Kończy się wrzesień i widać, że obecne braki kadrowe w oświacie nie są – jak uważa minister Czarnek – normalnym zjawiskiem sezonowym, ale nabrały charakteru chronicznego. Po prostu nauczycieli brakuje i to już nie tylko w wielkich miastach, ale również w mniejszych ośrodkach. Nadal oczywiście są miejsca, gdzie skromna ale pewna pensja w placówce oświatowej jest w cenie i o posadę tam niełatwo, jednak tendencja rysuje się coraz wyraźniej. Jeśli nawet liczba wakatów w skali kraju sięga, póki co, zaledwie dziesięciu tysięcy, czyli drobnego ułamka ogółu zatrudnionych, a przeciętny wakat dotyczy tylko połowy etatu, oznacza to dziesiątki tysięcy klas, w których uczniowie nie mają nauczyciela. Najczęściej pada na fizykę, ale braki dotyczą także informatyki, wychowania przedszkolnego, przedmiotów zawodowych, a po trosze właściwie niemal wszystkich specjalności. Skalę kryzysu łagodzi aktywność emerytów, którzy kontynuują pracę albo z własnej inicjatywy, albo – coraz częściej – na usilną prośbę i z litości dla znajomych dyrektorów. Ratunkiem jest też powszechne przydzielanie nadgodzin, przy czym nagminnie i skutecznie obchodzi się nawet zapisane w prawie ograniczenie dopuszczalnej ich liczby. Kuratoria taśmowo produkują zgody na zatrudnienie osób bez pełnych kwalifikacji. Coraz częściej liczy się już nie to, żeby mieć w przedszkolu czy szkole dobrego nauczyciela, ale po prostu jakiegoś. W zbożnej nadziei, że nie wygeneruje kłopotów.