Aktualności

Podpatrzone u Michała Ogórka

   Zaryzykuję oskarżenie o naruszenie praw autorskich. Trudno! Podam jednak źródło („Angora”, nr 10 z 10 marca 2024 r.), autora (Michał Ogórek) i tytuł publikacji („Rządy prawników i psychologów”), z której zaczerpnę podane niżej fragmenty. Będą one dobrane tendencyjnie, a przy tym tak, żeby nie można było domyśleć się reszty. W ramach rekompensaty zachęcam też, żeby odżałować 8,- złotych i kupić cały numer, dostępny jeszcze w kioskach. W bonusie będzie także dużo innych artykułów.

   Oto pan Michał Ogórek w swoim cotygodniowym felietonie napisał, między innymi:

To chyba Ryszard Bugaj w radiu TOK FM pierwszy zwrócił uwagę na to, jak rządy prawników moszczą się u nas. (…)

W naszym kraju do toczonego przez prawników boju zostaliśmy już wciągnięci wszyscy, bo jako wyborcy wszyscy mamy po czyjejś stronie stanąć. Oni sami wzajemnie zarzucają sobie uzurpację i chcą się nawzajem usuwać, jeden drugiego próbując zabić jakimś prepisem, a najczęściej tylko jego sporną interpratacją. Pomimo że jedynymi, który mogą to rozstrzygać, są prawnicy, a oni robią to każdy po swojemu, żądają dla siebie poparcia prostych kibiców, którzy wiele z tego nie rozumiejąc, mają jednych lub drugich popierać.

(…) Bo każdy z prawników uważa się za całe wcielenie prawa. Za praworządność uznają prawnikorządność.

   Moje wyzwanie dla autora „Prawa Marcina”, które mocno wzburzyło internetową bańkę edukacyjną, nie wynika z tego, że tezy prawne Marcina Kruszewskiego są fałszywe. Niektóre są mniej lub bardziej dyskusyjne, nic więcej. Problem, który powstał przy tej okazji polega na skutkach ubocznych, zarówno samych tez, jak sposobu ich komunikowania. Przekaz prawny powinien być dostosowany do odbiorcy. Nie tylko dla zdobycia większej liczby followersów, ale w przypadku dzieci imłodzieży także do uświadamiania, że życie nie jest proste jak konstrukcja cepa, a prawa jednego człowieka kończą się tam, gdzie zaczynają się prawa drugiego. Tego także trzeba uczyć w szkołach, filmikach i książkach.

   Jak napisał do mnie w ramach wyrazów wsparcia jeden z Czytelników: „Wykorzystywanie niewykształconej świadomości jurydycznej młodzieży jest fatalnym zjawiskiem”. Ano jest.

Nie cancelujmy nauczycieli, proszę!

   W „Angorze” (50/2023) bardzo ciekawy felieton Michała Ogórka, inspirowany premierą „Lotu nad kukułczym gniazdem” w reżyserii Mai Kleczewskiej  w Teatrze Nowym w Poznaniu. Dwa cytaty, z założeniem, że Czytelnik zna tę sztukę albo oparty o nią film Miloša Formana:

Kleczewska zobaczyła w oddziale psychiatrycznym metaforę społeczeństwa reedukującego takich, jacy się dziś nie podobają i jakich trzeba z ich poglądów uleczyć. Chodzi o przekonanie skrajnej lewicy, że przemocowi są wszyscy, którzy mają władzę symboliczną i trzeba im ją odebrać. Nieważny jest dorobek tych ludzi, trzeba ich strącić z piedestału i skończyć z tym patriarchatem raz na zawsze – reżyserka wykłada w wywiadzie w „Polityce” swoje intencje. - I to jest moja siostra Ratched. Ona kończy z patriarchatem. Ma w szpitalu pod opieką samych dziadersów, przemocowców, do rozpracowania i zresocjalizowania.

(…) W przestrzeni publicznej stosuje się teraz całe kampanie zawstydzania, naprawiania, piętnowania, stygmatyzowania, a wreszcie izolowania, niszczenia czy – jak to się za panią angielszczyzną mówi – cancelowania osób albo i całych grup społecznych, które do nowej rzeczywistości nie pasują.

   Uderzyła mnie trafność tych refleksji. Od lat nie mogę wyjść z podziwu, jak bardzo staramy się w Polsce zeszmacić najpiękniejsze symbole jej historii: ruch społeczny „Solidarność”, Okrągły Stół i pokojową zmianę ustroju, Lecha Wałęsę, Jana Pawła II. W imię lepszego świata cancelujemy wszystko, co wpadnie pod rękę: „W pustyni i w puszczy”, tradycje religijne, reżysera Klatę – cokolwiek czy kogokolwiek zresztą wymienię, mogę usłyszeć, że to wielce zasłużone odkrywanie ponurych stron historii lub rzeczywistości. Może i tak, ale potem nie możemy się nadziwić, że młodemu pokoleniu jakoś ten świat nie wydaje się przesadnie atrakcyjny. Problem zresztą nie jest polską specyfiką, ale biorąc pod uwagę fantastyczną koniunkturę historyczną naszego kraju z ostatnich kilkudziesięciu latach, dziwi i boli szczególnie.

   Felieton Michała Ogórka zwrócił moją uwagę także, a może przede wszystkim dlatego, że dostrzegłem przez jego pryzmat sytuację nauczycieli. Zewsząd dzisiaj zawstydzanych, naprawianych, piętnowanych, pouczanych. Może jeszcze nie cancelowanych, ale na pewno utrzymywanych w permanentnym poczuciu winy. Niewątpliwie po części zasłużonym, bo przecież nietrudno o negatywne przykłady ich działań. Zadziwia mnie jednak wiara w zbawczą moc zawstydzania, pouczania i piętnowania – czyli czynienia tego wszystkiego, co zarzuca się najgorszym (bo przecież nie wszystkim!) przedstawicielom tego pięknego kiedyś zawodu.

   Odnoszę wrażenie, że społeczeństwo jest na najlepszej drodze do scancelowania nauczycieli. Uważam, że to błąd. Może dlatego w swojej publicystyce staram się pokazywać bardzo trudne obecne uwarunkowania tego zawodu. Nie znaczy to, że nie dostrzegam jego wad i błędów popełnianych przez ludzi. Nie unikniemy zmierzenia się z tym problemem, ale uczyńmy to przy okazji i na gruncie przemyślanych zmian w prawie, a nie w spontanicznych erupcjach emocji Naprawdę wiele można zmienić, nie przekreślając przy tym setek tysięcy ludzi. W zdecydowanej większości zupełnie przyzwoitych, nawet jeśli niedostatecznie nadążających za rzeczywistością. Mówiąc szczerze, trudno nadążać za tym, co obwieszczają dzisiaj samozwańczy trybuni ludowi…

Doradca Obywatelski ds. Edukacji

   Kolejne dni mijają, a mój telefon wciąż milczy. Nikt nie dzwoni z propozycją objęcia teki ministra edukacji lub choćby tylko skromnego wice-. Nic dziwnego, kolejka chętnych do funkcji kierowniczej w MEiN jest długa jak kiedyś w sklepie mięsnym, za „woł. ciel. z kością” z możliwością zamiany na drób.  Na medialnej giełdzie pojawiają się najróżniejsze typy, od lewa do centrum, a nawet lekko na prawo, umocowane już w polityce albo dopiero na dorobku. Wygląda na to, że po raz pierwszy, odkąd sięgam pamięcią, fotel ministra w tym resorcie stał się obiektem pożądania, a nie tylko nagrodą pocieszenia w rządowym rozdaniu. Zdziwienie tym zjawiskiem jest powszechne, podobnie jak niepewność, na kogo padnie wybór. Dariusz Chętkowski na swoim Belfer Blogu wysnuł nawet oryginalny wniosek. że skoro wszystkie partie tak bardzo pragną dla siebie owego stanowiska, otwiera się przestrzeń dla zatrudnienia fachowca, który by je pogodził. Cóż, teoretycznie tak, w praktyce jednak przypuszczam, że wątpię.

   Wielu Polaków, zapewne większość, ma złe zdanie o politykach. Panuje przekonanie, że aby zdobyć/utrzymać władzę gotowi są na wiele, a już wyparcie się wcześniej głoszonego poglądu to dla nich po prostu pestka. Jak choćby w przypadku jeszczeministra Czarnka, który przez wiele miesięcy twierdził, że rząd Zjednoczonej Prawicy dał nauczycielom bezprecedensowe, ogromne podwyżki, a teraz nagle zadeklarował gotowość zwiększenia tych wynagrodzeń o kolejne 35%. W istocie politycy nauczyli się po prostu, że choćby najbardziej słuszne działania nie gwarantują im sukcesu, jeśli nie podobają się wyborcom. I na odwrót, jeśli coś podoba się elektoratowi, niezawodnie daje dodatkowe głosy w wyborach, niezależnie od tego, czy ma to „coś” sens, czy jest go pozbawione. W tym tkwi klucz do zrozumienia obecnego pożądania funkcji ministra edukacji – po prostu partia, która będzie firmować 30% podwyżki wynagrodzeń nauczycieli, ogromnie zyska w perspektywie zbliżających się wyborów samorządowych. Tym bardziej, że wypłaty, z wyrównaniem wstecz, nastąpią zapewne na krótko przed elekcją. Rzecz w rywalizacji o lokalne stołki po prostu bezcenna. A z tego z kolei można wysnuć wysoce prawdopodobny wniosek, że tekę ministra edukacji obejmie polityk, a nie żaden bezpartyjny fachowiec.

   Przyznam, że taka perspektywa wydaje mi się korzystna. Zakrawa to na paradoks, bowiem od lat w pełni popieram i rozgłaszam postulat wyjęcia spraw edukacji z bieżącego dyskursu politycznego. Owszem, ale do przeprowadzenia tak fundamentalnej zmiany potrzebna jest zgodna wola wszystkich rządzących i postawienie na czele resortu polityka wagi jak najcięższej, respektowanego pośród koalicjantów. Obawiam się, że w początkowej fazie nowych rządów najlepszy nawet apolityczny fachowiec od edukacji zostałby zdominowany przez innych ministrów, zaprawionych w bojach o władzę, prestiż i przede wszystkim – pieniądze.

   Można nie lubić polityków, ale warto rozumieć, że mierzą się z bardzo trudną materią. A już sprzątanie po ministrze Czarnku będzie niczym trzynasta praca Herkulesa. Zagłosowałem w wyborach na demokratyczną opozycję i chciałbym, aby w swoich rządach osiągnęła sukces, także na polu bliskiej memu sercu edukacji. Z niepokojem obserwuję więc rozliczne głosy krytyki, które spadają na polityków zwycięskiej koalicji, choć chwilowo przecież niewiele mogą zrobić. Faktem jest jednak, że nawet tylko w ogólnych wypowiedziach oraz zapowiedziach przyszłych działań zdarzają im się błędy, szybko wytykane przez komentariat, także ten teoretycznie życzliwy. To kwestia nie tyle złej woli, co zrozumiałych emocji ludzi, którzy zainwestowali tak wiele nadziei w perspektywę objęcia władzy przez opozycję. No i nieufności, bo rozziew pomiędzy politycznymi deklaracjami a praktyką rządzenia był zawsze bardzo duży.

   Mam nadzieję, że nikt z Czytelników nie potraktował poważnie mojego żalu, że telefon nie zadzwonił. Mam swoją pracę, którą kocham, a jeśli od lat zabieram publicznie głos w sprawach edukacji, to dlatego, że w ten sposób mogę wyrażać swoje obywatelskie zaangażowanie. Długoletnie doświadczenie w zarządzaniu placówką oświatową i codzienne zaangażowanie w tę pracę, na samym dole systemu, pozwalają mi kusić się o ocenę zachodzących zjawisk. W niektórych przypadkach mogę, być może, podpowiedzieć jakieś rozwiązanie lub dać wskazówkę. Zdaję sobie sprawę, że samozwańczych doradców i recenzentów ugrupowania koalicyjne będą miały bardzo wielu. Chcąc nie chcąc stanę w ich długim szeregu. Tym niemniej postanowiłem dać wyraz swojemu zaangażowaniu, poświęcając część przyszłych publikacji na blogu „Wokół szkoły” analizie i komentowaniu polityki edukacyjnej nowych władz. Z poczuciem misji życzliwego doradcy. Opozycja demokratyczna ma na sztandarach społeczeństwo obywatelskie. Doradca Obywatelski ds. Edukacji będzie moim wkładem w jego budowanie. Mam nadzieję, że moje spojrzenie na sytuację, zazwyczaj wolne od emocji, okaże się dla kogoś przydatne.

Maszerowałem!

   Maszerowałem 4 czerwca niczym Rondle Odwłok (dla niezorientowanych, to Gary Cooper w wersji z niezapomnianej audycji radiowej „60 minut na godzinę”), tyle że nie samotnie, ale w dzikim tłumie ludzi niosących szturmówki, antyrządowe napisy i radosne uśmiechy. Kilkaset metrów przeszedłem spowity w dwie biało-czewone flagi, które niósł na ramionach poprzedzający mnie manifestant. Niewielki wzrostem, otulał mnie patriotyczną materią dokładnie z obu stron głowy. Ale niech tam, warto było, bo sam z wyposażenia miałem tylko uśmiech.

   W drodze na plac Na Rozdrożu miałem przyjemność poznać trzyosobową delegację z Torunia, która zaparkowała auto tuż obok mnie, na P+R Połczyńska. Choć zahartowany w bojach warszawiak, nie wpadłem na to, że władze miasta, tak zapraszające do korzystania z komunikacji miejskiej, spodziewające się tysięcy gości spoza miasta, nie spowodują, że przystanek tramwajowy w tym miejscu, normalnie nieczynny w niedzielę, zacznie funkcjonować na potrzeby manifestantów. Było mi trochę wstyd z tego powodu, ale za to miałem więcej czasu, by poznać miłych gości. Przedstawili się mówiąc, że przyjechali z miasta Rydzyka, bo tam też są ludzie, którzy chcą demokracji. Przytuliłem ich za to mentalnie do serca i wskazałem najkrótszą drogę do miejsca manifestacji, myśląc tylko w duchu ze smutkiem, że kiedyś ich piękne miasto nazywano grodem Kopernika. „Miasto Rydzyka” to taki dziwny znak obecnych czasów.

   Dołączyłem do marszu przy rondzie De Gaulle’a, co wcale nie było proste, bo posuwająca się środkiem Nowego Światu forpoczta manifestantów była dokładnie ściśnięta w okładki setek ludzi stojących wzdłuż chodników. Udało się jednak i tak sobie wędrowałem, ciesząc się pogodną atmosferą i łopotem wspomnianych już biało-czerwonych flag przy uszach. Atrakcją dla wielu był pewien anonimowy bohater, stojący przy krawężniku z napisem „Folksdojcze do Berlina”. Gdzie on spodziewał się tutaj spotkać folksdojczów, blisko 80 lat po II wojnie światowej, to tajemnica meandrów ludzkiego umysłu, ale wielu przechodzących doceniało jego śmiałość i determinację, wyrażając to szerokimi uśmiechami i pełnym współczucia poklepywaniem po ramionach.

   Zakończyłem manifestowanie nieco przed finałem, bo jednak nogi nie niosą już tak dobrze, jak kiedyś, ale pełen jak najlepszych wrażeń i z nadzieją, że może jednak doczekam zmiany. Poszedłem bowiem na ten marsz bynajmniej nie jako zwolennik opozycji, ale po prostu obywatel, który ma dość widocznej ewolucji społeczeństwa obywatelskiego w stronę autorytaryzmu, łamania przez władze zasad konstytucyjnych, oraz stopniowego wyprowadzania Polski z Unii Europejskiej. Z kolei jako nauczyciel manifestowałem w intencji odsunięcia od władzy ludzi niszczących polską oświatę, z ministrem Czarnkiem na czele.

   Doskonale rozumiem, że poprzednia koalicja rządząca ma na koncie wiele błędów i zaniechań. Widziałem je już dziesięć lat temu i wyraźnie dostrzegam również z perspektywy minionego czasu.  Nie ma jednak dzisiaj specjalnego wyboru. Wierzę, że doświadczenie ostatnich lat nie pójdzie na marne. Nawet w demokracji nie ma władzy idealnej. Po ośmiu latach najwyższa pora na zmianę. Manifestowałem także, by powiedzieć, że oczekuję od obecnej opozycji wyciągnięcia wniosków ze wszystkiego co władza w ostatnich latach czyniła źle, ale także z tego, co uczyniła dobrze. Oczekuję również (i trzymam pana Tuska za słowo), że przyszłe rządy opozycji będą mądrzejsze, niż to, co PO-PSL oferowały nam w latach 2007-2015. Władza deprawuje i to jest wystarczający powód, by obecną przenieść do ław opozycji. A nowej patrzeć na ręce, do czego osobiście w dziedzinie edukacji jestem gotów się przyczynić.

Skunks na kołnierz do palta

W wywiadzie dla interii, jakiego udzielił 27 kwietnia 2023 roku dyrektor Centralnej Komisji Egzaminacyjnej, Marcin Smolik, znalazło się pytanie czy może on zapewnić, że tym razem tematy nie wypłyną do sieci. Maturzyści bowiem, jak co roku tuż przed egzaminami, szukać będą ewentualnych przecieków.

Szef CKE odparł, że bardzo by chciał to zrobić, ale nie może.

„Zadania wypływają już po odebraniu arkuszy przez szkoły, których w Polsce jest ok. 8 tysięcy. Nie mamy możliwości kontrolowania ich wszystkich. Możemy tylko liczyć na uczciwość dyrektorów. Ubiegłe lata pokazywały, że zdarzają się wśród nich osoby, które nie tylko nie powinny pełnić tej funkcji, ale w ogóle nie powinny być nauczycielami, bo postępują w sposób nieetyczny i nieuczciwy. To najprawdopodobniej oni otwierają arkusze i przekazują treść zdającym” – powiedział dalej ów wysoki urzędnik państwowy.

O ile się orientuję, a słowo „najprawdopodobniej” w wywiadzie mnie upewnia, nie udało się wyjaśnić przyczyn przecieków z lat poprzednich. Najprawdopodobniej szef CKE nie spełnił zatem swojego obowiązku, jak również nie zadziałały skutecznie organy ścigania. Teraz pan Smolik rzuca w cyberprzestrzeń insynuację o osobach, które nie powinny pełnić funkcji dyrektorów.

Czuję się bezsilny wobec postawy prezentowanej przez człowieka, który wyjątkowo niekompetentnie, a przy tym arogancko, pełni jedną z najważniejszych funkcji w systemie oświaty. Który nie potrafi zadowalająco wywiązać się z podstawowych obowiązków. Który szczuje na ludzi, na co dzień pracujących na to,  by firmowane przez niego, rozdęte do granic absurdu biurokratyczne misterium, przebiegało możliwie sprawnie. I absolutnie nie zasługują na poniżające wypowiedzi wobec opinii publicznej.

Mój ukochany Stefan Wiechecki, Wiech, dla określenia kobiet o wyjątkowo podłym charakterze, ukuł powiedzenie „Wydra na kołnierz do palta”. Parafrazując klasyka, pozwolę sobie w tym kontekście zaproponować analogiczne określenie w wersji męskiej. Myślę, że mam dobrą kandydaturę.

Skunks.

Szanowny Panie Trenerze Michniewicz, Drodzy Piłkarze!

   Jako kibic ze stażem przekraczającym pół wieku, pamiętający legendarne mecze Górnika Zabrze z AS Roma, zakończone zwycięskim dla Polaków losowaniem zespołu awansującego do finału rozgrywek, pozwalam sobie wygłosić opinię na temat Waszego występu na Mundialu w Katarze.

   Nie czuję żadnej satysfakcji z awansu reprezentacji do fazy pucharowej. Jestem zawstydzony Waszą postawą we wstępnej fazie mistrzostw. To co prezentujecie jest żenujące. Dość przytoczyć popularny teraz mem, w którym Trenerowi gratuluje się całkowitego zneutralizowania w meczu z Argentyną jednego z najlepszych napastników świata. Własnego napastnika, Roberta Lewandowskiego.

   Polska reprezentacja nie dysponuje gorszymi zawodnikami niż drużyny Japonii, Korei Południowej albo Maroko, których postawa budzi ogólne uznanie, a nawet podziw. Ich graczom po prostu się chce, a trenerzy mają jakiś pomysł na grę, nawet z zespołami wyżej notowanymi. U nas tego nie widać! Nie tworzymy zespołu na miarę drugiej Japonii, tylko zbieraninę nieporadnych graczy, unikających tego, co jest solą tej gry, czyli podawania piłki do partnerów i ambitnego dążenia do zdobycia bramki.

   Pan, Trenerze, prawdopodobnie wierzy, że dołączył właśnie do panteonu selekcjonerów z sukcesami, obok Kazimierza Górskiego i Antoniego Piechniczka. Otóż jest Pan w błędzie! Ich zespoły grały w piłkę nożną, budziły nie tylko radość z sukcesów, ale i zadowolenie z oglądania widowiska piłkarskiego. Pański zespół swoja nieporadnością budzi tylko irytację i politowanie. Nie wiem jak to się Panu udało, zrobić z trzech gwiazd i kilkunastu przyzwoitych zawodników takie zaprzeczenie drużyny reprezentacyjnej.

   Czeka Was jeszcze mecz przeciwko Francji. Ostatnia szansa by pokazać, że macie pojęcie o tym czym jest, albo powinna być, gra w piłkę nożną. Że potraficie nie głupio cierpieć na boisku, tylko szczerze dążyć do zwycięstwa. To nieprawda, że wynik jest ważniejszy od gry. Dotychczasowa gra hańbi Was, niezależnie od tego, że pozwoliła przedłużyć pobyt na Mundialu.

   Zacznijcie, Panowie, grać w piłkę nożną i okażcie się godni miana reprezentantów kraju. W meczu z Francją to Wasza ostatnia szansa.

Jarosław Pytlak

   Postscriptum dla polityków, którzy próbują wykorzystać propagandowo występ piłkarzy na Mundialu.

   Tym, którzy zdecydowali o „honorowej” asyście myśliwców dla samolotu z reprezentantami lecącego do Kataru, życzę dobrego zdrowia, bo na rozum zdecydowanie za późno. Tak samo zresztą, jak na przyzwoitość, która dyktowałaby niewykorzystywanie sprzętu wojskowego do zabawy, w dobie wojny toczącej się u polskich granic.

Errare humanum est!

   Błądzić jest rzeczą ludzką, ale muszę przyznać, że trudno mi wyjść ze zdumienia w kwestii popełnionej omyłki. Oto nie dalej jak w miniony weekend napisałem na blogu post o wyprowadzeniu kozy, czyli zawieszeniu obowiązywania norm zatrudnienia w placówkach nauczycieli-specjalistów w zakresie wsparcia psychologiczno-pedagogicznego. Tymczasem okazało się, że Senat, w którym miała zostać dopisana stosowna poprawka w nowelizacji Karty Nauczyciela… nie przyjął tego wniosku, zgłoszonego przez jednego z senatorów PiS. Uroczyście zatem prostuję – normy będą obowiązywać, co ucieszy być może tych, którzy już wstępnie dogadali się z potrzebnymi pracownikami, niechybnie zmartwi jednak innych, którzy specjalistów nie znajdą, bo ich po prostu zabraknie. Jak napisałem na blogu – dobrze, że te normy są, bo bardzo potrzeba w placówkach oświatowych psychologów, pedagogów specjalnych etc. Z drugiej strony, z pustego i Salomon…, więc któż koniec końców zostanie obsadzony w roli chłopca do bicia?! Oczywiście, że dyrektor, bo to jego obowiązkiem jest znalezienie nakazanych specjalistów. A ponieważ dyrektorzy nie są to ludzie w ciemię bici i nie takie rafy nauczyli się już obchodzić, należy oczekiwać licznych świadectw kreatywnej polityki zatrudnienia. Myślę, że można także spodziewać się pomysłów ze strony firm szkoleniowych, wyspecjalizowanych w nawigacji po mętnych wodach prawa oświatowego.

   Niestety, biotechnologia nie osiągnęła jeszcze poziomu rozwoju, umożliwiającego sklonowanie psychologa, na dokładkę od razu w formie dojrzałej i wykształconej i w czasie co najwyżej dwóch-trzech miesięcy, a dodatkowo obdarzonego zdolnością odżywiania się pyłkiem kwiatowym i pozbawionego innych potrzeb materialnych.

Co to ja chciałem powiedzieć...?

   Zostałem poproszony o zabranie głosu podczas manifestacji pod Sejmem w ramach protestu przeciwko Lex Czarnek. Uznano, że dobrze będzie, gdy wystąpi dyrektor szkoły - w końcu procedowana ustawa jest wymierzona bezpośrednio właśnie w szefów placówek oświatowych. Przygotowałem krótkie przemówienie, w sam raz na przydzielone trzy minuty. Niestety, deszcz, emocje i oświetlenie padające wprost na twarz skutecznie mnie rozproszyły, więc nawet nie wiem, czy udało mi się wypowiedzieć wszystkie zaplanowane myśli. Mógłbym to sprawdzić, bo nagrania na pewno są dostępne na fejsbuku, ale w gruncie rzeczy, chyba nie mam ochoty oglądać siebie na scenie. Postanowiłem natomiast zapisać pierwotnie zaplanowaną treść przemówienia w tym miejscu. 

Należę do rzeszy około 50 tysięcy dyrektorów placówek oświatowych. Ludzi, których bezpośrednio dotykają projektowane zmiany prawne.

Jesteśmy bardzo różni – sprawniejsi i mniej sprawni, bardziej kreatywni lub bardziej zachowawczy – jak to musi być w tak ogromnej grupie ludzi. Ale to od pracy nas wszystkich w dużej mierze zależy codzienne funkcjonowanie systemu oświaty.

Jesteśmy uwikłani wśród często rozbieżnych potrzeb i oczekiwań uczniów, nauczycieli, rodziców, organów prowadzących i władz państwowych. Zaplątani w beznadziejnym gąszczu przepisów, których nie sposób w całości ogarnąć.

Tak było odkąd pamiętam. Od dwóch lat dochodzi do tego pandemia i niekończące się zarządzanie kryzysem w przedszkolach i szkołach, nad którym w żaden sposób nie panują władze. Doświadczenie bez precedensu, niszczące dla wszystkich.

Dla mnie i wielu innych nagrodą za tę pracę jest świadomość, że robimy coś ważnego, twórczego. Funkcja lidera w środowisku placówki oświatowej przynosi innym pożytek, a dyrektorowi satysfakcję i poczucie spełnienia.

Teraz państwo stawia nam wotum nieufności. Chce nas sprowadzić do roli biernych funkcjonariuszy w służbie aparatu władzy, a nie społeczeństwa. Funkcjonariuszy zdyscyplinowanych strachem. W podziękowaniu za wysiłek ostatnich dwóch lat dodatkowo oferuje wpisanie do prawa oświatowego sankcji karnych za bardzo mgliście sformułowane przewinienia.

Powszechny protest przeciwko lex czarnek świadczy, że wiele osób dostrzega w projekcie tego aktu prawnego zagrożenie nie tylko dla samych dyrektorów, ale polskiej oświaty w ogóle. Mogę tylko wyrazić za to wdzięczność.

Nie wiem, czy nasz sprzeciw powstrzyma władzę niszczącą niczym walec różne przejawy demokracji. Wierzę jednak, że sytuacja w polskiej oświacie unosi się do tak niebotycznego poziomu absurdu, że w końcu musi stać się tylko strasznym wspomnieniem, i to prędzej niż później. Ale taka moja wiara, to mało. Potrzeba konkretów.

W naszym systemie prawnym tylko partie polityczne mają moc sprawczą. To co dzieje się dzisiaj pokazuje jednak, jak niszczący jest monopol partyjny.

Wiadomo, że partie opozycyjne mają problem z dogadywaniem się. Teraz jednak powstaje fantastyczna okazja, by podjąć taką próbę, w dziedzinie, która powinna być ponadpartyjna. By wspólnie wypracować pozytywny program dla edukacji, który przynajmniej dla części ludzi takich jak ja będzie źródłem nadziei i zachętą do trwania.

Nie czekam na jeźdźca na białym koniu, takiego ministra czarnka po dobrej stronie mocy. Oczekuję planu dla edukacji na miarę demokratycznego państwa, stanowiącego przedmiot ponadpartyjnej zgody.

Pomysłów co trzeba zrobić jest już bardzo wiele, wystarczy po nie sięgnąć. Apeluję więc tylko, by twardo stanąć na ziemi i ustalić jak uczynić, by polska oświata mogła dalej służyć społeczeństwu i demokracji. Tej ostatniej bez przymiotnika „narodowej”.

Państwo z dykty i ludzkie oblicze Sanepidu

   Trafił nas pierwszy w tym roku szkolnym COVID. Zachorowała nauczycielka, szczęśliwie lekko, a jeszcze szczęśliwiej, zdiagnozowano ją dopiero po 8 dniach nieobecności w szkole. To znaczy, że ominęła nas kwarantanna, bo końcówka dziesięciodniowej karencji przypadła na weekend. Jak jednak można było się spodziewać, zgłosił się Sanepid z prośbą o listę osób „z kontaktu”. Dotyczyło to tylko jednego dnia, więc po krótkim śledztwie wytypowaliśmy 35 uczniów, którzy wtedy mieli z tą panią zajęcia. No i zaczęły się schody.

   Okazało się, że teraz trzeba wszystkich zgłosić online, wypełniając stosowny formularz na stronie gov.pl. Dla każdego imię, nazwisko, Pesel, kontakt telefoniczny, dokładny adres. Na każdego około dwóch minut, nie licząc czasu poświęconego wcześniej na tropienie kogo wpisać, a potem na przygotowanie zestawienia, z którego wpisywaliśmy dane do formularza. I w tym właśnie miejscu trafił mnie jasny szlag! Przecież mamy piękne, aktualne dane wszystkich uczniów w systemie SIO, który mógłby się choć raz nam do czegoś przydać! Co za państwo z dykty, które nie potrafi wpaść na pomysł – wiedząc przecież, że zakażenia jesienią będą, aby w tym cholernym SIO przygotować funkcjonalność polegającą na odhaczaniu przez kliknięcie wybranych nazwisk uczniów (nauczycieli zresztą też), a następnie, znowu jednym kliknięciem, wysłać ten zestaw we właściwe miejsce. Ale żeby mieć taki pomysł trzeba posiadać choćby elementarny szacunek dla ludzkiej pracy, co w warstwach rządzących jest niespotykane! Mogą coś o tym powiedzieć choćby pracownicy ZUS, a także administracja szkolna, której poświęca się mniej uwagi i szacunku, niż umeblowaniu budynków, w których pracują.

   Muszę jednak przyznać, że w całej tej historii znalazły się też jasne punkty. Najpierw zupełnie nie chciały mi „wchodzić” do systemu uczniowskie Pesele, które otrzymałem z sekretariatu. Wkurzony na maksa zadzwoniłem na infolinię Inspekcji Sanitarnej, żeby się trochę wyładować. Tam z pełnym spokojem poinformowano mnie, że mnóstwo szkół wprowadza dane i jakoś nikt się nie skarży (co pewnie i mnie dałoby do myślenia, gdybym nie był tak wkurzony). Ale dobrze, mam podać swoje nazwisko, a Sanepid się ze mną skontaktuje i zgłoszę wszystkich telefonicznie. Po odłożeniu słuchawki, już uspokojony, spojrzałem krytycznym okiem na zestawienie danych i doznałem olśnienia. Oto po prostu EXCEL zjadł wiodące zera numerów PESEL – bo wszyscy obecni uczniowie takie zera w Peselu mają. Błąd w sekretariacie, gapiostwo moje, żadna wina Sanepidu i urzędowego formularza. Więc kiedy zadzwonił inspektor gotowy pochylić się nad moim problemem, mogłem powiedzieć, że już wszystko w porządku. Zostało to przyjęte z uprzejmym spokojem, a ja po raz kolejny przekonałem się, że podczas pandemii szeregowi pracownicy Sanepidu, z którymi się kontaktowałem (a wiosną było to baaardzo często) zawsze byli uprzejmi, pomocni i sympatyczni. Przy swojej naprawdę trudnej w tym czasie pracy. Szacun!

   Pozostało tylko nieco ponad godzinę wprowadzania danych, co z powrotem zepsuło mi humor. Na szczęście uczniów było do wpisania 35 a nie 350. A kiedy już kliknąłem „Wyślij” i dostałem zwrotkę, że jest ok., po chwili zadzwonił telefon. - Inspekcja Sanitarna – usłyszałem, a następnie imię i nazwisko, które umknęło mojej uwadze.

   - Dostałam Pańskie zgłoszenie, Panie Dyrektorze, a w nim numer telefonu. Więc dzwonię pozdrowić Pana i żonę.

  Szczęka mi opadła. Na szczęście miałem dość refleksu, żeby po krótkiej, ale bardzo miłej rozmowie przyznać, że nie dosłyszałem nazwiska. Kiedy padło ponownie, wszystko stało się jasne – nasza uczennica, z klasy wychowawczej mojej żony. Ze mną podróżowała czasem po Polsce na turystycznych imprezach, a raz nawet, w Beskidzie Wyspowym, zjechała z góry na quadzie GOPR-u, bo nabawiła się kontuzji podczas zbyt intensywnej zabawy całej grupy w „Granat!”. Piękne wspomnienia. I ta świadomość, że zechciała zadzwonić, przypomnieć się, pozdrowić, co oznacza, że zachowała szkołę w dobrej pamięci. To dla dyrektora niczym order Virtuti Militari.

   No i mam teraz znajomość w Sanepidzie. Bezcenne...

Sposób na NOP

   Pani Ewa Pytlak została dzisiaj zaszczepiona pierwszą dawką preparatu firmy AstraZeneca. W tym skądinąd niezwykle radosnym wydarzeniu towarzyszyła jej ogromna obawa, ponieważ wcześniej naczytała się sporo na temat Niepożądanych Objawów Poszczepiennych (NOP). Życie napisało jednak dość nieoczekiwany scenariusz.

   Po powrocie do domu ze szpitala węzłowego najlepsza z żon postanowiła skorzystać z dobrego (na razie) samopoczucia i udać się na spacer. Zeszła trzy piętra w dół, a następnie wywinęła efektownego orła na oblodzonych schodkach przed klatką schodową i dotkliwie się potłukła. Jakimś cudem zdołała jeszcze dobrnąć do apteki, by kupić maść na swoje siniaki, i wróciła do domu, by zalec na kanapie. Pod wieczór, kontemplując ból z odniesionych obrażeń stwierdziła w pewnym momencie ze zdumieniem, że nawet miejsce szczepienia już jej nie boli. W domu panuje więc w tej chwili delikatny optymizm, choć oboje poruszamy się krokiem posuwistym i niepewnym, małżonka z powodu bólu całego boku, a ja po wczorajszej grze w badmintona.

   Jedna z nauczycielek z naszej szkoły, również dzisiaj zaszczepiona, dowiedziawszy się o upadku Ewy, przysłała SMS-a pełnego troski I żalu: „Rety :-(! Mam nadzieję, że nic poważnego. Mnie bardzo rozbolała głowa. Nie pomyślałam, żeby wpaść na ścianę, żeby nie myśleć, że to po szczepionce :-)”.

   Morał z tej anegdoty taki, że zbytnia obawa przed NOP może wzmagać złe samopoczucie, co stwierdzam uroczyście jako człowiek, który niejeden ból sobie w życiu wymyślił. Nazywa się to psychosomatyka. Życzę więc wszystkim optymizmu, tym bardziej, że większe po szczepieniu poczucie bezpieczeństwa jest bezcenne.

   A przy okazji przekazuję też informację od naszej niemieckiej przyjaciółki, pracującej w przedszkolu w Hamburgu. U nich nauczyciele w kolejce do szczepienia są na szarym końcu. I ona nam bardzo zazdrości…

Nasza strona używa, do prawidłowego działania używa technolgii ciasteczek. Więcej informacji na ten temat na stronie: Więcej...