, ale stanowiącą kompilację autentycznych okoliczności, wydarzeń i problemów, które w jakimś momencie stały się udziałem moim albo moich znajomych. Z góry uprzedzam, że będzie też trochę dygresji.
Zanim wyruszymy, przyjdzie najpierw znaleźć chętnych uczestników.
Z tej kwestii ja osobiście jestem w doskonałej sytuacji. W warszawskiej szkole społecznej mogę niemal w ciemno założyć, że pojadą wszyscy uczniowie z dowolnej klasy, albo wystarczająco duża grupa, jeżeli impreza będzie ogólnoszkolna. W rozsądnych granicach nie ma tutaj problemu wydolności finansowej rodziców, a dodatkowo w przypadkach awaryjnych budżet naszej placówki przewiduje możliwość pomocy potrzebującym. Kłopotem może być co najwyżej doproszenie się o wpłatę w wyznaczonym terminie, ale i to po trosze na własne życzenie, bowiem chociaż rozum nakazuje w przypadku opóźnienia po prostu skreślać ucznia z listy wycieczkowiczów, to pedagogiczne serce nierozsądnie podpowiada wyrozumiałość. A zatem, jako się rzekło, ja w szkole społecznej mam dobrze, jednak w harcerstwie i bardzo wielu innych szkołach niedobór funduszy często stanowi poważną przeszkodę, którą już na starcie musi pokonać organizator imprezy.