Aktualności
Czterdzieści lat minęło...
…jak jeden dzień...! Dokładniej - czterdzieści lat mojej nauczycielskiej posługi na rzecz młodego pokolenia, którego część jakaś stała się w międzyczasie pokoleniem średniomłodym. Wciąż jednak dołączają następni.
2 maja 1985 roku po raz pierwszy w życiu stanąłem przy tablicy. Pamiętam, że było to w klasie czwartej, którą oświecało się wtedy, m.in. o tym, że biotop + biocenoza = ekosystem. Utkwiło to mi w głowie z ówczesnego programu nauczania biologii, a wspominam tutaj z pewnym rozrzewnieniem, choć od z górą już trzydziestu lat wiem, że są tematy bardziej wskazane dla dziesięciolatków.
Trafiłem „pod tablicę” zrządzeniem losu – po prostu mojego poprzednika zgarnięto nagle do wojska, a zatrudniona w tej samej Szkole Podstawowej nr 69 w Warszawie żona mojego promotora z Wydziału Biologii UW, gdzie jak raz kończyłem właśnie piąty rok studiów, poprosiła go, żeby znalazł jakieś zastępstwo. Ów wspaniały człowiek, docent Andrzej Batko, jeden z trzech Mistrzów, którzy ukształtowali moje życie zawodowe, doskonale wiedział o mojej harcerskiej pasji i studiowanej równolegle pedagogice. Zapytał więc: – Jarek, nie poszedłbyś do szkoły?! No i poszedłem, na bodaj osiem godzin tygodniu, a w kolejnym roku szkolnym już na pełny etat nauczyciela biologii.
Wykształcony biolog, pedagog in spe, to może sprawiać wrażenie, że byłem świetnie przygotowany do nowej roli zawodowej. Nic z tych rzeczy! Na biologii specjalność nauczycielską ominąłem szerokim łukiem, na pedagogice ogólnej przed połową studiów więcej wiedziałem o poglądach filozoficznych Ortegi y Gasseta niż o zasadach dydaktyki. Uratowało mnie doświadczenie harcerskie. W wieku 23 lat już od długiego czasu byłem drużynowym harcerskim i zuchowym, a od roku najmłodszym wtedy w stołecznej Chorągwi ZHP zdobywcą stopnia harcmistrza. Na szczęście w nowej pracy dyrekcja pozostawiła mi wolną rękę, nie kazała pisać konspektów, rozkładów materiału; nie były to jeszcze czasy formułowania wymagań edukacyjnych i sążnistych procedur oceniania. Działałem na pełnym spontanie, sprawdzając dzień przed lekcją, co tam jest w podręczniku, a następnie dorabiając do tego pomysł na zajęcia, zgodnie z tym, co mi w duszy grało. Szczegółów nie pamiętam, bo nie uczenie biologii, ale fajne kontakty z uczniami, wśród których spędzałem wszystkie przerwy, dominują w moich wspomnieniach. Pamiętam natomiast doskonale bramkę, jaką zdobyłem efektowną główką po dośrodkowaniu jednego z ósmoklasistów z rzutu rożnego. Nauczycielem musiałem być jednak chyba niezłym, bo kilka lat później, kiedy jako asystent na Wydziale Biologii prowadziłem zajęcia z dydaktyki tego przedmiotu, dwie studentki ujawniły się jako moje uczennice z roku 1985, twierdząc, że to ja byłem praojcem ich wyboru studiów…
W owym czasie służba instruktorska w ZHP często kończyła się przy tablicy. Ze mną było o tyle nietypowo, że to nie ja odkryłem pedagogikę, tylko pedagogika mnie. A było to tak. Latem 1983 roku, wraz z Komendantem Szczepu, druhem Mirosławem Kozikowskim, chronologicznie pierwszym moim Mistrzem, pojechałem na wizytację kilku obozów harcerskich. Samochodem kierowała druhna Małgorzata Ż.. Dla mnie to wizytowanie było wycieczką „dla nauki”, o tyle brzemienną w skutki, że Druh Mirek po drodze tak wychwalał przed druhną Małgosią talenty pedagogiczne Pytlaka, że zaraz po wakacjach zarekomendowała mnie druhowi profesorowi Andrzejowi Jaczewskiemu, ówczesnemu prodziekanowi pedagogiki na UW. Jako student biologii mogłem zostać przyjęty na studia równoległe i w ten sposób zaczęła się moja kariera pedagogiczna, jeszcze bez intencji pracy w szkole.
Myślę, że ostatecznie zdecydował ten epizod pracy w SP nr 69, choć po roku zrezygnowałem, aby objąć etat na Wydziale Biologii. Dość szybko doszliśmy jednak z docentem Batko do zgodnego wniosku, że ognia do badań naukowych ze mnie wykrzesać się nie da, za to mogę być dobrym nauczycielem. I tak się potoczyło, że po dwóch jeszcze epizodach w szkołach – innej podstawówce oraz liceum – wylądowałem ostatecznie na funkcji dyrektora STO na Bemowie, gdzie mam szansę lada miesiąc doczekać jubileuszu 35-lecia.
Żeby domknąć tę uroczysto-okolicznościową notkę muszę wspomnieć, że do końca życia nie zapomnę wpływu, jaki na moje losy wywarli Mistrzowie. Druha Mirosława Kozikowskiego, który czyta wszystkie moje wpisy, serdecznie z tego miejsca pozdrawiam i ślę wyrazy wdzięczności. Andrzej Jaczewski i Andrzej Batko już nie żyją, ale w jakiejś części żyją nadal we mnie. Żyje też wspomnienie ulubionej uczennicy z klasy czwartej z roku 1985, upamiętnionej dwa lata później w drugim imieniu mojej starszej córki – Dominika.
Klamra powiązanej z harcerstwem historii mojego belferstwa zamknęła się w przeddzień czterdziestej rocznicy, wraz z wizytą w STO na Bemowie druha Radosława Potraca, szerzej znanego jako Nauczyciel Roku 2023, którego zaprosiłem, żeby pokazać komuś znającemu się na rzeczy w jaki sposób szkoła działa w oparciu o harcerski model wychowawczy. Na pamiątkę tej wizyty powstało zdjęcie, które tutaj reprodukuję. Towarzyszą nam młodzi ludzie, którzy kilka minut później, podczas szkolnej uroczystości, będą podpisywali Konstytucję 3. Maja, wznosząc razem z cały chórem innych entuzjastyczne okrzyki na cześć króla i wszystkich stanów.
Nie wiem co będzie dalej, ale czuję się człowiekiem spełnionym, zarówno zawodowo, jak życiowo. Wykorzystałem szanse, które dostałem od losu i tego przede wszystkim życzę moim dawnym harcerzom i uczniom. Ci, których losy mam okazję śledzić, spełniają to życzenie.
Exegit monumentum aere perennius
Zmarł profesor Łukasz Turski. Fizyk, uczony najwyższej klasy, ale dla mnie przede wszystkim tytan myśli działający na pograniczu akademickiej nauki i edukacji młodego pokolenia. Spiritus movens Centrum Nauki Kopernik i długoletni przewodniczący jego Rady Programowej.
Profesora poznałem w 2004 roku, kiedy zrządzeniem losu trafiłem do zespołu doradczego nauczycieli, który brał udział w konsultacjach pierwszej koncepcji Centrum. Było to grono pasjonatów fizyki, jeden chemik oraz – w mojej osobie – biolog z lekkim zacięciem humanistycznym. Ów epizod pozostawił w mojej pamięci wspomnienie ogromnej pasji prof. Turskiego, a na ścianie list dziękczynny podpisany przez Roberta Firmhofera, współzałożyciela i dyrektora CMK, który ideę centrum nauki pod patronatem władz stolicy przyoblekł w ciało.
Zetknęliśmy się z Profesorem po latach, za wczesnej Anny Zalewskiej, podczas konferencji organizowanej przez CMK, poświęconej m.in. podstawom programowym. Prowadziłem jeden z warsztatów, dość bezceremonialnie pokazując absurdy nowej wówczas podstawy programowej biologii. Prof. Turski, który wizytował po kolei wszystkie zajęcia, zajrzał, posłuchał chwilę, znikł na kilka minut, po czym wrócił, usiadł i… pozostał w mojej grupie do samego końca. Po zakończeniu podszedł i powiedział, że było bardzo ciekawie. Wspomnienie tej chwili noszę do dzisiaj, niczym medal zdobyty na polu chwały. Umówiliśmy się wtedy, że odwiedzi STO na Bemowie. Niestety, potem przyszła pandemia, zdrowie podupadło i tego zamierzenia nie udało się zrealizować. Tyle dobrego, że w ostatnich latach korespondowaliśmy od czasu do czasu na fejsbuku, gdzie Profesor czasem komentował moje posty.
Nie mogę nie wspomnieć w tym miejscu gwoli anegdoty odpowiedzi, jakiej udzielił kiedyś na pytanie, czy tablet może być przydatny w nauczaniu fizyki. – Oczywiście! Wystarczy położyć go na skraju blatu stolika i zepchnąć, by zaobserwować skutki działania siły ciążenia! Ten żart zapadł mi w pamięci, choć Profesor miał też mnóstwo zupełnie poważnych i trafnych przemyśleń, jak popularyzować naukę w ogóle, a fizykę w szczególności.
Nie mam specjalnego tytułu, by wspominać osobę, z którą miałem tak niewielki kontakt. Z drugiej strony jednak prof. Turski położył wyjątkowe zasługi na polu popularyzacji nauki, co w moich oczach nauczyciela, przyrodnika, jest zasługą bezcenną. Nie umniejszając roli wspomnianego dyr. Firmhofera oraz całej rzeszy ludzi, dzięki którym CNK działa tak wspaniale, uważam Centrum za osobiste prawdziwe opus magnum Zmarłego. Z tego powodu pozwoliłem sobie dodać literkę t do „exegi” w powszechnie znanej frazie Horacego, by w hołdzie Jego pamięci nadać mu znaczenie: „Wzniósł pomnik trwalszy od spiżu”.
Być może warto rozważyć nadanie w przyszłości Centrum Nauki „Kopernik” imienia Profesora Łukasza Turskiego…
Postanowienia na nowy rok życia
Z okazji kolejnego kroku, uczynionego przeze mnie ku wiekowi emerytalnemu, chciałem serdecznie podziękować za wszystkie życzenia, które otrzymałem z tej okazji. Odczuwam wzruszenie i jest mi niezwykle miło. Z całego serca dziękuję!
Przy tej okazji – rozpoczęcia kolejnego roku życia – obiecuję nadal angażować się w sprawy polskiej edukacji. Będę to czynił u podstaw, z zaangażowaniem prowadząc Zespół Szkół STO na Bemowie, co daje mi na co dzień ogromną satysfakcję i czyni człowiekem spełnionym zawodowo. Będę też nadal zabierał głos w sprawach publicznych, lobbując za roztropnymi zmianami w edukacji, opartymi na szacunku dla nauczycieli i zrozumieniu potencjału, jaki kryje się w tej grupie zawodowej. Tak jak dotąd, zamierzam wskazywać błędne decyzje władz i rzestrzegac przed ich możliwymi złymi skutkami, ale również podsuwać rozwiązania alternatywne.
Wszystkim, którzy zadają pytanie, zarówno z pozycji życzliwych, jak nieżyczliwych, skąd czerpię przekonanie, że moje poglądy są słuszne, a przewidywania, zazwyczaj pełne obaw, uzasadnione, odpowiadam, że oczywiście nie mam pewności, ale proponuję nie stawiać zbyt wielkich sum na to, że się mylę. Jak powiedziała panna Jane Marple:
To sprawa praktyki i doświadczenia. Jeśli pokazać egiptologowi jednego w tych dziwnych małych żuków, potrafi z wyglądu i dotyku określić, z którego wieku przed Chrystusem pochodzi, albo stwierdzi, że to imitacja z Birmingham. I nie zawsze potrafi powiedzieć, na jakiej regule opiera swój osąd. Po prostu wie. Spędził życie, zajmując się tymi sprawami. (Agatha Christie, „Trzynaście zagadek”)
Jarosław Pytlak, lat 63
Życzenie dla Edukacji Narodowej
Z okazji Święta Edukacji Narodowej chciałbym złożyć najserdeczniejsze wyrazy ubolewania pod adresem wszystkich ludzi dobrej woli lecz ograniczonej wyobraźni, którzy w szlachetnym zamiarze zwiększenia ochrony małoletnich doprowadzili do powszechnego pogorszenia jakości relacji międzyludzkich w sferze pracy z młodocianymi. Szczególnie ubolewam nad pomysłem wprowadzenia standardów ochrony małoletnich w placówkach edukacyjnych. Jest mało prawdopodobne, by te amatorskie utwory legislacyjne zapobiegły jakiemukolwiek przestępstwu, natomiast z pewnością uświadamiają dzieciom i młodzieży, że każda osoba dorosła jest potencjalnym przestępcą i może stanowić dla nich zagrożenie. Przyczyniają się w ten sposób do dalszego obniżenia poziomu zaufania społecznego, którego deficyt już wcześniej fatalnie wpływał na funkcjonowanie placówek oświatowych.
Szczególne wyrazy kieruję pod adresem Ministerstwa Sprawiedliwości, które obiecywało wytyczne do tworzenia standardów ochrony małoletnich na połowę lutego 2024 roku, a opublikowało je w drugiej połowie czerwca, czyli zbyt późno, by w szkołach i przedszkolach dało się z nich zrobić sensowny użytek. Jednocześnie dziękuję za opublikowanie tuż przed Świętem Edukacji Narodowej pytań i odpowiedzi do wątpliwości interpretacyjnych dotyczących zapisów Ustawy Kamilka. Świadczą one najdobitniej o powszechnym niezrozumieniu tego aktu prawnego, bałaganie, jaki wywołał, oraz absurdalnej biurokracji, zmuszającej ludzi dobrej woli do wykazywania, że nie są przestępcami.
Na tle powyższego chciałbym dodatkowo wyróżnić odpowiedź Ministerstwa Sprawiedliwości na pytanie: Czy obowiązki, które wynikają z ustawy, dotyczą prywatnych korepetytorów, jednoosobowych gabinetów psychologicznych, stomatologicznych itd.?
Jak czytamy,
„Ustawa jednoznacznie tego nie reguluje. Jeśli chodzi o standardy ochrony dzieci, Ministerstwo Sprawiedliwości uważa, że w przypadku jednoosobowej działalność gospodarczej, w ramach której mamy w danym momencie kontakt tylko z jednym dzieckiem – wprowadzanie takich standardów mijałoby się z celem”.
Jeśli rzeczona ustawa nie reguluje czegoś jednoznacznie, zdaje się to sugerować, że reguluje niejednoznacznie, co oznacza, że jest fuszerką legislacyjną wymagającą szybkiej nowelizacji. Jednak wyróżnienie przyznaję przede wszystkim w dowód uznania za oryginalność poglądu, że posiadanie jednoosobowej działalności gospodarczej automatycznie wyjmuje osobę pracującą z dziećmi ze sfery podejrzeń o stanowienie dla nich potencjalnego zagrożenia. Naprawdę trudno zrozumieć, że takim zagrożeniem jest wykwalifikowany nauczyciel w szkole, natomiast nie jest nim korepetytor, choć może on nie mieć żadnych kwalifikacji pedagogicznych, a kontaktować się z całymi grupami młodych ludzi.
W imieniu wszystkich, którzy na co dzień zmagają się ze skutkami tej fatalnej legislacji, życzę Edukacji Narodowej w dniu jej Święta, aby odpowiedzialni pracownicy Ministerstwa Sprawiedliwości, Ministerstwa Edukacji Narodowej i innych zainteresowanych instytucji jak najszybciej poszli po rozum do głowy i znowelizowali Ustawę Kamilka, biorąc pod uwagę wywołane przez nią nieporozumienia oraz powszechnie wskazywane absurdy.
Jarosław Pytlak
MEN do nauczycieli: "Weźmy się i zróbcie!". Jak zwykle...
„MEN analizuje różne rozwiązania dotyczące liczebności klas w przyszłości, a bieżąca zmiana jest podyktowana koniecznością dołączenia uczniów z Ukrainy i jest czasowa” - ogłosiła pani wiceminister w MEN, Joanna Mucha w odpowiedzi na interpelację poselską. Wg jej wyjaśnień priorytetem są szkolenia dla nauczycieli, aby potrafili oni radzić sobie w pracy z uczniami o doświadczeniu migracyjnym, w szczególności w zakresie uczenia języka polskiego.
No to kilka pytań w tej materii, niestety, na wysokim poziomie emocji, bo inaczej się już nie da:
1. Z czego wynikła konieczność dołączenia uczniów z Ukrainy, tak nagle paląca, że odbyło się to kosztem tysięcy polskich uczniów i ich nauczycieli?! W końcu mieliśmy 2,5 roku czasu, żeby wymyśleć coś bardziej sensownego, a co najmniej 8 miesięcy pracy nowego rządu, aby choćby zmobilizować wiele ukraińskich nauczycielek, pracujących dzisiaj w Polsce poniżej swoich kwalifikacji. Ja rozumiem, że polityka, że Wołyń, że... co tam jeszcze przeszkadza, ale może chociaż ktoś by uczciwie wyjaśnił, co co w tym wszystkim chodzi!
2. Czy ktoś w MEN zdaje sobie sprawę, że polska szkoła, szczególnie w wielkich miastach, ledwo zipie, a dodatkowe obciążenie dla nauczycieli godzi w ich zdrowie, w skuteczność pracy, a w konsekwencji w dobro uczniów, których już wcześniej mieli pod swoją opieką?
3. Dlaczego po raz kolejny pogarsza się warunki pracy nauczycieli bez rekompensaty finansowej?! Bo można?! Bo nie przyjadą palić opon w alei Szucha?! Zapewne tak, bo do tego politycy przyzwyczaili się od wielu dziesięcioleci. W istocie, można było wymagać zrywu dla idei w pierwszych miesiącach wojny w Ukrainie i migracji jej ofiar. Ale teraz, to jest po prostu draństwo, które w całości obciąża "uśmiechniętą koalicję"!
4. Co to znaczy, że MEN "analizuje różne rozwiązania w przyszłości"?! Darujmy sobie tę nowomowę. Tu nie ma co analizować. Limity liczby uczniów w grupach i klasach i tak były wysokie w stosunku do potrzeb, żeby nie nadwyrężać budżetów oświatowych. Czy ktoś z tych, co "analizują", pracuje w 25-osobowej grupie przedszkolnej, w której 2/5 dzieci wymaga szczególnej opieki? Albo w tak samo licznej klasie, z takim samym lub większym udziałem różnych specjalnych potrzeb, a teraz jeszcze z dodatkowymi dziećmi z Ukrainy, z problemami komunikacyjnymi, traumą wojenną lub po prostu tęsknotą za domem?!
5. Zmiana jest "czasowa"?! To znaczy, na jak długo?! Na 25 lat, jak odtłuszczenie mleka za Gomułki, którego dzieci kochały, bo "zdjął im kożuszek z mleczka"?! Co zmieni się za pół roku, a może za rok, poza tym, że ku uldze polityków wszystko się jak zwykle "uklepie" i tylko narzekań na polską szkołę będzie jeszcze więcej?!
6. Czy szkolenia dla nauczycieli prowadzić będą wyłącznie osoby, które same z powodzeniem "radzą sobie", pracując na co dzień w przepełnionych klasach, z licznymi dziećmi wymagającymi specjalnej uwagi, w tym z cudzoziemcami?! Pomijając ogólną bezwartościowość rozwiązywania doraźnych problemów metodą szkoleń, z których korzyść odnoszą głównie organizatorzy, akurat w tym przypadku wiarygodność szkolących jest kluczowa. Dość nasłuchałem się już dobrych rad, niewartych funta kłaków w sytuacji, której w żaden sposób nie da się rozwiązać w warunkach, w jakich zostali postawieni nauczyciele.
7. Drobiazg na koniec: dlaczego nauczyciele mieliby sobie radzić "w szczególności w zakresie uczenia języka polskiego?! Że niby matematyka z młodymi Ukraińcami poradzi sobie sama? A historia, zupełnie inaczej widoczna z perspektywy Kijowa...? Geografia? Wiedza o społeczeństwie (jakim?)? Akurat nieznajomość języka polskiego łatwiej nadrobić, niż lata wrogości między narodami...
Mentalne przygotowanie do siatkarskiego finału Igrzysk
Mój zmarły w tym roku ojciec, Ryszard Pytlak, był za młodu siatkarzem warszawskiego klubu Spójnia. Nie zrobił jakiejś oszałamiającej kariery, ale dobrze wspominał zawodnicze doświadczenia. W swoich barwnych pamiętnikach opisał m.in. sytuację, jak siatkarskie umiejętności pozwoliły mu na łagodniejsze przejście zaszczytnej, choć bynajmniej nie pożądanej służby wojskowej, która obowiązywała absolwenta Politechniki w celu wysłużenia stopnia porucznika rezerwy.
Zaciskając już teraz treningowo kciuki przed sobotnim finałem olimpijskim, udostępniam fragment ojcowskiego pamiętnika ku pokrzepieniu serc i wsparcia tezy, że „Polak potrafi”, którą czynnie propagują nasi herosi spod siatki.
* * *
Na froncie sportowym też zaczęły zachodzić ważne wydarzenia, z nadejściem długo oczekiwanej spartakiady wojsk okręgu mazurskiego.
Trzeba powiedzieć, że moje zobowiązanie do ulepszenia gry zespołu siatkówki naszego pułku wykonywałem skrupulatnie. Tym niemniej, rezultaty były raczej niewidoczne, ponieważ kandydaci na siatkarzy do gry w reprezentacji, mieli poziom zdecydowanie kiepski i żadne rady nie pozwoliły mi w krótkim czasie doprowadzić do jakiegoś jego ulepszenia. Nawet moja gra w ekipie niewiele pomagała, ponieważ kontakt z piłką, gdy była na naszej stronie, mogłem mieć tylko sporadycznie, a zdobycie punktu zależało w dużym stopniu już od innych graczy. Toteż nie oczekiwałem jakiegoś dobrego miejsca dla naszej drużyny w klasyfikacji końcowej. Ale niezrażony tym, robiłem, co mogłem by mobilizować graczy do dokonania nadzwyczajnego wysiłku w dniach rozgrywek.
W Giżycku, nawet latem, rozrywek sportowych było bardzo mało, toteż w dniach spartakiady na lokalnym stadionie, gdzie odbywały się zmagania w licznych dyscyplinach, widzów było wyjątkowo dużo. Sam turniej siatkówki odbywał się w jednym jego końcu, ale nie cieszył się dużym zainteresowaniem, co nie było dziwne, sądząc po jakości meczów, które tam były rozgrywane. Zgodnie z przewidywaniami, zajęliśmy z trudem trzecie miejsce. Rozgoryczony tym wynikiem, wydałem moją opinię na temat gry kolegów, mówiąc, że sam jeden, bez nich, wygrałbym łatwo z każdą drużyną, a nawet z tą, która zajęła pierwsze miejsce! W ożywionej dyskusji, która się wywiązała, potwierdziłem moje wyzwanie w formie zakładu, że gotów jestem w przypadku mojej przegranej położyć „pod słupek” 1200 złociszów dla zwycięzców. Z rozpędu już, ale ciągle pod kontrolą, dorzuciłem jeszcze, że dam dodatkowo drużynie przeciwnej „fory”: 10 punktów w pierwszym secie, 11 - w drugim i 12 - w trzecim, i… że na pewno wygram!
Suma proponowana była bardzo duża i spowodowała zainteresowanie wśród graczy przysłuchujących się tej wymianie zdań, bo wyczuli nagle, że dzięki danym forom, pojawiła się okazja do łatwego wzięcia pieniędzy. Widząc, że dzięki zakładowi będę miał wreszcie okazję pokazać, co umiem, dodałem buńczucznie, że w przypadku ich przegranej, nie będą mieli nic do płacenia, po prostu ucieknie im tylko wygrana. Moje wyzwanie, przyjęte początkowo jako zły dowcip zarozumialca, wzbudziło wkrótce chęć walki, gdy podparłem je widokiem banknotów gotowych do wręczenia sędziemu spotkania, aby wypłacił zwycięzcom. Tu już żadnej „lipy” nie było i wkrótce miałem naprzeciwko siebie sześciu najlepszych graczy wybranych z drużyn uczestniczących ekip.
Bez fałszywej skromności, byłem przekonany, że zakład wygram i moja taktyka gry była prosta. Mając prawo do trzech odbić mogłem z łatwością odebrać, wystawić i ściąć piłkę w kierunku najsłabszych graczy przeciwnika. Wiedziałem również z doświadczenia, że sześciu niezgranych ze sobą graczy o nierównym i raczej słabym poziomie, wprowadza takie zamieszanie na boisku, że piłki przechodzące na moją stronę będą łatwe do odebrania. Dodatkowo, obawa niewygrania wysokiej sumy będzie elementem psychologicznym, który, byłem tego pewien, zadziała paraliżująco na przeciwników przy pierwszych niepowodzeniach. W sumie to, co mój przeciwnik brał za zarozumialstwo, dla mnie było logicznie uzasadnioną decyzją!
Pierwszego seta wygrałem bez problemów. Rzeczywiście, moje piłki wprowadzały duże zamieszanie pomiędzy graczami przeciwnika, którzy nie byli w stanie zdobyć nawet jednego punktu. Wynik mówił sam za siebie: 15 do 11! Widzowie z całego stadionu, widząc, że jeden gracz, teoretycznie bez szans, wygrywa przeciwko szóstce miotając się po boisku jak opętany i demonstrując przy tym ładną grę, rozpoczęli migrację w koniec stadionu, by znaleźć się bliżej rozgrywanego meczu. Drugi set, również wygrany przeze mnie, nie dodał otuchy przeciwnikowi, a odwrotnie, wprowadził dodatkowe nieporozumienia wśród grających. Trzeci set rozgrywaliśmy już przy gorącym dopingu praktycznie wszystkich widzów, którzy zaintrygowani woleli oglądać naszą walkę, niż inne dyscypliny rozgrywane równolegle na stadionie. Ostatniego seta wygrałem 17 do 15, kończąc mecz przy dużym aplauzie publiczności. Aby jednak choć trochę osłodzić gorycz ośmieszającej porażki, oddałem 600 złotych z przeznaczonej sumy szóstce skłóconych między sobą graczy, wyjaśniając jednak butnie, że byłem od początku pewien mojego zwycięstwa. Pośrednio ta wygrana przyniosła mi pewną popularność wśród mieszkańców Giżycka i później często nieznajome osoby pozdrawiały mnie, gdy szedłem po ulicy, czy byłem w jakimś sklepie. Przyznam, że te wyrazy sympatii nie były dla mnie nieprzyjemne!
Również w pułku mój sportowy wyczyn nie przeszedł niezauważony. Nie mówiąc już o moim politruku, z którym „oblaliśmy”, jak nakazywała tradycja, zaszłe wydarzenia, otrzymywałem nieoczekiwane dowody sympatii również od „nieznanego żołnierza”. I tak pewnego ranka stwierdziłem, że w Syrence, która wypoczywała nocą niedaleko wartowni, zniknęły reflektory i kierunkowskazy. Strata pieniężna z pewnością znaczna, ale jeszcze przykrzejsze było to, że zakup tych części był możliwy jedynie na zamówienie w centrali handlu motoryzacyjnego, z kilkunastodniowym oczekiwaniem na dostawę. Szef mojej ekipy, powiadomiony o unieruchamiającym pojazd wydarzeniu, jeszcze tego samego dnia przyniósł skradzione części, wyjaśniając, że sprawcy nie wiedzieli, że „oślepili” własność pana porucznika od siatkówki. Stosowne zadośćuczynienie wynagrodziło jemu i innym ten zryw szlachetnej uczciwości. Od tej pory nie musiałem się już martwić ani o benzynę, ani o czystość karoserii, gdyż każdego poranka znajdowałem moją Syrenkę elegancko wymytą i dobrze napojoną. Tym niemniej pewna forma zadośćuczynienia dla niewidzialnych rąk była ustalona, mimo że moje wyjazdy w teren błyszczącym samochodem były zawsze w interesie pułku.
Chwała bohaterom, lecz któż ich zastąpi?!
Anita Włodarczyk pożegnała się z olimpijskim sportem jak przystało na mistrzynię. Szkoda medalu, do którego zabrakło 4 centymetrów, ale ogromny szacunek za klasę. Nie zmienia to faktu, że w Paryżu, jak zwykle na olimpiadzie, leją równo naszych pretendentów do medali. Najlepiej to widać w lekkoatletyce, gdzie ni stąd ni zowąd, po całkiem dobrym występie w Tokio, odgrywamy głównie ogony. Wysłaliśmy liczną reprezentację, ale większość nie przechodzi nawet eliminacji. I tak sobie myślę, że z polską lekkoatletyką na olimpiadzie (furda tam z lekkoatletyką, z całym polskim sportem!) jest tak samo jak z polską edukacją. Niby interes się kręci, a gołym okiem widać, że systemu nie ma w tym za grosz. Radości życia zresztą też nie. Udajemy przed samymi sobą, że wszystko jest w porządku i nie ma mocnego, by walnął pięścią w stół i powiedział, że trzeba wyjść ze strefy udawanego komfortu, najpierw pomyśleć, a potem wziąć się do roboty, by na kolejnej olimpiadzie nie zgarnąć znowu tylko kilku dość przypadkowych krążków (przy całym szacunku dla medalistów, którzy wybili się na tle całej tej mizerii). Albo, żeby stworzyć system edukacji z ambicją większą niż przetrwanie kolejnego roku szkolnego.
A polska reprezentacja lekkoatletyczna ma jeszcze jeden mocny punkt styczny z polską szkołą. I tu, i tam trwanie zawdzięczamy weteranom...
Podpatrzone u Michała Ogórka
Zaryzykuję oskarżenie o naruszenie praw autorskich. Trudno! Podam jednak źródło („Angora”, nr 10 z 10 marca 2024 r.), autora (Michał Ogórek) i tytuł publikacji („Rządy prawników i psychologów”), z której zaczerpnę podane niżej fragmenty. Będą one dobrane tendencyjnie, a przy tym tak, żeby nie można było domyśleć się reszty. W ramach rekompensaty zachęcam też, żeby odżałować 8,- złotych i kupić cały numer, dostępny jeszcze w kioskach. W bonusie będzie także dużo innych artykułów.
Oto pan Michał Ogórek w swoim cotygodniowym felietonie napisał, między innymi:
To chyba Ryszard Bugaj w radiu TOK FM pierwszy zwrócił uwagę na to, jak rządy prawników moszczą się u nas. (…)
W naszym kraju do toczonego przez prawników boju zostaliśmy już wciągnięci wszyscy, bo jako wyborcy wszyscy mamy po czyjejś stronie stanąć. Oni sami wzajemnie zarzucają sobie uzurpację i chcą się nawzajem usuwać, jeden drugiego próbując zabić jakimś prepisem, a najczęściej tylko jego sporną interpratacją. Pomimo że jedynymi, który mogą to rozstrzygać, są prawnicy, a oni robią to każdy po swojemu, żądają dla siebie poparcia prostych kibiców, którzy wiele z tego nie rozumiejąc, mają jednych lub drugich popierać.
(…) Bo każdy z prawników uważa się za całe wcielenie prawa. Za praworządność uznają prawnikorządność.
Moje wyzwanie dla autora „Prawa Marcina”, które mocno wzburzyło internetową bańkę edukacyjną, nie wynika z tego, że tezy prawne Marcina Kruszewskiego są fałszywe. Niektóre są mniej lub bardziej dyskusyjne, nic więcej. Problem, który powstał przy tej okazji polega na skutkach ubocznych, zarówno samych tez, jak sposobu ich komunikowania. Przekaz prawny powinien być dostosowany do odbiorcy. Nie tylko dla zdobycia większej liczby followersów, ale w przypadku dzieci imłodzieży także do uświadamiania, że życie nie jest proste jak konstrukcja cepa, a prawa jednego człowieka kończą się tam, gdzie zaczynają się prawa drugiego. Tego także trzeba uczyć w szkołach, filmikach i książkach.
Jak napisał do mnie w ramach wyrazów wsparcia jeden z Czytelników: „Wykorzystywanie niewykształconej świadomości jurydycznej młodzieży jest fatalnym zjawiskiem”. Ano jest.
Nie cancelujmy nauczycieli, proszę!
W „Angorze” (50/2023) bardzo ciekawy felieton Michała Ogórka, inspirowany premierą „Lotu nad kukułczym gniazdem” w reżyserii Mai Kleczewskiej w Teatrze Nowym w Poznaniu. Dwa cytaty, z założeniem, że Czytelnik zna tę sztukę albo oparty o nią film Miloša Formana:
Kleczewska zobaczyła w oddziale psychiatrycznym metaforę społeczeństwa reedukującego takich, jacy się dziś nie podobają i jakich trzeba z ich poglądów uleczyć. Chodzi o przekonanie skrajnej lewicy, że przemocowi są wszyscy, którzy mają władzę symboliczną i trzeba im ją odebrać. Nieważny jest dorobek tych ludzi, trzeba ich strącić z piedestału i skończyć z tym patriarchatem raz na zawsze – reżyserka wykłada w wywiadzie w „Polityce” swoje intencje. - I to jest moja siostra Ratched. Ona kończy z patriarchatem. Ma w szpitalu pod opieką samych dziadersów, przemocowców, do rozpracowania i zresocjalizowania.
(…) W przestrzeni publicznej stosuje się teraz całe kampanie zawstydzania, naprawiania, piętnowania, stygmatyzowania, a wreszcie izolowania, niszczenia czy – jak to się za panią angielszczyzną mówi – cancelowania osób albo i całych grup społecznych, które do nowej rzeczywistości nie pasują.
Uderzyła mnie trafność tych refleksji. Od lat nie mogę wyjść z podziwu, jak bardzo staramy się w Polsce zeszmacić najpiękniejsze symbole jej historii: ruch społeczny „Solidarność”, Okrągły Stół i pokojową zmianę ustroju, Lecha Wałęsę, Jana Pawła II. W imię lepszego świata cancelujemy wszystko, co wpadnie pod rękę: „W pustyni i w puszczy”, tradycje religijne, reżysera Klatę – cokolwiek czy kogokolwiek zresztą wymienię, mogę usłyszeć, że to wielce zasłużone odkrywanie ponurych stron historii lub rzeczywistości. Może i tak, ale potem nie możemy się nadziwić, że młodemu pokoleniu jakoś ten świat nie wydaje się przesadnie atrakcyjny. Problem zresztą nie jest polską specyfiką, ale biorąc pod uwagę fantastyczną koniunkturę historyczną naszego kraju z ostatnich kilkudziesięciu latach, dziwi i boli szczególnie.
Felieton Michała Ogórka zwrócił moją uwagę także, a może przede wszystkim dlatego, że dostrzegłem przez jego pryzmat sytuację nauczycieli. Zewsząd dzisiaj zawstydzanych, naprawianych, piętnowanych, pouczanych. Może jeszcze nie cancelowanych, ale na pewno utrzymywanych w permanentnym poczuciu winy. Niewątpliwie po części zasłużonym, bo przecież nietrudno o negatywne przykłady ich działań. Zadziwia mnie jednak wiara w zbawczą moc zawstydzania, pouczania i piętnowania – czyli czynienia tego wszystkiego, co zarzuca się najgorszym (bo przecież nie wszystkim!) przedstawicielom tego pięknego kiedyś zawodu.
Odnoszę wrażenie, że społeczeństwo jest na najlepszej drodze do scancelowania nauczycieli. Uważam, że to błąd. Może dlatego w swojej publicystyce staram się pokazywać bardzo trudne obecne uwarunkowania tego zawodu. Nie znaczy to, że nie dostrzegam jego wad i błędów popełnianych przez ludzi. Nie unikniemy zmierzenia się z tym problemem, ale uczyńmy to przy okazji i na gruncie przemyślanych zmian w prawie, a nie w spontanicznych erupcjach emocji Naprawdę wiele można zmienić, nie przekreślając przy tym setek tysięcy ludzi. W zdecydowanej większości zupełnie przyzwoitych, nawet jeśli niedostatecznie nadążających za rzeczywistością. Mówiąc szczerze, trudno nadążać za tym, co obwieszczają dzisiaj samozwańczy trybuni ludowi…
Doradca Obywatelski ds. Edukacji
Kolejne dni mijają, a mój telefon wciąż milczy. Nikt nie dzwoni z propozycją objęcia teki ministra edukacji lub choćby tylko skromnego wice-. Nic dziwnego, kolejka chętnych do funkcji kierowniczej w MEiN jest długa jak kiedyś w sklepie mięsnym, za „woł. ciel. z kością” z możliwością zamiany na drób. Na medialnej giełdzie pojawiają się najróżniejsze typy, od lewa do centrum, a nawet lekko na prawo, umocowane już w polityce albo dopiero na dorobku. Wygląda na to, że po raz pierwszy, odkąd sięgam pamięcią, fotel ministra w tym resorcie stał się obiektem pożądania, a nie tylko nagrodą pocieszenia w rządowym rozdaniu. Zdziwienie tym zjawiskiem jest powszechne, podobnie jak niepewność, na kogo padnie wybór. Dariusz Chętkowski na swoim Belfer Blogu wysnuł nawet oryginalny wniosek. że skoro wszystkie partie tak bardzo pragną dla siebie owego stanowiska, otwiera się przestrzeń dla zatrudnienia fachowca, który by je pogodził. Cóż, teoretycznie tak, w praktyce jednak przypuszczam, że wątpię.
Wielu Polaków, zapewne większość, ma złe zdanie o politykach. Panuje przekonanie, że aby zdobyć/utrzymać władzę gotowi są na wiele, a już wyparcie się wcześniej głoszonego poglądu to dla nich po prostu pestka. Jak choćby w przypadku jeszczeministra Czarnka, który przez wiele miesięcy twierdził, że rząd Zjednoczonej Prawicy dał nauczycielom bezprecedensowe, ogromne podwyżki, a teraz nagle zadeklarował gotowość zwiększenia tych wynagrodzeń o kolejne 35%. W istocie politycy nauczyli się po prostu, że choćby najbardziej słuszne działania nie gwarantują im sukcesu, jeśli nie podobają się wyborcom. I na odwrót, jeśli coś podoba się elektoratowi, niezawodnie daje dodatkowe głosy w wyborach, niezależnie od tego, czy ma to „coś” sens, czy jest go pozbawione. W tym tkwi klucz do zrozumienia obecnego pożądania funkcji ministra edukacji – po prostu partia, która będzie firmować 30% podwyżki wynagrodzeń nauczycieli, ogromnie zyska w perspektywie zbliżających się wyborów samorządowych. Tym bardziej, że wypłaty, z wyrównaniem wstecz, nastąpią zapewne na krótko przed elekcją. Rzecz w rywalizacji o lokalne stołki po prostu bezcenna. A z tego z kolei można wysnuć wysoce prawdopodobny wniosek, że tekę ministra edukacji obejmie polityk, a nie żaden bezpartyjny fachowiec.
Przyznam, że taka perspektywa wydaje mi się korzystna. Zakrawa to na paradoks, bowiem od lat w pełni popieram i rozgłaszam postulat wyjęcia spraw edukacji z bieżącego dyskursu politycznego. Owszem, ale do przeprowadzenia tak fundamentalnej zmiany potrzebna jest zgodna wola wszystkich rządzących i postawienie na czele resortu polityka wagi jak najcięższej, respektowanego pośród koalicjantów. Obawiam się, że w początkowej fazie nowych rządów najlepszy nawet apolityczny fachowiec od edukacji zostałby zdominowany przez innych ministrów, zaprawionych w bojach o władzę, prestiż i przede wszystkim – pieniądze.
Można nie lubić polityków, ale warto rozumieć, że mierzą się z bardzo trudną materią. A już sprzątanie po ministrze Czarnku będzie niczym trzynasta praca Herkulesa. Zagłosowałem w wyborach na demokratyczną opozycję i chciałbym, aby w swoich rządach osiągnęła sukces, także na polu bliskiej memu sercu edukacji. Z niepokojem obserwuję więc rozliczne głosy krytyki, które spadają na polityków zwycięskiej koalicji, choć chwilowo przecież niewiele mogą zrobić. Faktem jest jednak, że nawet tylko w ogólnych wypowiedziach oraz zapowiedziach przyszłych działań zdarzają im się błędy, szybko wytykane przez komentariat, także ten teoretycznie życzliwy. To kwestia nie tyle złej woli, co zrozumiałych emocji ludzi, którzy zainwestowali tak wiele nadziei w perspektywę objęcia władzy przez opozycję. No i nieufności, bo rozziew pomiędzy politycznymi deklaracjami a praktyką rządzenia był zawsze bardzo duży.
Mam nadzieję, że nikt z Czytelników nie potraktował poważnie mojego żalu, że telefon nie zadzwonił. Mam swoją pracę, którą kocham, a jeśli od lat zabieram publicznie głos w sprawach edukacji, to dlatego, że w ten sposób mogę wyrażać swoje obywatelskie zaangażowanie. Długoletnie doświadczenie w zarządzaniu placówką oświatową i codzienne zaangażowanie w tę pracę, na samym dole systemu, pozwalają mi kusić się o ocenę zachodzących zjawisk. W niektórych przypadkach mogę, być może, podpowiedzieć jakieś rozwiązanie lub dać wskazówkę. Zdaję sobie sprawę, że samozwańczych doradców i recenzentów ugrupowania koalicyjne będą miały bardzo wielu. Chcąc nie chcąc stanę w ich długim szeregu. Tym niemniej postanowiłem dać wyraz swojemu zaangażowaniu, poświęcając część przyszłych publikacji na blogu „Wokół szkoły” analizie i komentowaniu polityki edukacyjnej nowych władz. Z poczuciem misji życzliwego doradcy. Opozycja demokratyczna ma na sztandarach społeczeństwo obywatelskie. Doradca Obywatelski ds. Edukacji będzie moim wkładem w jego budowanie. Mam nadzieję, że moje spojrzenie na sytuację, zazwyczaj wolne od emocji, okaże się dla kogoś przydatne.