Aktualności

MEN do nauczycieli: "Weźmy się i zróbcie!". Jak zwykle...

   „MEN analizuje różne rozwiązania dotyczące liczebności klas w przyszłości, a bieżąca zmiana jest podyktowana koniecznością dołączenia uczniów z Ukrainy i jest czasowa” - ogłosiła pani wiceminister w MEN, Joanna Mucha w odpowiedzi na interpelację poselską. Wg jej wyjaśnień priorytetem są szkolenia dla nauczycieli, aby potrafili oni radzić sobie w pracy z uczniami o doświadczeniu migracyjnym, w szczególności w zakresie uczenia języka polskiego.
No to kilka pytań w tej materii, niestety, na wysokim poziomie emocji, bo inaczej się już nie da:

   1. Z czego wynikła konieczność dołączenia uczniów z Ukrainy, tak nagle paląca, że odbyło się to kosztem tysięcy polskich uczniów i ich nauczycieli?! W końcu mieliśmy 2,5 roku czasu, żeby wymyśleć coś bardziej sensownego, a co najmniej 8 miesięcy pracy nowego rządu, aby choćby zmobilizować wiele ukraińskich nauczycielek, pracujących dzisiaj w Polsce poniżej swoich kwalifikacji. Ja rozumiem, że polityka, że Wołyń, że... co tam jeszcze przeszkadza, ale może chociaż ktoś by uczciwie wyjaśnił, co co w tym wszystkim chodzi!

   2. Czy ktoś w MEN zdaje sobie sprawę, że polska szkoła, szczególnie w wielkich miastach, ledwo zipie, a dodatkowe obciążenie dla nauczycieli godzi w ich zdrowie, w skuteczność pracy, a w konsekwencji w dobro uczniów, których już wcześniej mieli pod swoją opieką?

  3. Dlaczego po raz kolejny pogarsza się warunki pracy nauczycieli bez rekompensaty finansowej?! Bo można?! Bo nie przyjadą palić opon w alei Szucha?! Zapewne tak, bo do tego politycy przyzwyczaili się od wielu dziesięcioleci. W istocie, można było wymagać zrywu dla idei w pierwszych miesiącach wojny w Ukrainie i migracji jej ofiar. Ale teraz, to jest po prostu draństwo, które w całości obciąża "uśmiechniętą koalicję"! 

   4. Co to znaczy, że MEN "analizuje różne rozwiązania w przyszłości"?! Darujmy sobie tę nowomowę. Tu nie ma co analizować. Limity liczby uczniów w grupach i klasach i tak były wysokie w stosunku do potrzeb, żeby nie nadwyrężać budżetów oświatowych. Czy ktoś z tych, co "analizują", pracuje w 25-osobowej grupie przedszkolnej, w której 2/5 dzieci wymaga szczególnej opieki? Albo w tak samo licznej klasie, z takim samym lub większym udziałem różnych specjalnych potrzeb, a teraz jeszcze z dodatkowymi dziećmi z Ukrainy, z problemami komunikacyjnymi, traumą wojenną lub po prostu tęsknotą za domem?!

   5. Zmiana jest "czasowa"?! To znaczy, na jak długo?! Na 25 lat, jak odtłuszczenie mleka za Gomułki, którego dzieci kochały, bo "zdjął im kożuszek z mleczka"?! Co zmieni się za pół roku, a może za rok, poza tym, że ku uldze polityków wszystko się jak zwykle "uklepie" i tylko narzekań na polską szkołę będzie jeszcze więcej?!

   6. Czy szkolenia dla nauczycieli prowadzić będą wyłącznie osoby, które same z powodzeniem "radzą sobie", pracując na co dzień w przepełnionych klasach, z licznymi dziećmi wymagającymi specjalnej uwagi, w tym z cudzoziemcami?! Pomijając ogólną bezwartościowość rozwiązywania doraźnych problemów metodą szkoleń, z których korzyść odnoszą głównie organizatorzy, akurat w tym przypadku wiarygodność szkolących jest kluczowa. Dość nasłuchałem się już dobrych rad, niewartych funta kłaków w sytuacji, której w żaden sposób nie da się rozwiązać w warunkach, w jakich zostali postawieni nauczyciele.

   7. Drobiazg na koniec: dlaczego nauczyciele mieliby sobie radzić "w szczególności w zakresie uczenia języka polskiego?! Że niby matematyka z młodymi Ukraińcami poradzi sobie sama? A historia, zupełnie inaczej widoczna z perspektywy Kijowa...? Geografia? Wiedza o społeczeństwie (jakim?)? Akurat nieznajomość języka polskiego łatwiej nadrobić, niż lata wrogości między narodami... 

Mentalne przygotowanie do siatkarskiego finału Igrzysk

   Mój zmarły w tym roku ojciec, Ryszard Pytlak, był za młodu siatkarzem warszawskiego klubu Spójnia. Nie zrobił jakiejś oszałamiającej kariery, ale dobrze wspominał zawodnicze doświadczenia. W swoich barwnych pamiętnikach opisał m.in. sytuację, jak siatkarskie umiejętności pozwoliły mu na łagodniejsze przejście zaszczytnej, choć bynajmniej nie pożądanej służby wojskowej, która obowiązywała absolwenta Politechniki w celu wysłużenia stopnia porucznika rezerwy.

   Zaciskając już teraz treningowo kciuki przed sobotnim finałem olimpijskim, udostępniam fragment ojcowskiego pamiętnika ku pokrzepieniu serc i wsparcia tezy, że „Polak potrafi”, którą czynnie propagują nasi herosi spod siatki.

* * *

   Na froncie sportowym też zaczęły zachodzić ważne wydarzenia, z nadejściem długo oczekiwanej spartakiady wojsk okręgu mazurskiego.

   Trzeba powiedzieć, że moje zobowiązanie do ulepszenia gry zespołu siatkówki naszego pułku wykonywałem skrupulatnie. Tym niemniej, rezultaty były raczej niewidoczne, ponieważ kandydaci na siatkarzy do gry w reprezentacji, mieli poziom zdecydowanie kiepski i żadne rady nie pozwoliły mi w krótkim czasie doprowadzić do jakiegoś jego ulepszenia. Nawet moja gra w ekipie niewiele pomagała, ponieważ kontakt z piłką, gdy była na naszej stronie, mogłem mieć tylko sporadycznie, a zdobycie punktu zależało w dużym stopniu już od innych graczy. Toteż nie oczekiwałem jakiegoś dobrego miejsca dla naszej drużyny w klasyfikacji końcowej. Ale niezrażony tym, robiłem, co mogłem by mobilizować graczy do dokonania nadzwyczajnego wysiłku w dniach rozgrywek.

   W Giżycku, nawet latem, rozrywek sportowych było bardzo mało, toteż w dniach spartakiady na lokalnym stadionie, gdzie odbywały się zmagania w licznych dyscyplinach, widzów było wyjątkowo dużo. Sam turniej siatkówki odbywał się w jednym jego końcu, ale nie cieszył się dużym zainteresowaniem, co nie było dziwne, sądząc po jakości meczów, które tam były rozgrywane. Zgodnie z przewidywaniami, zajęliśmy z trudem trzecie miejsce. Rozgoryczony tym wynikiem, wydałem moją opinię na temat gry kolegów, mówiąc, że sam jeden, bez nich, wygrałbym łatwo z każdą drużyną, a nawet z tą, która zajęła pierwsze miejsce! W ożywionej dyskusji, która się wywiązała, potwierdziłem moje wyzwanie w formie zakładu, że gotów jestem w przypadku mojej przegranej położyć „pod słupek” 1200 złociszów dla zwycięzców. Z rozpędu już, ale ciągle pod kontrolą, dorzuciłem jeszcze, że dam dodatkowo drużynie przeciwnej „fory”: 10 punktów w pierwszym secie, 11 - w drugim i 12 - w trzecim, i… że na pewno wygram!

   Suma proponowana była bardzo duża i spowodowała zainteresowanie wśród graczy przysłuchujących się tej wymianie zdań, bo wyczuli nagle, że dzięki danym forom, pojawiła się okazja do łatwego wzięcia pieniędzy. Widząc, że dzięki zakładowi będę miał wreszcie okazję pokazać, co umiem, dodałem buńczucznie, że w przypadku ich przegranej, nie będą mieli nic do płacenia, po prostu ucieknie im tylko wygrana. Moje wyzwanie, przyjęte początkowo jako zły dowcip zarozumialca, wzbudziło wkrótce chęć walki, gdy podparłem je widokiem banknotów gotowych do wręczenia sędziemu spotkania, aby wypłacił zwycięzcom. Tu już żadnej „lipy” nie było i wkrótce miałem naprzeciwko siebie sześciu najlepszych graczy wybranych z drużyn uczestniczących ekip.

   Bez fałszywej skromności, byłem przekonany, że zakład wygram i moja taktyka gry była prosta. Mając prawo do trzech odbić mogłem z łatwością odebrać, wystawić i ściąć piłkę w kierunku najsłabszych graczy przeciwnika. Wiedziałem również z doświadczenia, że sześciu niezgranych ze sobą graczy o nierównym i raczej słabym poziomie, wprowadza takie zamieszanie na boisku, że piłki przechodzące na moją stronę będą łatwe do odebrania. Dodatkowo, obawa niewygrania wysokiej sumy będzie elementem psychologicznym, który, byłem tego pewien, zadziała paraliżująco na przeciwników przy pierwszych niepowodzeniach. W sumie to, co mój przeciwnik brał za zarozumialstwo, dla mnie było logicznie uzasadnioną decyzją!

   Pierwszego seta wygrałem bez problemów. Rzeczywiście, moje piłki wprowadzały duże zamieszanie pomiędzy graczami przeciwnika, którzy nie byli w stanie zdobyć nawet jednego punktu. Wynik mówił sam za siebie: 15 do 11! Widzowie z całego stadionu, widząc, że jeden gracz, teoretycznie bez szans, wygrywa przeciwko szóstce miotając się po boisku jak opętany i demonstrując przy tym ładną grę, rozpoczęli migrację w koniec stadionu, by znaleźć się bliżej rozgrywanego meczu. Drugi set, również wygrany przeze mnie, nie dodał otuchy przeciwnikowi, a odwrotnie, wprowadził dodatkowe nieporozumienia wśród grających. Trzeci set rozgrywaliśmy już przy gorącym dopingu praktycznie wszystkich widzów, którzy zaintrygowani woleli oglądać naszą walkę, niż inne dyscypliny rozgrywane równolegle na stadionie. Ostatniego seta wygrałem 17 do 15, kończąc mecz przy dużym aplauzie publiczności. Aby jednak choć trochę osłodzić gorycz ośmieszającej porażki, oddałem 600 złotych z przeznaczonej sumy szóstce skłóconych między sobą graczy, wyjaśniając jednak butnie, że byłem od początku pewien mojego zwycięstwa. Pośrednio ta wygrana przyniosła mi pewną popularność wśród mieszkańców Giżycka i później często nieznajome osoby pozdrawiały mnie, gdy szedłem po ulicy, czy byłem w jakimś sklepie. Przyznam, że te wyrazy sympatii nie były dla mnie nieprzyjemne!

   Również w pułku mój sportowy wyczyn nie przeszedł niezauważony. Nie mówiąc już o moim politruku, z którym „oblaliśmy”, jak nakazywała tradycja, zaszłe wydarzenia, otrzymywałem nieoczekiwane dowody sympatii również od „nieznanego żołnierza”. I tak pewnego ranka stwierdziłem, że w Syrence, która wypoczywała nocą niedaleko wartowni, zniknęły  reflektory i kierunkowskazy. Strata pieniężna z pewnością znaczna, ale jeszcze przykrzejsze było to, że zakup tych części był możliwy jedynie na zamówienie w centrali handlu motoryzacyjnego, z kilkunastodniowym oczekiwaniem na dostawę. Szef mojej ekipy, powiadomiony o unieruchamiającym pojazd wydarzeniu, jeszcze tego samego dnia przyniósł skradzione części, wyjaśniając, że sprawcy nie wiedzieli, że „oślepili” własność pana porucznika od siatkówki. Stosowne zadośćuczynienie wynagrodziło jemu i innym ten zryw szlachetnej uczciwości. Od tej pory nie musiałem się już martwić ani o benzynę, ani o czystość karoserii, gdyż każdego poranka znajdowałem moją Syrenkę elegancko wymytą i dobrze napojoną. Tym niemniej pewna forma zadośćuczynienia dla niewidzialnych rąk była ustalona, mimo że moje wyjazdy w teren błyszczącym samochodem były zawsze w interesie pułku.

Chwała bohaterom, lecz któż ich zastąpi?!

Anita Włodarczyk pożegnała się z olimpijskim sportem jak przystało na mistrzynię. Szkoda medalu, do którego zabrakło 4 centymetrów, ale ogromny szacunek za klasę. Nie zmienia to faktu, że w Paryżu, jak zwykle na olimpiadzie, leją równo naszych pretendentów do medali. Najlepiej to widać w lekkoatletyce, gdzie ni stąd ni zowąd, po całkiem dobrym występie w Tokio, odgrywamy głównie ogony. Wysłaliśmy liczną reprezentację, ale większość nie przechodzi nawet eliminacji. I tak sobie myślę, że z polską lekkoatletyką na olimpiadzie (furda tam z lekkoatletyką, z całym polskim sportem!) jest tak samo jak z polską edukacją. Niby interes się kręci, a gołym okiem widać, że systemu nie ma w tym za grosz. Radości życia zresztą też nie. Udajemy przed samymi sobą, że wszystko jest w porządku i nie ma mocnego, by walnął pięścią w stół i powiedział, że trzeba wyjść ze strefy udawanego komfortu, najpierw pomyśleć, a potem wziąć się do roboty, by na kolejnej olimpiadzie nie zgarnąć znowu tylko kilku dość przypadkowych krążków (przy całym szacunku dla medalistów, którzy wybili się na tle całej tej mizerii). Albo, żeby stworzyć system edukacji z ambicją większą niż przetrwanie kolejnego roku szkolnego.

A polska reprezentacja lekkoatletyczna ma jeszcze jeden mocny punkt styczny z polską szkołą. I tu, i tam trwanie zawdzięczamy weteranom...   

Podpatrzone u Michała Ogórka

   Zaryzykuję oskarżenie o naruszenie praw autorskich. Trudno! Podam jednak źródło („Angora”, nr 10 z 10 marca 2024 r.), autora (Michał Ogórek) i tytuł publikacji („Rządy prawników i psychologów”), z której zaczerpnę podane niżej fragmenty. Będą one dobrane tendencyjnie, a przy tym tak, żeby nie można było domyśleć się reszty. W ramach rekompensaty zachęcam też, żeby odżałować 8,- złotych i kupić cały numer, dostępny jeszcze w kioskach. W bonusie będzie także dużo innych artykułów.

   Oto pan Michał Ogórek w swoim cotygodniowym felietonie napisał, między innymi:

To chyba Ryszard Bugaj w radiu TOK FM pierwszy zwrócił uwagę na to, jak rządy prawników moszczą się u nas. (…)

W naszym kraju do toczonego przez prawników boju zostaliśmy już wciągnięci wszyscy, bo jako wyborcy wszyscy mamy po czyjejś stronie stanąć. Oni sami wzajemnie zarzucają sobie uzurpację i chcą się nawzajem usuwać, jeden drugiego próbując zabić jakimś prepisem, a najczęściej tylko jego sporną interpratacją. Pomimo że jedynymi, który mogą to rozstrzygać, są prawnicy, a oni robią to każdy po swojemu, żądają dla siebie poparcia prostych kibiców, którzy wiele z tego nie rozumiejąc, mają jednych lub drugich popierać.

(…) Bo każdy z prawników uważa się za całe wcielenie prawa. Za praworządność uznają prawnikorządność.

   Moje wyzwanie dla autora „Prawa Marcina”, które mocno wzburzyło internetową bańkę edukacyjną, nie wynika z tego, że tezy prawne Marcina Kruszewskiego są fałszywe. Niektóre są mniej lub bardziej dyskusyjne, nic więcej. Problem, który powstał przy tej okazji polega na skutkach ubocznych, zarówno samych tez, jak sposobu ich komunikowania. Przekaz prawny powinien być dostosowany do odbiorcy. Nie tylko dla zdobycia większej liczby followersów, ale w przypadku dzieci imłodzieży także do uświadamiania, że życie nie jest proste jak konstrukcja cepa, a prawa jednego człowieka kończą się tam, gdzie zaczynają się prawa drugiego. Tego także trzeba uczyć w szkołach, filmikach i książkach.

   Jak napisał do mnie w ramach wyrazów wsparcia jeden z Czytelników: „Wykorzystywanie niewykształconej świadomości jurydycznej młodzieży jest fatalnym zjawiskiem”. Ano jest.

Nie cancelujmy nauczycieli, proszę!

   W „Angorze” (50/2023) bardzo ciekawy felieton Michała Ogórka, inspirowany premierą „Lotu nad kukułczym gniazdem” w reżyserii Mai Kleczewskiej  w Teatrze Nowym w Poznaniu. Dwa cytaty, z założeniem, że Czytelnik zna tę sztukę albo oparty o nią film Miloša Formana:

Kleczewska zobaczyła w oddziale psychiatrycznym metaforę społeczeństwa reedukującego takich, jacy się dziś nie podobają i jakich trzeba z ich poglądów uleczyć. Chodzi o przekonanie skrajnej lewicy, że przemocowi są wszyscy, którzy mają władzę symboliczną i trzeba im ją odebrać. Nieważny jest dorobek tych ludzi, trzeba ich strącić z piedestału i skończyć z tym patriarchatem raz na zawsze – reżyserka wykłada w wywiadzie w „Polityce” swoje intencje. - I to jest moja siostra Ratched. Ona kończy z patriarchatem. Ma w szpitalu pod opieką samych dziadersów, przemocowców, do rozpracowania i zresocjalizowania.

(…) W przestrzeni publicznej stosuje się teraz całe kampanie zawstydzania, naprawiania, piętnowania, stygmatyzowania, a wreszcie izolowania, niszczenia czy – jak to się za panią angielszczyzną mówi – cancelowania osób albo i całych grup społecznych, które do nowej rzeczywistości nie pasują.

   Uderzyła mnie trafność tych refleksji. Od lat nie mogę wyjść z podziwu, jak bardzo staramy się w Polsce zeszmacić najpiękniejsze symbole jej historii: ruch społeczny „Solidarność”, Okrągły Stół i pokojową zmianę ustroju, Lecha Wałęsę, Jana Pawła II. W imię lepszego świata cancelujemy wszystko, co wpadnie pod rękę: „W pustyni i w puszczy”, tradycje religijne, reżysera Klatę – cokolwiek czy kogokolwiek zresztą wymienię, mogę usłyszeć, że to wielce zasłużone odkrywanie ponurych stron historii lub rzeczywistości. Może i tak, ale potem nie możemy się nadziwić, że młodemu pokoleniu jakoś ten świat nie wydaje się przesadnie atrakcyjny. Problem zresztą nie jest polską specyfiką, ale biorąc pod uwagę fantastyczną koniunkturę historyczną naszego kraju z ostatnich kilkudziesięciu latach, dziwi i boli szczególnie.

   Felieton Michała Ogórka zwrócił moją uwagę także, a może przede wszystkim dlatego, że dostrzegłem przez jego pryzmat sytuację nauczycieli. Zewsząd dzisiaj zawstydzanych, naprawianych, piętnowanych, pouczanych. Może jeszcze nie cancelowanych, ale na pewno utrzymywanych w permanentnym poczuciu winy. Niewątpliwie po części zasłużonym, bo przecież nietrudno o negatywne przykłady ich działań. Zadziwia mnie jednak wiara w zbawczą moc zawstydzania, pouczania i piętnowania – czyli czynienia tego wszystkiego, co zarzuca się najgorszym (bo przecież nie wszystkim!) przedstawicielom tego pięknego kiedyś zawodu.

   Odnoszę wrażenie, że społeczeństwo jest na najlepszej drodze do scancelowania nauczycieli. Uważam, że to błąd. Może dlatego w swojej publicystyce staram się pokazywać bardzo trudne obecne uwarunkowania tego zawodu. Nie znaczy to, że nie dostrzegam jego wad i błędów popełnianych przez ludzi. Nie unikniemy zmierzenia się z tym problemem, ale uczyńmy to przy okazji i na gruncie przemyślanych zmian w prawie, a nie w spontanicznych erupcjach emocji Naprawdę wiele można zmienić, nie przekreślając przy tym setek tysięcy ludzi. W zdecydowanej większości zupełnie przyzwoitych, nawet jeśli niedostatecznie nadążających za rzeczywistością. Mówiąc szczerze, trudno nadążać za tym, co obwieszczają dzisiaj samozwańczy trybuni ludowi…

Doradca Obywatelski ds. Edukacji

   Kolejne dni mijają, a mój telefon wciąż milczy. Nikt nie dzwoni z propozycją objęcia teki ministra edukacji lub choćby tylko skromnego wice-. Nic dziwnego, kolejka chętnych do funkcji kierowniczej w MEiN jest długa jak kiedyś w sklepie mięsnym, za „woł. ciel. z kością” z możliwością zamiany na drób.  Na medialnej giełdzie pojawiają się najróżniejsze typy, od lewa do centrum, a nawet lekko na prawo, umocowane już w polityce albo dopiero na dorobku. Wygląda na to, że po raz pierwszy, odkąd sięgam pamięcią, fotel ministra w tym resorcie stał się obiektem pożądania, a nie tylko nagrodą pocieszenia w rządowym rozdaniu. Zdziwienie tym zjawiskiem jest powszechne, podobnie jak niepewność, na kogo padnie wybór. Dariusz Chętkowski na swoim Belfer Blogu wysnuł nawet oryginalny wniosek. że skoro wszystkie partie tak bardzo pragną dla siebie owego stanowiska, otwiera się przestrzeń dla zatrudnienia fachowca, który by je pogodził. Cóż, teoretycznie tak, w praktyce jednak przypuszczam, że wątpię.

   Wielu Polaków, zapewne większość, ma złe zdanie o politykach. Panuje przekonanie, że aby zdobyć/utrzymać władzę gotowi są na wiele, a już wyparcie się wcześniej głoszonego poglądu to dla nich po prostu pestka. Jak choćby w przypadku jeszczeministra Czarnka, który przez wiele miesięcy twierdził, że rząd Zjednoczonej Prawicy dał nauczycielom bezprecedensowe, ogromne podwyżki, a teraz nagle zadeklarował gotowość zwiększenia tych wynagrodzeń o kolejne 35%. W istocie politycy nauczyli się po prostu, że choćby najbardziej słuszne działania nie gwarantują im sukcesu, jeśli nie podobają się wyborcom. I na odwrót, jeśli coś podoba się elektoratowi, niezawodnie daje dodatkowe głosy w wyborach, niezależnie od tego, czy ma to „coś” sens, czy jest go pozbawione. W tym tkwi klucz do zrozumienia obecnego pożądania funkcji ministra edukacji – po prostu partia, która będzie firmować 30% podwyżki wynagrodzeń nauczycieli, ogromnie zyska w perspektywie zbliżających się wyborów samorządowych. Tym bardziej, że wypłaty, z wyrównaniem wstecz, nastąpią zapewne na krótko przed elekcją. Rzecz w rywalizacji o lokalne stołki po prostu bezcenna. A z tego z kolei można wysnuć wysoce prawdopodobny wniosek, że tekę ministra edukacji obejmie polityk, a nie żaden bezpartyjny fachowiec.

   Przyznam, że taka perspektywa wydaje mi się korzystna. Zakrawa to na paradoks, bowiem od lat w pełni popieram i rozgłaszam postulat wyjęcia spraw edukacji z bieżącego dyskursu politycznego. Owszem, ale do przeprowadzenia tak fundamentalnej zmiany potrzebna jest zgodna wola wszystkich rządzących i postawienie na czele resortu polityka wagi jak najcięższej, respektowanego pośród koalicjantów. Obawiam się, że w początkowej fazie nowych rządów najlepszy nawet apolityczny fachowiec od edukacji zostałby zdominowany przez innych ministrów, zaprawionych w bojach o władzę, prestiż i przede wszystkim – pieniądze.

   Można nie lubić polityków, ale warto rozumieć, że mierzą się z bardzo trudną materią. A już sprzątanie po ministrze Czarnku będzie niczym trzynasta praca Herkulesa. Zagłosowałem w wyborach na demokratyczną opozycję i chciałbym, aby w swoich rządach osiągnęła sukces, także na polu bliskiej memu sercu edukacji. Z niepokojem obserwuję więc rozliczne głosy krytyki, które spadają na polityków zwycięskiej koalicji, choć chwilowo przecież niewiele mogą zrobić. Faktem jest jednak, że nawet tylko w ogólnych wypowiedziach oraz zapowiedziach przyszłych działań zdarzają im się błędy, szybko wytykane przez komentariat, także ten teoretycznie życzliwy. To kwestia nie tyle złej woli, co zrozumiałych emocji ludzi, którzy zainwestowali tak wiele nadziei w perspektywę objęcia władzy przez opozycję. No i nieufności, bo rozziew pomiędzy politycznymi deklaracjami a praktyką rządzenia był zawsze bardzo duży.

   Mam nadzieję, że nikt z Czytelników nie potraktował poważnie mojego żalu, że telefon nie zadzwonił. Mam swoją pracę, którą kocham, a jeśli od lat zabieram publicznie głos w sprawach edukacji, to dlatego, że w ten sposób mogę wyrażać swoje obywatelskie zaangażowanie. Długoletnie doświadczenie w zarządzaniu placówką oświatową i codzienne zaangażowanie w tę pracę, na samym dole systemu, pozwalają mi kusić się o ocenę zachodzących zjawisk. W niektórych przypadkach mogę, być może, podpowiedzieć jakieś rozwiązanie lub dać wskazówkę. Zdaję sobie sprawę, że samozwańczych doradców i recenzentów ugrupowania koalicyjne będą miały bardzo wielu. Chcąc nie chcąc stanę w ich długim szeregu. Tym niemniej postanowiłem dać wyraz swojemu zaangażowaniu, poświęcając część przyszłych publikacji na blogu „Wokół szkoły” analizie i komentowaniu polityki edukacyjnej nowych władz. Z poczuciem misji życzliwego doradcy. Opozycja demokratyczna ma na sztandarach społeczeństwo obywatelskie. Doradca Obywatelski ds. Edukacji będzie moim wkładem w jego budowanie. Mam nadzieję, że moje spojrzenie na sytuację, zazwyczaj wolne od emocji, okaże się dla kogoś przydatne.

Maszerowałem!

   Maszerowałem 4 czerwca niczym Rondle Odwłok (dla niezorientowanych, to Gary Cooper w wersji z niezapomnianej audycji radiowej „60 minut na godzinę”), tyle że nie samotnie, ale w dzikim tłumie ludzi niosących szturmówki, antyrządowe napisy i radosne uśmiechy. Kilkaset metrów przeszedłem spowity w dwie biało-czewone flagi, które niósł na ramionach poprzedzający mnie manifestant. Niewielki wzrostem, otulał mnie patriotyczną materią dokładnie z obu stron głowy. Ale niech tam, warto było, bo sam z wyposażenia miałem tylko uśmiech.

   W drodze na plac Na Rozdrożu miałem przyjemność poznać trzyosobową delegację z Torunia, która zaparkowała auto tuż obok mnie, na P+R Połczyńska. Choć zahartowany w bojach warszawiak, nie wpadłem na to, że władze miasta, tak zapraszające do korzystania z komunikacji miejskiej, spodziewające się tysięcy gości spoza miasta, nie spowodują, że przystanek tramwajowy w tym miejscu, normalnie nieczynny w niedzielę, zacznie funkcjonować na potrzeby manifestantów. Było mi trochę wstyd z tego powodu, ale za to miałem więcej czasu, by poznać miłych gości. Przedstawili się mówiąc, że przyjechali z miasta Rydzyka, bo tam też są ludzie, którzy chcą demokracji. Przytuliłem ich za to mentalnie do serca i wskazałem najkrótszą drogę do miejsca manifestacji, myśląc tylko w duchu ze smutkiem, że kiedyś ich piękne miasto nazywano grodem Kopernika. „Miasto Rydzyka” to taki dziwny znak obecnych czasów.

   Dołączyłem do marszu przy rondzie De Gaulle’a, co wcale nie było proste, bo posuwająca się środkiem Nowego Światu forpoczta manifestantów była dokładnie ściśnięta w okładki setek ludzi stojących wzdłuż chodników. Udało się jednak i tak sobie wędrowałem, ciesząc się pogodną atmosferą i łopotem wspomnianych już biało-czerwonych flag przy uszach. Atrakcją dla wielu był pewien anonimowy bohater, stojący przy krawężniku z napisem „Folksdojcze do Berlina”. Gdzie on spodziewał się tutaj spotkać folksdojczów, blisko 80 lat po II wojnie światowej, to tajemnica meandrów ludzkiego umysłu, ale wielu przechodzących doceniało jego śmiałość i determinację, wyrażając to szerokimi uśmiechami i pełnym współczucia poklepywaniem po ramionach.

   Zakończyłem manifestowanie nieco przed finałem, bo jednak nogi nie niosą już tak dobrze, jak kiedyś, ale pełen jak najlepszych wrażeń i z nadzieją, że może jednak doczekam zmiany. Poszedłem bowiem na ten marsz bynajmniej nie jako zwolennik opozycji, ale po prostu obywatel, który ma dość widocznej ewolucji społeczeństwa obywatelskiego w stronę autorytaryzmu, łamania przez władze zasad konstytucyjnych, oraz stopniowego wyprowadzania Polski z Unii Europejskiej. Z kolei jako nauczyciel manifestowałem w intencji odsunięcia od władzy ludzi niszczących polską oświatę, z ministrem Czarnkiem na czele.

   Doskonale rozumiem, że poprzednia koalicja rządząca ma na koncie wiele błędów i zaniechań. Widziałem je już dziesięć lat temu i wyraźnie dostrzegam również z perspektywy minionego czasu.  Nie ma jednak dzisiaj specjalnego wyboru. Wierzę, że doświadczenie ostatnich lat nie pójdzie na marne. Nawet w demokracji nie ma władzy idealnej. Po ośmiu latach najwyższa pora na zmianę. Manifestowałem także, by powiedzieć, że oczekuję od obecnej opozycji wyciągnięcia wniosków ze wszystkiego co władza w ostatnich latach czyniła źle, ale także z tego, co uczyniła dobrze. Oczekuję również (i trzymam pana Tuska za słowo), że przyszłe rządy opozycji będą mądrzejsze, niż to, co PO-PSL oferowały nam w latach 2007-2015. Władza deprawuje i to jest wystarczający powód, by obecną przenieść do ław opozycji. A nowej patrzeć na ręce, do czego osobiście w dziedzinie edukacji jestem gotów się przyczynić.

Skunks na kołnierz do palta

W wywiadzie dla interii, jakiego udzielił 27 kwietnia 2023 roku dyrektor Centralnej Komisji Egzaminacyjnej, Marcin Smolik, znalazło się pytanie czy może on zapewnić, że tym razem tematy nie wypłyną do sieci. Maturzyści bowiem, jak co roku tuż przed egzaminami, szukać będą ewentualnych przecieków.

Szef CKE odparł, że bardzo by chciał to zrobić, ale nie może.

„Zadania wypływają już po odebraniu arkuszy przez szkoły, których w Polsce jest ok. 8 tysięcy. Nie mamy możliwości kontrolowania ich wszystkich. Możemy tylko liczyć na uczciwość dyrektorów. Ubiegłe lata pokazywały, że zdarzają się wśród nich osoby, które nie tylko nie powinny pełnić tej funkcji, ale w ogóle nie powinny być nauczycielami, bo postępują w sposób nieetyczny i nieuczciwy. To najprawdopodobniej oni otwierają arkusze i przekazują treść zdającym” – powiedział dalej ów wysoki urzędnik państwowy.

O ile się orientuję, a słowo „najprawdopodobniej” w wywiadzie mnie upewnia, nie udało się wyjaśnić przyczyn przecieków z lat poprzednich. Najprawdopodobniej szef CKE nie spełnił zatem swojego obowiązku, jak również nie zadziałały skutecznie organy ścigania. Teraz pan Smolik rzuca w cyberprzestrzeń insynuację o osobach, które nie powinny pełnić funkcji dyrektorów.

Czuję się bezsilny wobec postawy prezentowanej przez człowieka, który wyjątkowo niekompetentnie, a przy tym arogancko, pełni jedną z najważniejszych funkcji w systemie oświaty. Który nie potrafi zadowalająco wywiązać się z podstawowych obowiązków. Który szczuje na ludzi, na co dzień pracujących na to,  by firmowane przez niego, rozdęte do granic absurdu biurokratyczne misterium, przebiegało możliwie sprawnie. I absolutnie nie zasługują na poniżające wypowiedzi wobec opinii publicznej.

Mój ukochany Stefan Wiechecki, Wiech, dla określenia kobiet o wyjątkowo podłym charakterze, ukuł powiedzenie „Wydra na kołnierz do palta”. Parafrazując klasyka, pozwolę sobie w tym kontekście zaproponować analogiczne określenie w wersji męskiej. Myślę, że mam dobrą kandydaturę.

Skunks.

Szanowny Panie Trenerze Michniewicz, Drodzy Piłkarze!

   Jako kibic ze stażem przekraczającym pół wieku, pamiętający legendarne mecze Górnika Zabrze z AS Roma, zakończone zwycięskim dla Polaków losowaniem zespołu awansującego do finału rozgrywek, pozwalam sobie wygłosić opinię na temat Waszego występu na Mundialu w Katarze.

   Nie czuję żadnej satysfakcji z awansu reprezentacji do fazy pucharowej. Jestem zawstydzony Waszą postawą we wstępnej fazie mistrzostw. To co prezentujecie jest żenujące. Dość przytoczyć popularny teraz mem, w którym Trenerowi gratuluje się całkowitego zneutralizowania w meczu z Argentyną jednego z najlepszych napastników świata. Własnego napastnika, Roberta Lewandowskiego.

   Polska reprezentacja nie dysponuje gorszymi zawodnikami niż drużyny Japonii, Korei Południowej albo Maroko, których postawa budzi ogólne uznanie, a nawet podziw. Ich graczom po prostu się chce, a trenerzy mają jakiś pomysł na grę, nawet z zespołami wyżej notowanymi. U nas tego nie widać! Nie tworzymy zespołu na miarę drugiej Japonii, tylko zbieraninę nieporadnych graczy, unikających tego, co jest solą tej gry, czyli podawania piłki do partnerów i ambitnego dążenia do zdobycia bramki.

   Pan, Trenerze, prawdopodobnie wierzy, że dołączył właśnie do panteonu selekcjonerów z sukcesami, obok Kazimierza Górskiego i Antoniego Piechniczka. Otóż jest Pan w błędzie! Ich zespoły grały w piłkę nożną, budziły nie tylko radość z sukcesów, ale i zadowolenie z oglądania widowiska piłkarskiego. Pański zespół swoja nieporadnością budzi tylko irytację i politowanie. Nie wiem jak to się Panu udało, zrobić z trzech gwiazd i kilkunastu przyzwoitych zawodników takie zaprzeczenie drużyny reprezentacyjnej.

   Czeka Was jeszcze mecz przeciwko Francji. Ostatnia szansa by pokazać, że macie pojęcie o tym czym jest, albo powinna być, gra w piłkę nożną. Że potraficie nie głupio cierpieć na boisku, tylko szczerze dążyć do zwycięstwa. To nieprawda, że wynik jest ważniejszy od gry. Dotychczasowa gra hańbi Was, niezależnie od tego, że pozwoliła przedłużyć pobyt na Mundialu.

   Zacznijcie, Panowie, grać w piłkę nożną i okażcie się godni miana reprezentantów kraju. W meczu z Francją to Wasza ostatnia szansa.

Jarosław Pytlak

   Postscriptum dla polityków, którzy próbują wykorzystać propagandowo występ piłkarzy na Mundialu.

   Tym, którzy zdecydowali o „honorowej” asyście myśliwców dla samolotu z reprezentantami lecącego do Kataru, życzę dobrego zdrowia, bo na rozum zdecydowanie za późno. Tak samo zresztą, jak na przyzwoitość, która dyktowałaby niewykorzystywanie sprzętu wojskowego do zabawy, w dobie wojny toczącej się u polskich granic.

Errare humanum est!

   Błądzić jest rzeczą ludzką, ale muszę przyznać, że trudno mi wyjść ze zdumienia w kwestii popełnionej omyłki. Oto nie dalej jak w miniony weekend napisałem na blogu post o wyprowadzeniu kozy, czyli zawieszeniu obowiązywania norm zatrudnienia w placówkach nauczycieli-specjalistów w zakresie wsparcia psychologiczno-pedagogicznego. Tymczasem okazało się, że Senat, w którym miała zostać dopisana stosowna poprawka w nowelizacji Karty Nauczyciela… nie przyjął tego wniosku, zgłoszonego przez jednego z senatorów PiS. Uroczyście zatem prostuję – normy będą obowiązywać, co ucieszy być może tych, którzy już wstępnie dogadali się z potrzebnymi pracownikami, niechybnie zmartwi jednak innych, którzy specjalistów nie znajdą, bo ich po prostu zabraknie. Jak napisałem na blogu – dobrze, że te normy są, bo bardzo potrzeba w placówkach oświatowych psychologów, pedagogów specjalnych etc. Z drugiej strony, z pustego i Salomon…, więc któż koniec końców zostanie obsadzony w roli chłopca do bicia?! Oczywiście, że dyrektor, bo to jego obowiązkiem jest znalezienie nakazanych specjalistów. A ponieważ dyrektorzy nie są to ludzie w ciemię bici i nie takie rafy nauczyli się już obchodzić, należy oczekiwać licznych świadectw kreatywnej polityki zatrudnienia. Myślę, że można także spodziewać się pomysłów ze strony firm szkoleniowych, wyspecjalizowanych w nawigacji po mętnych wodach prawa oświatowego.

   Niestety, biotechnologia nie osiągnęła jeszcze poziomu rozwoju, umożliwiającego sklonowanie psychologa, na dokładkę od razu w formie dojrzałej i wykształconej i w czasie co najwyżej dwóch-trzech miesięcy, a dodatkowo obdarzonego zdolnością odżywiania się pyłkiem kwiatowym i pozbawionego innych potrzeb materialnych.

Nasza strona używa, do prawidłowego działania używa technolgii ciasteczek. Więcej informacji na ten temat na stronie: Więcej...