Aktualności

Mała rzecz, a smuci!

Drodzy Czytelnicy!

   Publikując kolejny artykuł na blogu „Wokół szkoły”, najdłuższy z dotychczasowych, czuję potrzebę udzielenia pewnego wyjaśnienia. Szczególnie pod adresem osoby, która w jednym z komentarzy na FB zaapelowała do mnie, bym pisał bardziej zwięzłe teksty, bo są one nazbyt długie, by je czytać, ale jednocześnie zbyt interesujące, by ich nie czytać. Niestety, nie potrafię rozwiązać tej kwadratury koła. Nie jestem w stanie samoograniczyć się, nawet pod groźbą utraty części czytelników. Przyczyna jest prozaiczna – piszę przede wszystkim na własne potrzeby, a udostępnianie tekstów szerszemu gronu odbiorców traktuję jedynie jako wartość dodaną. Wielu ludziom myślenie pomaga w pracy, tyle tylko, że mnie osobiście myśli najlepiej służą, gdy je zapisuję. Dzięki temu, że na etapie redagowania artykułu wielokrotnie przesączają się przez pokłady szarych komórek, ostateczna ich wersja tylko trochę przypomina to, co było pierwotnie. Dzięki takiemu ucieraniu myśli – jak mam nadzieję – doskonalę swoją pracę dyrektora szkoły.

   Proszę więc o wyrozumiałość i sięganie do moich artykułów zawsze z nadzieją, że korzyść intelektualna z lektury zwróci wysiłek zainwestowany w czytanie. Aby jednak nie pozostawić zupełnie bez echa głosów konstruktywnej krytyki, postaram się w niedługim czasie rozwiązać irytujący problem źle dopasowanych liter „ą” i „ę” w moich postach. Ąbięcuję!

Uskrzydlony!

   Z wielką radością dowiedziałem się, że spotkał mnie zaszczyt zostania laureatem Nagrody Specjalnej „SKRZYDŁA WYOBRAŹNI”, jaką przyznaje Łódzkie Centrum Doskonalenia Nauczycieli i Kształcenia Praktycznego w ramach dorocznego (w tym roku już trzydziestego drugiego!) Podsumowania Ruchu Innowacyjnego w Edukacji. Wśród wielu kategorii wyróżnień, których laureatami są nauczyciele, uczniowie, przedsiębiorcy, uczeni oraz osoby i instytucje działające na rzecz oświaty, przede wszystkim związani z Łodzią, „Skrzydła” stanowią nagrodę szczególną, przyznawaną za osiągnięcia w działalności innowacyjnej w edukacji na skalę ponadregionalną. Znalazłem się w niezwykle godnym gronie, wraz z panem Markiem Michalakiem, Rzecznikiem Praw Dziecka, profesorami: Józefem Górniewiczem i Wacławem Strykowskim, sędzią Anną Marią Wesołowską oraz Szkołą No Bell Montessori z Konstancina i przedsiębiorcą, panem Henrykiem Adamusem.

   Łódź jest jedynym chyba miastem w Polsce, w którym przyznawane są nagrody za osiągnięcia w oświatowym ruchu innowacyjnym, m.in. w takich kategoriach, jak talent uczniowski, mój mistrz, nauczyciel nowator, organizator procesów innowacyjnych, kreator innowacji, ambasador innowacyjnych idei i praktyk pedagogicznych. A „SKRZYDŁA WYOBRAŹNI” stanowią wisienkę na tym torcie, która przypadła w tym roku także mnie.

   Trzy godziny spędzone w pięknym Pałacu Poznańskich, wśród wielu osób działających na rzecz edukacji, a umilone – oczywiście oprócz odebrania statuetki – możliwością wysłuchania pięknych występów muzycznych, pozostaną na zawsze w mojej pamięci.

Obrazoburczy głos w sprawie dziecięcych talentów

   W nr 20 tygodnika „Polityka” (16-22.05.2018) znalazłem ciekawy artykuł Joanny Cieśli, zatytułowany „Ucieczka do Bullerbyn”, poświęcony nauczaniu domowemu, czyli wychodzeniu dzieci (wolą rodziców) poza ramy systemu edukacji - zjawisku zataczającemu coraz szersze kręgi. Warto przeczytać, ale wspominam w tym miejscu głównie ze względu na jeden z przytoczonych w nim – zakładam, że wiernie, w końcu to „Polityka” – poglądów Marianny Kłosińskiej z Fundacji Bullerbyn (pozdrowienia!):

   „Marianna Kłosińska z Fundacji Bullerbyn widzi, że przez kilka lat wokół edukacji demokratycznej narosło już sporo mitów. Rodzice np. spodziewają się, że ich uwolnione z ucisku systemu dziecko od razu się do czegoś zapali, ruszy fala pasji związanej z jego domniemanym talentem. – A dzieciaki skaczą z tematu na temat, czymś się zainteresują, czymś w ogóle nie, choć znaje nam się, że oto proponujemy im superwarsztaty. Ten talent, który jakoby każde dziecko ma, a szkoła go tłumi, to drugi mit. Badania psychologiczne nie zostawiają złudzeń: geniusze to niewielki odsetek populacji. Większość ludzi jest umiarkowanie zdolna.”

   No właśnie… Ilekroć czytam lub słyszę, jak to każde dziecko ma talent, a obowiązkiem szkoły jest go wydobyć i rozwinąć, tyle razy czuję złość. Tym bardziej, że w ślad za tym stwierdzeniem natychmiast podąża krytyka, że szkoła talenty tłumi, więc trzeba ją zmienić, zreformować albo zrównać z powierzchnią ziemi. Owszem, edukacja powinna sprzyjać ujawnianiu talentów. Tam, gdzie są. Przez sprzyjanie wcale nie rozumiem poszukiwania na siłę, tudzież sztucznego pompowania ich rangi. Dziecko obdarzone dobrym słuchem muzycznym wcale nie musi od razu być trenowane na wirtuoza, kosztem katorżniczej pracy, która zresztą może skutecznie zabić w nim potencjał, na przykład poety, mistrza kuchni albo księgowego.

   W dzisiejszym świecie wszystko musi być optymalne (o czym będzie więcej w najbliższym wpisie na blogu). Ta myśl przypomniała mi zanotowany wiele lat temu fragment kryminału Donny Leon „Krew z kamienia”, w którym żona inspektora policji dzieli się z nim rodzicielską refleksją nad nastoletnimi dziećmi, Chiarą i Raffim:

   „Wiesz - powiedziała Paola, wysłuchawszy męża - przez te lata, gdy dzieci chodzą do szkoły, wciąż mam okazję obserwować, jak rodzice ich koleżanek i kolegów reagują na złe oceny swoich pociech. To zawsze jest wina nauczyciela. Bez względu na przedmiot, bez względu na ucznia... zawsze winę ponosi nauczyciel.    

   Zanurzyła koniuszek herbatnika w swojej caffe latte, odgryzła go i ciągnęła dalej:    

   - Ani razu nie słyszałam, żeby ktoś powiedział: "Owszem, Gemma naprawdę nie jest zbyt bystra, rozumiem więc, dlaczego nie radzi sobie z matematyką" albo "Nanni jest trochę niekumaty, zwłaszcza z języków". Nic takiego. Ich dzieci są zawsze najlepsze i najbystrzejsze, każdą wolną chwilę spędzają nad książką, a żaden nauczyciel nie zdołał nigdy, w najmniejszym nawet stopniu, wzbogacić ich błyskotliwej inteligencji. Jednak są to te same dzieci, które przychodzą do nas z Chiarą bądź Raffim i mówią tylko o muzyce pop i filmach, wydają się nie wiedzieć nic o niczym z wyjątkiem muzyki pop i filmów, a gdy oderwą uwagę od muzyki pop i filmów, nie robią nic poza dzwonieniem do siebie z telefonów komórkowych lub wysyłaniem SMS-ów, których gramatyki i składni... szczerze na to liczę... los zaoszczędzi moim biednym oczom.”

   Człowiek nie jest wysublimowanym talentem, ani intelektem ulokowanym na bezludnej wyspie. Jest osobą funkcjonującą w konkretnych relacjach społecznych. I to właśnie sprawnego funkcjonowania w społeczeństwie powinno przede wszystkim uczyć się w młodości. Nie twierdzę, że obecny system edukacji jest dobry, ale obarczając go zadaniami i oczekiwaniami ponad możliwości – nie sprzyjamy jakiejkolwiek sensownej zmianie – co mimo posiadania zasadniczo liberalnych poglądów - dedykuję zarówno pani minister, jak wszystkim rodzicom.

Świąteczny prezent i życzenia

   Wspaniały prezent dostałem jeszcze przed Świętami i z radością dzielę się nim z Czytelnikami „Wokół szkoły”. To króciutki fragment wydanej w 1929 roku książki Bogdana Nawroczyńskiego „Swoboda i przymus w wychowaniu”:

   „Czyż bowiem można żyć pełnią życia ludzkiego w odgrodzeniu od społeczeństwa, bez czynnego udziału w nurtujących je prądach, bez wywierania głębszego i trwalszego wpływu na swoje otoczenie? Kształtowanie ludzi przez wywieranie trwałego wpływu na ich umysły i charaktery już jest działalnością wychowawczą. Będzie ona tem doskonalsza, im lepiej ktoś potrafi gromadzić ludzi pod sztandarem swego ideału — przy jednoczesnem poszanowaniu ich indywidualności; wydobywać z nich możliwie dużo wysiłku — bez uciekania się do zewnętrznego przymusu; z obojętnych lub wręcz niechętnych wyrobników czynić pracowników, służących umiłowanej sprawie z przekonaniem i zapałem."

   Cieniom Profesora Bogdana Nawroczyńskiego, którego myśl tak wspaniale opiera się upływowi czasu, oraz Pani Edycie, mamie z naszej Szkoły, która ten tekst wynalazła, bardzo, bardzo dziękuję za odzwierciedlenie w owych kilku zdaniach mojego credo pedagogicznego. Czuję, jakby pewne kawałki układanki mojego życia wskoczyły nagle i nieodwołalnie na swoje miejsce.

   A Czytelnikom z okazji Świąt i w perspektywie kolejnego roku życzę, aby kolejne kawałki ich życiowych puzzli systematycznie budowały obraz życiowej harmonii i spokoju. No i żeby lektura „Wokół szkoły” przyczyniała się choćby w najskromniejszy sposób do wznoszenia tej budowli.

Słowa rzucone nie na wiatr

   30 października br. podano do wiadomości publicznej kolejne już w ostatnim czasie krytyczne wystąpienie Rzecznika Praw Dziecka, Marka Michalaka, pod adresem Ministra Edukacji Narodowej, tym razem daleko wykraczające poza poruszany wcześniej problem przeciążenia uczniów pracami domowymi.

   W swoim najnowszym piśmie Rzecznik wskazuje cały szereg niepokojących zjawisk, uznając je wprost za efekt wprowadzanej obecnie reformy systemu oświaty. Z pewną satysfakcją odnalazłem w tym wystąpieniu problemy, na które zwróciłem uwagę w liście do Rzecznika, opublikowanym 7. października na blogu i równocześnie wysłanym na adres jego Biura. Oczywiście nie przypisuję sobie jakiejś specjalnej mocy sprawczej, tym bardziej, że pan Marek Michalak powołuje się przede wszystkim na sygnały docierające do niego ze strony rodziców. Jednak uprzejme podziękowanie, które już po tygodniu otrzymałem z Biura Rzecznika, pozwala mi wierzyć, że moje słowa nie padły na wiatr, ale w jakiś sposób przyczyniły się do nadania ostatecznego kształtu rzeczonego wystąpienia. A znalazło się w nim, między innymi, wskazywane przeze mnie przeciążenie pracą uczniów klas siódmych, w majestacie obowiązującego planu nauczania, jak również kwestia bezsensowności nauki na 7-8 godzinie lekcyjnej i zbyt krótkich przerw międzylekcyjnych. Sam zresztą doznałem pewnego szoku, dowiadując się z lektury wystąpienia, że aż w dwóch trzecich kontrolowanych szkół stwierdzono przerwy krótsze od zalecanego przez Głównego Inspektora Sanitarnego minimum, 10 minut – co zresztą, nawiasem mówiąc, obciąża nie tyle ministra, co każdy jeden z osobna zespół pedagogiczny, akceptujący na swoim podwórku taki stan rzeczy.

   W sumie to suche, urzędowe pismo jest ponurym wykazem niekorzystnych lub wręcz szkodliwych dla dzieci zjawisk, które wywołała lub spotęgowała nieszczęsna reforma pani minister Zalewskiej. Warto przeczytać, choćby po to, by przekonać się, że w morzu polityczno-urzędniczego bezhołowia choć jedna instytucja państwowa bierze w obronę nie tylko dzieci, ale także elementarny zdrowy rozsądek, którego od lat brakuje w polskiej oświacie.

Wystąpienie Rzecznika Praw Dziecka do MEN z dnia 30 października 2017 roku.

Drodzy Czytelnicy!

   Zanim lada moment opublikuję kolejny wpis na blogu („Zrób sobie Finlandię!” – już teraz zapraszam do lektury), podzielę się z Czytelnikiem całkiem świeżym doświadczeniem. Otóż jeden z moich felietonów, poświęcony wycieczkom, został przedrukowany na portalu Edunews.pl i udostępniony na jego profilu FB. Zyskał tam życzliwy odbiór, który wyraził się dość licznymi lajkami oraz dalszymi udostępnieniami. Wiedziony ciekawością zajrzałem na listę udostępniających i odnalazłem na profilu Niepublicznej Poradni Psychologiczno-Pedagogicznej w Rewalu (serdecznie pozdrawiam!) taką oto rekomendację: „Warto przeczytać, nie zrażajcie się długością tekstu”. 

   Ha!

   Drodzy Czytelnicy, Których Nie Zraża Długi Tekst! To dla Was piszę i z Wami chcę się dzielić doświadczeniami i przemyśleniami! Wierzę, że są jeszcze w dzisiejszym cudownym, cyfrowym społeczeństwie ludzie, którzy nie klasyfikują rzeczywistości na jeden rzut oka, sortując wszystko według prostego klucza „lubię-nie lubię”. Gotowi zachować niezależność myślenia, jak nie przymierzając poseł Łukasz Rzepecki. Jestem przekonany, że sensowną refleksję pedagogiczną mogą snuć jedynie ludzie zdolni mierzyć się ze słowem pisanym, na dłuższym dystansie. Jeśli więc ktoś z Was uważa, że w swoich felietonach mógłbym te same myśli zapisywać w o połowę mniejszej objętości tekstu, to ma rację, ale powinien wiedzieć, że to zabieg celowy. Odbiorców, którzy chcą tylko rzucić okiem, by utwierdzić się w swoich poglądach – jakie by one nie były – zapraszam do innych rewirów bezkresnej przestrzeni internetu.

   I jeszcze stosowne hasło ze „Słownika dla rodziców i nauczycieli zagubionych w nowoczesnym świecie”:

   LAJK – podstawowy przejaw aktywności społecznej w nowoczesnym świecie. Zredukowany do jednego kliknięcia końcowy etap ewolucji sposobu wyrażania ludzkich myśli I uczuć, po lirykach Wergiliusza, sonetach Petrarki, listach Sobieskiego do Marysieńki i innych tego typu ramotach. Zalajkowanie przez dziecko fanpejdżów mamy i taty może stać się w niedalekiej przyszłości warunkiem niezbędnym utrzymania kontaktu w rodzinie, w której każdy spędza czas przed jakimś ekranem.

Po tragedii na obozie harcerskim w Suszku

   Połowa sierpnia, to byłby doskonały czas, by pisać o różnych wydarzeniach, związanych z oświatą, jakie miały miejsce podczas wakacji. Trochę tego było, akurat na jeden wpis, taki niewielki remanent. Byłby to doskonały czas..., gdyby nie tragedia na harcerskim obozie w Suszku, gdzie podczas nawałnicy poniosły śmierć dwie dziewczynki, a wiele osób zostało rannych. Czuję potrzebę, by coś o tym napisać, ale chwilowo jestem w szoku. Może tylko jedno, na gorąco: współczuję rodzinom ofiar i wszystkim poszkodowanym w kataklizmie, ale w sposób szczególny współczuję instruktorom harcerskim, którzy kierowali tym obozem. Nie wiem, czy obiektywnie mogli coś zrobić lepiej, czemuś zapobiec. Ale wiem, że będą zadawać sobie to pytanie do końca życia. I że sami wyjdą z tego nieszczęścia okaleczeni.
   Pewnie kiedyś wrócę do tego tematu, gdy będzie wiadomo więcej o okolicznościach tragedii. Poruszyła mnie ona nie tylko jako człowieka i harcerza, ale także nauczyciela, organizatora kolonii i wycieczek, który często bierze na siebie odpowiedzialność za bezpieczeństwo dzieci. Takie wydarzenie boleśnie uświadamia, jak wielki jest to ciężar!
   Kolejny wpis na moim blogu pojawi się tym razem z tygodniowym opóźnieniem.

Stary się złamał i co z tego wynikło

   Dawno, dawno temu, będzie już z półtora roku (w internetowej skali czasu to więcej niż wieczność) po raz pierwszy poczułem zdradliwą moc sieci. Mój felieton początkującego blogera "Ratujmy podstawówki!" udostępniony na fejsbuku przez portal "Edukacja. Internet. Dialogâ", błyskawicznie zyskał po kilkadziesiąt lajków i udostępnień oraz cały szereg pozytywnych komentarzy. Stanowiło to ogromny kontrast z wcześniejszą, mikrą częstotliwością wejść na mojego bloga, w liczbie co najwyżej kilku dziennie.

   Nie poznając samego siebie, wszak zdeklarowanego wroga mediów społecznościowych, z satysfakcją stwierdziłem, że statystyki mojego wpisu całkiem dobrze prezentują się na tle innych. W celu dalszego stymulowania ośrodka nagrody w mózgu odwiedziłem fejsbuka tego dnia jeszcze przynajmniej sześciokrotnie, początkowo podziwiając kolejne udostępnienia i komentarze, a kiedy źródełko nowych wpisów wyschło, odczytując po raz drugi, trzeci i piąty te najprzyjemniejsze.

   Otrzeźwienie i refleksja przyszły dzień później.

   Najpierw zorientowałem się, że lajków i udostępnień już nie przybywa. Wczoraj stało się odległą przeszłością, w otchłani której mój post dołączył‚ do milionów innych, już przeżutych, przetrawionych i zapomnianych. Dotarło do mnie, że wydzielenie przez organizm kolejnych dawek dopaminy, oksytocyny, czy jakiegoś innego eliksiru szczęścia, wymaga złożenia internetowi nowej daniny. Ale przecież nie jestem w stanie dzień po dniu pisać kolejnych artykułów, wystarczająco mądrych albo trafnych, by zyskały uznanie odbiorców!

   Tak to, mniej więcej, relacjonowałem wówczas, w następnym felietonie, który Czytelnik może w całości przeczytać tutaj.

   W opisanym zdarzeniu na własnej skórze przekonałem się, jak wciągające są media społecznościowe. Od tego czasu z większym zrozumieniem obserwuję fascynację nimi wśród mojej rodziny i znajomych. Lepiej też rozumiem entuzjastów, zachęcających mnie (i tysiące innych nauczycieli) do wykorzystania ich możliwości w edukacji. Jako praktyk pedagogiki próbuję jakoś odnaleźć się wobec tego stosunkowo nowego zjawiska społecznego. Jakkolwiek na co dzień w szkole obserwuję wiele negatywnych skutków rozpowszechnienia komunikacji internetowej w ogóle, a mediów społecznościowych w szczególności, rozumiem, że stały się one częścią współczesnego świata i żadna siła tego nie zmieni. Sądzę jednak, że warto próbować ograniczać szkody, licząc, że może kiedyś ludzkość w swojej zbiorowej mądrości(?) okiełzna dżina, którego sama wypuściła z butelki. A sięgając do prastarej mądrości ludowej, że o ile wroga nie można pokonać, należy się z nim sprzymierzyć, założyłem na fejsbuku profil "Wokół szkoły", zarazem kwartalnika pedagogiczno-społecznego, jak bloga o tej samej tematyce, a to w intencji popularyzowania mojego sceptycznego credo, wyrażonego w zdaniu: "Rozumiem ludzi głoszących pogląd, że pociąg postępu cywilizacyjno-społecznego, wynikającego z rozwoju technologii, odjeżdża i powinniśmy zająć w nim miejsce, ale pragnę uczynić wszystko, co w mojej mocy, by umiar i zdrowy rozsądek nie pozostały opuszczone na peronie" (cały artykuł programowy kwartalnika można przeczytać tutaj).

   Pojawienie się profilu "Wokół szkoły" lapidarnie skomentowała, oczywiście również na fejsie, moja córka Agata: "Stary się złamał!"

   Złamany, ale duchowo nie pokonany zacząłem z uwagą badacza obserwować los moich felietonów, samodzielnie już udostępnianych na fejsbuku. Kolejne, a było ich dotychczas cztery, uzyskują coraz większą liczbę odsłon, wzrastającą w sposób wykładniczy. Większość czytających, mimo że trafia na mojego bloga po raz pierwszy (a takich jest, jeśli wierzyć statystykom, około 80%), nie sięga do żadnego innego z kilkudziesięciu tekstów, zamieszczonych tam wcześniej, nazwijmy to – przed erą fejsbukową. Mogę więc spokojnie założyć, że zainteresowanie moimi refleksjami jest dość powierzchowne, jak cała chyba internetowa komunikacja. Rodzi to zasadnicze pytanie o skuteczność takiej formy przekazu.  Ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi co się ma. Mam nadzieję, że fejsbuk mimo wszystko pomoże mi dotrzeć większej grupy ludzi ze słowami pewnego sceptycyzmu wobec tego, czym karmi nas na co dzień internet. Szczególnie w dziedzinie edukacji.

   Mam przy tym prośbę do PT. Czytelników, którzy skłonni są opatrywać moje refleksje komentarzami, zwłaszcza do tych, którzy swoje wpisy kierują wprost do mnie. Nie piszcie ich na fejsbukowych profilach, do których w większości nie mam dostępu (nie jestem niczyim znajomym, nawet – jakkolwiek dziwnie by to zabrzmiało – własnej żony, choć ona przynajmniej co smakowitsze komentarze mi pokazuje), ale bezpośrednio na blogu, ewentualnie na profilu „Wokół szkoły”. Tylko tam niezawodnie będę w stanie odczytać Wasze przesłanie.

   A teraz już zapraszam do lektury kolejnych felietonów.

Ukazał się dziewiąty numer "Wokół Szkoły"

   W dziewiątym numerze kwartalnika „Wokół szkoły” zabieram Czytelnika w swoistą podróż w czasie. Oto bowiem numer datowany na wiosnę 2016 roku wydaję drukiem blisko dziewięć miesięcy później. Proste wytłumaczenie tego stanu rzeczy kryje się w problemach osobistych, które odciągnęły moją uwagę od działalności publicystycznej. Po dłuższej przerwie sięgnąłem jednak ponownie po pióro, z determinacją, by nadrobić powstałe opóźnienie. Mam wszelako wrażenie, że nie tylko mój świat w roku 2016 gwałtownie zawirował…

   No właśnie! Okręt polskiej edukacji chybota się na falach polityki i nic nie wskazuje na rychłe uspokojenie sytuacji. Kotwicą, którą proponuję jest świadomość misji wychowawczej, jaką mamy wobec młodego pokolenia. Zachęcam więc do poczytania o wizji szkoły jako miejsca, w którym świadomie chroni się dobre relacje między ludźmi. W numerze jest też więcej artykułów poświęconych temu, co aktualnie dzieje się w społeczeństwie, a z czym musimy sobie radzić w praktyce szkolnej. Zapraszam do lektury!

Nasza strona używa, do prawidłowego działania używa technolgii ciasteczek. Więcej informacji na ten temat na stronie: Więcej...