Zapiski inżyniera Pytlaka

Opowieści z mojej ścieżki - odcinek 8

(liczba komentarzy 0)

032. W pocie czoła...

   Wakacje się kończyły, powróciłem do Płońska zabrać część moich rzeczy i przyjechałem do Warszawy, aby zainstalować się u wujostwa. To było małe mieszkanko, składające się z pokoju i kuchni, w którym mieszkali: ciocia, wujek i dwoje dzieci. Spałem pod stołem w pokoju, ponieważ było to jedyne miejsce, gdzie można było na noc rozłożyć siennik. Do szkoły miałem kilometr, może półtora, więc chodziłem tam i wracałem pieszo. Początki miałem ciężkie, a nawet potwornie ciężkie, ponieważ poziom edukacji, jaką otrzymałem w Dzierzązni i Płońsku pozostawił duże luki w mojej dotychczasowej znajomości przedmiotów. Poza polskim i nauką o Polsce, gdzie miałem dobry bagaż wiadomości, miałem braki we wszystkich przedmiotach ścisłych. Na niektórych lekcjach z początku roku siedziałem zupełnie jak na „tureckim kazaniu”. A poza tym, mieczem, który wisiał nad moją głową, było zobowiązanie mamy, że szkoła pożegna się ze mną, jeśli na pierwszy okres po trzech miesiącach nauczania będę miał z ocen choć jedną dwójkę. Sam, niestety, nie mogłem nadrobić zaległości, brakowało mi czasu, podręczników i kogoś, kto by mi wytłumaczył elementy, których nie znalem.

   I znowu szczęście się do mnie uśmiechnęło, tak jak się uśmiechało dotąd i później, w innych trudnych momentach mojego życia. Miałem często szansę znaleźć raczej gram szczęścia w mojej kieszeni, niż kilogram nieszczęść wiszących mi nad głową. Okazało się, że w odległej naszej rodzinie w Warszawie, istniał student Politechniki. Ciocia go odnalazła, a on za bardzo skromną opłatą zgodził się dawać mi niezbędne wyjaśnienia z matematyki, fizyki i innych przedmiotów. Ponieważ w wydatkach na moją naukę, dodatkowe opłaty za korepetycje nie były przewidziane, to takie bardziej oszczędne rozwiązanie tego problemu wszystkich zadawalało. Już w tym czasie zdawałem sobie doskonale sprawę z trudności finansowych moich rodziców. Ojciec, jak już wspomniałem, miał pracę mało płatną, mama zaczęła pracować jako księgowa w zarządzie żłobków miejskich, ale znowu musiała pójść do szpitala i przerwać swoje zajęcia. Nowe wydatki, które musieli ponosić dla mnie na opłatę za mieszkanie i wyżywienie u cioci, na wydatki szkolne i teraz na korepetycje bardzo mi leżały na sercu i nie wiedziałem na razie, jak mogę je zmniejszyć.

   U cioci zresztą, tak jak i u wszystkich w tym czasie, nic się „nie przelewało” i jedzenie codzienne o tym świadczyło. Mięso jadało się okazyjnie i w związku z tym pomyślałem, że powinienem jeść oszczędnie. Po zupie przeważnie oświadczałem, że nie jestem głodny i wstawałem od stołu pod pretekstem pilnego odrabiania lekcji. Doprowadziło to wkrótce do paradoksalnej sytuacji. W czasie przyjazdu mamy na badania do szpitala ciocia poskarżyła się, że nic nie jem i pewnie jestem chory. Rzeczywiście, byłem wtedy bardzo chudy: „Jak chodzący szkielet”, mówiła mama. Siłą zostałem zaciągnięty do lekarza. Ten, po uważnym obejrzeniu rozebranego przed nim szkieletu, oświadczył: „Pani syn jest po prostu niedożywiony, grozi mu anemia, która w jego wieku może mieć poważne skutki dla organizmu”. Przestraszona tym mama po powrocie do domu zapowiedziała mi, że jeżeli nie będę jeść normalnie, to ona przestanie się leczyć, bo i po co? Towarzyszące temu strumienie łez spowodowały, że zrezygnowałem z mojego systemu oszczędzania na jedzeniu, ku zadowoleniu wszystkich i, wyznam to, mojemu również. Ale mimo wszystko byłem zdecydowany, że jak tylko moja sytuacja w szkole się wyjaśni, znajdę jak najszybciej pracę, by moc zarobić choć trochę pieniędzy i odciążyć w ten sposób rodziców.

   Na korepetycje jeździłem na Brudno, gdyż tam, przy ulicy świętego Wincentego, mieszkał mój korepetytor. Była to dzielnica Pragi, zapomniana już od dawna przez Pana Boga. Z nowoczesności była tam jedynie elektryczność i bieżąca woda, natomiast śmieci i ścieki musiały same organizować sobie swoje dalsze losy. Na tej ulicy było jeszcze wiele domów drewnianych i nasze lekcje odbywały się w jednym z nich; w pomieszczeniu bez okien, schowanym za przepierzeniem w głębi małego sklepiku. Pachniało tam nieprzyjemnie, ale innego pomieszczenia nie mieliśmy. W pierwszych tygodniach nadrabianie zaległości, jakie miałem, posuwało się w dobrym tempie. Z pomocą studenta przyswajałem duże ilości rzeczy, które po wyjaśnieniu okazywały się zupełnie łatwe i pozwalały mi być bardziej aktywnym na lekcjach w liceum. Student pomógł mi wiele przez pierwsze tygodnie, ale miał również swoje zajęcia i nauka ze mną, bardziej dobrowolna niż zarobkowa, coraz mniej go interesowała. Wkrótce, widząc brak jego entuzjazmu, pomyślałem, że zamiast tracić czas na dojazdy, będę dalej uczył się sam. Tak to po upływie półtora miesiąca wspólnych spotkań, rezygnując z nich stałem się całkowicie odpowiedzialny za moje dalsze postępy naukowe.

   Po pierwszym szoku obyczajowym, który odczułem w początkowym okresie zajęć w nowej szkole, zacząłem dość szybko przychodzić do siebie i wdrażać się do nowego typu pracy. Tym bardziej, że dyscyplina prowadzenia lekcji była normalna, nie to, co mieliśmy w Płońsku, gdzie nieobecność nauczyciela na lekcji zastępowana była grą na boisku lub pójściem do domu. Tu brak wykładowcy nie był powodem do anulowania lekcji, obowiązki szkoły w stosunku do nas i odwrotnie musiały być wypełnione. I kropka.

   Nowy rok szkolny zaczęły równolegle cztery pierwsze klasy licealne, mające każda 35-37 uczniów. Dawało to w sumie dużo uczniów, ale liceum od tego właśnie roku miało przygotowywać techników do pracy w nowo powstającej Fabryce Samochodów Osobowych na Żeraniu i część nowo przyjętych do fabryki została tu właśnie oddelegowana dla zdobycia stopnia technika. Poza tym, dużo młodych ludzi, którzy w czasie wojny nie chodzili do szkoły, rozpoczynało na nowo naukę z kilkuletnim opóźnieniem. Byłem więc znowu najmłodszy w klasie, a od niektórych kolegów nawet dużo młodszy. Jeden z nich, siedzący obok mnie w ławce, był starszy ode mnie o jakieś 10 lat i jak się wtedy mówiło, był już „żonaty i dzieciaty”. Był raczej sympatyczny, ale uczył się słabo i odpadł po drodze. Po pierwszym okresie zostałem wybrany gospodarzem klasy. Nie wiem dlaczego, przypuszczam, że nie było dużo chętnych, by się tego podjąć. Funkcja ta nakładała pewne obowiązki, które trzeba było wykonać w klasie, jak przygotować pomoce do lekcji, zbierać zeszyty, składki, informować.

   Równocześnie wybrano mnie również, na propozycję profesora od matematyki, skarbnikiem kasy oszczędnościowej w szkole. To wszystko spowodowało, że moje znaczenie w klasie trochę wzrosło, ale obowiązki pozalekcyjne – również. Zajęć mieliśmy dużo, praktycznie cały dzień, co jest zrozumiałe, gdyż poza przedmiotami ogólnokształcącymi mieliśmy dużo dodatkowych przedmiotów technicznych, a jeden dzień w tygodniu był przeznaczony na zajęcia warsztatowe prowadzone w hali warsztatów przylegającej do budynku szkolnego. Przechodziliśmy tam ćwiczenia praktyczne z dziedziny mechaniki, jak prace przy obrabiarkach, spawanie, odlewnictwo, z dziedziny elektrotechniki i inne podobne. Wreszcie mogłem zaspokoić moje naturalne ciągoty do wszystkiego, co techniczne. To mi się bardzo podobało i z wielkim zapałem toczyłem i piłowałem stal, aby wykonać młotek i obcążki, dwa narzędzia, które miałem zrobić na okres. A ten właśnie zbliżał się szybkimi krokami. Klasówki, wypracowania domowe, odpowiedzi w klasie były oceniane i w rezultacie ostatecznym miały zadecydować o moim losie, zgodnie z pochopnie może przyjętym zobowiązaniem mojej mamy.

   W czasie tych „gorących” dni, szczególnie w niektóre noce, chodziły mi jakieś ciarki po plecach, gdyż zupełnie nie byłem pewny swoich przyszłych stopni za pierwszy okres. Wreszcie oficjalne oceny otrzymane przez każdego ucznia zostały wywieszone na tablicy. Teraz już mogłem odetchnąć spokojnie. Moja laurka ze stopniami przedstawiała się raczej poprawnie i jedyna dwójka (niestety!), ale z plusem, która figurowała przy moim nazwisku, była z rysunku technicznego. Tę dwójkę miałem nie tyle za nieznajomość przedmiotu, ile za to, że profesor miał mnie „na oku”. Chyba za grymas, przeznaczony dla mojego kolegi, a przechwycony w locie przez niego, kiedy niespodziewanie odwrócił się od tablicy w naszą stronę. Tak więc nareszcie koniec z obawą, że zostanę wyrzucony ze szkoły za złe wyniki w nauce. Ulga, jaką odczułem po zakończeniu okresu zastąpiona została przez nowe zmartwienie, jak zarobić choć trochę pieniędzy. Czasu po nauce nie zostawało mi wiele, ale chciałem w jakiś sposób odciążyć moich rodziców, być mniejszym dla nich ciężarem.

   Okazja zdarzyła się przypadkowo, gdy wujek powiedział raz w domu, że u niego w pracy nie mogą wykonać planu z powodu jakiegoś błahego problemu. Wykonanie planu przez każdego było alfą i omegą całego systemu ówczesnej gospodarki. Plan był świętością, o której się pisało w gazetach, mówiło w radiu, pokazywało w kinie. Od niego zależała świetlana przyszłość narodu, kraju, i wykonując go z nadwyżką, proletariat skutecznie przyczyniał się do zwycięstwa obozu socjalizmu. Tak właśnie wtedy rozumowaliśmy. Wujka problem był może nie tak górnolotny, gdyż nie wykonując planu zarobek otrzymywał znacznie mniejszy, ale kto wie, ludzie nauczyli się już nie mówić o swoich prawdziwych odczuciach. Zainteresowało mnie to: „Wujku, a może ja mógłbym ci w czymś pomóc?”.

   Po rozpatrzeniu problemu okazało się, że mogłem. Zakłady Optyczne, w których pracował, wykonywały dużo zamówień dla wojska, a ich problem polegał na konieczności zrobienia dużej liczby przezroczystych płytek plastikowych, na które należało skopiować pewne formy geometryczne i pokolorować je. Kopiowanie należało robić ręcznie, maszyny tego nie robiły, a praca do wykonania była pilna. To była dla mnie „bomba”. Rzuciłem się na to zajęcie wieczorami i przez kilkanaście dni, pracując razem z kolegą skończyliśmy nasze zadanie. Otrzymałem wreszcie moje pierwsze zarobione pieniądze! Co miałem z nimi zrobić? Dać rodzicom? Nie wezmą. Zapłacić cioci za mieszkanie? Też nie przyjmie. Sobie? Nigdy w życiu! Wreszcie znalazłem cel.

   Gdy po przyjeździe do domu, do Płońska, wyjąłem z ręcznej torby dwa zawinięte ładnie pakunki i dałem je mamie i ojcu, poczułem się inaczej, już nie tak jak ten, który zawsze bierze, ale jak ktoś, kto może coś wreszcie dać innym. Dla mamy była to piękna torba skórzana, a dla ojca portfel również ze skóry. Ciąg dalszy był jak zwykle. Mama, dwie minuty lecących strumieniem łez i ojciec, który starał się ukryć chyba wzruszenie. Moja mała siostra też nie była zapomniana, lecz prezent mój nie zrobił na niej dużego wrażenia i jej podziękowanie było jak osoby trochę zawiedzionej.

   To też mi zostało na całe życie. Dla mnie, poza okresem dzieciństwa i młodości, przyjmowanie od kogoś pomocy pieniężnej, nawet od moich rodziców, było moralnie upokarzające i nie do zaakceptowania. Ambicja nie pozwalała mi przyjąć tego, co powinienem był sam dokonać, sam zarobić. Może dlatego miałem szczęście być zawsze w sytuacji, kiedy ja pomagałem innym, kiedy mogłem ich wesprzeć. To było i jest dla mnie o wiele, wiele łatwiejsze do spełnienia.

033. Jak to na kolonii ładnie!

   Na mojej cenzurze na koniec roku szkolnego po pierwszej licealnej miałem tylko dwie czwórki, z rosyjskiego i z rysunku technicznego (profesor był trochę pamiętliwy), a poza tym same piątki, i to mi dawało miejsce pierwszego ucznia w klasie. „Brawo, mój zuchu!”, powiedział pan inspektor poklepując mnie po ramieniu, gdy przy okazji akademii kończącej rok szkolny, mogłem zbliżyć się do niego.

   Miesiąc przed zakończeniem roku szkolnego dowiedziałem się od kogoś, że związek pracowników przemysłu skórzanego poszukuje wychowawców na kolonie letnie dla swoich dzieci. Pojechałem do związku, powiedziano, że oczywiście tak, dano mi ankietę do wypełnienia i pani przy okienku, patrząc na mnie wnikliwie, powiedziała, że trzeba mieć obowiązkowo 18 lat. Wypełniłem ankietę w domu, a w miejscu daty urodzenia napisałem czwórkę w postaci jedynki, co dało 50-31=19, w ten sposób miałem więcej niż wymagane minimum. Jednak na wszelki wypadek poprosiłem starszego kolegę, aby zaniósł kopertę z ankietą i złożył ją do okienka, anonimowo. Tak też się stało.

   Odpowiedź dostałem pocztą. Miałem się stawić w takim-to-a-takim dniu i miejscu, skąd grupa kolonijna w komplecie, z wychowawcami i kierownictwem na czele, miała wyjechać pociągiem do miejsca przeznaczenia. Tym miejscem przeznaczenia okazała się mała osada górska Rytro, położona w malowniczym górskim pejzażu Karpat, niedaleko od znanej miejscowości Piwniczna. Jadąc pociągiem z całą grupą kolonijną, czułem się naprawdę, może po raz pierwszy, jakiś samodzielny, jakiś niezależny. Miałem 16 lat, odszedłem z nielubianej wsi, „wgryzłem” się w nową szkołę, która wkrótce da mi dyplom technika, jechałem jako wychowawca na wakacje, które nie tylko nic mnie nie będą kosztowały, ale otrzymam za to pieniądze, a więc odciążę finansowo rodziców. Mówiąc krótko, byłem zadowolony, a moje poprzednie kłopoty i zmartwienia powoli zacierały się w myślach.

   Po przyjeździe na miejsce cała grupa została zagospodarowana w budynku lokalnej szkoły, w której klasy, wyposażone w łóżka na okres wakacyjny, spełniały role sypialni. Grupa kolonijna składała się wyłącznie z chłopców w wieku od 10 do 17 lat. Mnie, może dlatego, że byłem najwyższy, dano grupę wiekowo najstarszą, między 15 a 17 lat. W ten sposób stałem się „dowodzącym” grupą piętnastu moich rówieśników, o czym oczywiście nikt, a szczególnie kierownik, nie wiedział. Moja rola codzienna polegała na organizowaniu i prowadzeniu gier, wycieczek, odpoczynku, jednym słowem spędzaniu czasu, jak można najlepiej, zgodnie z ustalonym na każdy dzień pobytu programem. Już po dwóch dniach w grupie wyłonił się „trzon prowodyrów”, to jest trzech chłopców zdecydowanych narzucić swoją wolę innym, mnie również. Nie miałem żadnego doświadczenia w roli wychowawcy, jeśli nie brać pod uwagę wychowywania mojego kuzyna w Dzierzązni, ale instynktownie czułem, że ani pozwolić im na wszystko, ani zabraniać i skarżyć się na nich przed kierownikiem, nie byłoby dobrą metodą. Musiałem więc szybko wymyślić jakiś sposób, by mój autorytet był uznany i aby w czasie trzech tygodni wspólnego pobytu, moja rola „dyrygenta” mogła być skuteczna.

   Zacząłem od prowodyrów. Zebrałem ich na osobności, przy okazji przygotowywania jakiejś wycieczki. Powiedziałem, że nie chcę sam decydować o naszych zajęciach i że jestem zdecydowany wprowadzić kolegialne zarządzanie naszą grupą, z ich bezpośrednim udziałem. Pod jednym jednak warunkiem – każdy ma obowiązek proponować swój plan działania i ten plan nie może być kopią planu drugiego kolegi. Udział bowiem w kolegium nakładał na każdego obowiązek wyrażenia swojego zdania, a jeśli ktoś go nie ma, no to będzie musiał opuścić kolegium. W głosowaniu nad przedstawionymi planami mój głos będzie się liczył za półtora. Sekretny nasz pakt został przyjęty jednogłośnie i triumwirat mógł już inaczej patrzeć na resztę „mięczaków”, którzy, chcąc nie chcąc, będą pod jego kierownictwem. Akceptując, lecz dzieląc „bandę trzech” i wymagając od każdego posiadania swojego programu, mogłem liczyć, że będzie mi łatwiej manewrować całością grupy, chociaż wiedziałem, że będę zmuszony niektóre ich plany zaakceptować. No, ale trudno, każdy medal ma dwie strony… mój plan funkcjonował dosyć dobrze.

   Nie miałem już opozycji „bandy trzech” i zajęcia w naszej grupie przebiegały możliwie harmonijnie. Ale z drugiej strony kierownik kolonii nie był zadowolony, że grupa często nie prowadziła zajęć tak, jak było przewidziane w programie kolonii. Na przykład, zamiast pójść pieszo na wycieczkę do miejsca, które nikogo z nas nie interesowało, woleliśmy pojechać pociągiem do Piwnicznej na mecz piłki nożnej lokalnej drużyny. Ale wolałem raczej tłumaczyć się przed kierownikiem, niż mieć grupę niemożliwą do opanowania. System edukacyjny nie pozwalał mi zmusić kogokolwiek do posłuszeństwa, gdyż wykluczał wszelką karę. Mogłem tylko działać przez perswazję, która, jak każdy wie, ma bardzo ograniczony zasięg.

   Mieliśmy w grupie jednego 16-latka, który, niesłychanie zaczepny w stosunku do innych i w ciągłej opozycji do moich decyzji, przeszkadzał mi w prowadzeniu zajęć. W dodatku swoim postępowaniem pociągał innych do stawiania się „okoniem”. Miałem tego dosyć i postanowiłem zastosować metodę, która powinna odnieść pożądany skutek. W naradzie z triumwiratem jeden z pomysłów, który został zaakceptowany 4,5 głosu przeciwko 0, przewidywał zastosowanie „kocówki” dla krnąbrnego uczestnika kolonii. Nasz „rozrabiaka” dostał tajemniczą kartkę zapraszającą go do przyjścia po kolacji w ustronne miejsce za szkołą na spotkanie, którego nie pożałuje. Niczego nie podejrzewając, stawił się sam w wyznaczonym miejscu. Z pobliskich krzaków dobiegło go tajemnicze Psssst! i towarzyszący temu znak ręki, zachęcający go do podejścia bliżej, co też uczynił. Ciąg dalszy był błyskawiczny. Koc zarzucony na głowę stłumił krzyk przestrachu ofiary, a równocześnie jej ręce zostały unieruchomione przez dwóch napastników. Trzeci napastnik przygotowanym pasem „lał” nieszczęśnika po części ciała, gdzie plecy tracą już swą szlachetną nazwę. Operacja trwała minutę. Zwolniony, popędził jak ścigany zając w stronę zabudowań szkolnych, nie odwracając nawet głowy. Napastnicy rozpłynęli się w ciemnej nocy.

   Nazajutrz wezwany do kierownika dowiedziałem się, że nasz kolega został zaczepiony przez bandę „oprychów” niedaleko od szkoły, obronił się dzielnie, choć był sam, i nie wołając o pomoc, zmusił bandę do ucieczki. Odpowiedziałem, że prawdopodobnie byli to miejscowi chłopcy, którzy pomścili obrazę przez naszego kolegę jednej z dziewcząt pracujących w stołówce. Od tej pory zachowanie się rozrabiaki powróciło mniej więcej do normy.

   Prawda, byłbym zapomniał. Młode dziewczęta, które pracowały w stołówce, po zajęciach zorganizowały nam naukę tańca w świetlicy szkolnej. Był tam patefon, nakręcany na sprężynę i kilka płyt z muzyką taneczną, „zjechanych” do niemożliwości. Tam właśnie, dzięki poświęceniu się kolektywu żeńskiego z Rytra, nauczyłem się tańczyć walca i tango, co w przyszłości na wieczornicach pozwoliło mi nie szukać wykrętów takich jak: „Przepraszam, ale ja nie tańczę, gdyż mam żałobę w rodzinie po babci”. Nie wiem dlaczego, ale używałem automatycznie babci do różnych tego typu usprawiedliwień.

   Wspominam o tym epizodzie, gdyż pozwolił mi wyciągnąć dwa wnioski na przyszłość, a mianowicie: kierowanie innymi nie daje mi żadnej przyjemności i nie będzie to celem moich wysiłków, natomiast organizowanie i kierowanie pracą innych tak, by osiągnąć postawiony sobie cel, będzie w moim zasięgu.

034. Z rodziny zadżumionych

   Nowy rok szkolny zaczął się, jak wszędzie 1 września, uroczystymi przemówieniami pana Pickwicka i dyrektora szkoły w ozdobionej portretami dwóch przywódców narodowych sali gimnastycznej. W naszej II c klasie licealnej liczba uczniów zmniejszyła się do 32, reszta odpadła za braki w postępach w nauce. Zostałem wybrany gospodarzem klasy, co zaakceptowałem dziękczynnym skinieniem głowy i na wniosek pana profesora matematyki, który został wychowawcą naszej klasy, wybrano mnie skarbnikiem szkolnej kasy oszczędności, co też przyjąłem z pokorą. Nauka ruszyła normalnie na wszystkich piętrach szkoły, a było ich trzy plus parter. W całym budynku musiały się bowiem pomieścić klasy czteroletniego gimnazjum i trzyletniego liceum, a ponieważ na każdym roku było kilka klas równoległych, to dawało naprawdę imponującą liczbę uczniów. Zapewnić kadrę profesorską dla tylu klas widocznie nie było łatwo, gdyż w kilkanaście dni po rozpoczęciu roku zostałem wezwany do pokoju Pana Inspektora.

   Pan Pickwick, jak zwykle w tym samym nienagannie utrzymanym kostiumie, przyjął mnie z uśmiechem i po krótkim prologu na mój temat spytał, czy nie mógłbym zapewnić prowadzenia lekcji w klasach gimnazjalnych w wypadku chwilowego braku profesora. Chodziło szczególnie o przedmioty ścisłe i moja rola polegałaby na przerabianiu ćwiczeń i dodatkowym objaśnieniu lekcji, które nie były dla wszystkich zrozumiałe. Oczywiście, na ten czas będę zwalniany z lekcji w mojej klasie i moja pomoc będzie wzięta pod uwagę przy ocenie moich postępów w nauce. Widocznie był pewien mojej zgody, gdyż na następną lekcję poszliśmy razem do jednej z klas, gdzie pan Pickwick przedstawił mnie jako oficjalnego zastępcę profesora dla prowadzenia ćwiczeń z przerabianego tematu. W wypadku nieposłuszeństwa lub złego zachowania się któregoś z uczniów zagroził, że będzie on szczegółowo przepytywany ze znajomości przedmiotu przez profesora po jego przyjściu. Byłem bardzo wdzięczny panu Pickwickowi za tę moją promocję, bo nagle otworzyły mi się drzwi do nowego sposobu zarabiania pieniędzy. Oczywiście zastępstwa nie były płatne, lecz moja obecność na lekcjach w klasach niższych zrobiła mi nieoczekiwaną reklamę wśród uczniów. Wkrótce kilka mam zwróciło się do mnie z prośbą o korepetycje dla ich progenitury, gdyż: „Mój syn jest zdolny, ale profesor się tak na niego uwziął i gdyby pan mógł…”. Oczywiście, że mogłem!

   Trzeba powiedzieć, że w szkole istniały stypendia dla uczniów i część z nas je otrzymywała. Inni, jak ci, co zostali skierowani do liceum z fabryki, otrzymywali stamtąd normalne zarobki. Niestety, ja, mimo że złożyłem podanie na początku roku szkolnego, mimo że miałem bardzo dobre stopnie i raczej biedne warunki życia, nie otrzymałem stypendium. Tak więc możliwość regularnego udzielania korepetycji uczniom z niższych klas była dla mnie wyjątkowo „na czasie”. Koniec z poszukiwaniem przypadkowych prac w oddalonych miejscach i w niemożliwych godzinach. Tu miałem zapewnioną pracę na miejscu, po lekcjach, a przy okazji mogłem jeszcze pogłębić moją znajomość przedmiotu. Po prostu, wspaniale!

   Udzielanie lekcji innym było zajęciem względnie wygodnym, wystarczyło zająć delikwenta w ciągu 45 minut, gdyż tyle trwała lekcja, dając mu zadania do rozwiązania i tłumacząc kilka razy to samo, tak, aby w końcu je pojął. Dla zabawy wprowadziłem klasyfikację zdolności przyswajania sobie przez ucznia wykładanego tematu. Podstawową jednostką miary był jeden „Mol”, który oznaczał zdolność zapamiętania twierdzenia Pitagorasa w ciągu jednej godziny. Natomiast umiejętność posługiwania się tym twierdzeniem do rozwiązywania zależności w trójkącie wymagała od niektórych i 10 Moli. Tacy odporni na wiedzę uczniowie stanowili bazę moich dochodów. Miałem sporo kandydatów, może dlatego, że moje wyjaśnienia były łatwiej przyswajalne, a może dlatego że opłata za lekcję, jaką mi płacono, była niewysoka w porównaniu do ceny u korepetytorów-studentów. Nie umiałem jednak wykorzystywać finansowo uczniów, a raczej ich rodziców. Pamiętałem o moim własnym, nie tak dawno przeżytym przykładzie. Czasami pomagałem komuś bezinteresownie, kiedy miałem wrażenie, że rodziców po prostu nie było stać na taką opłatę.

   Mimo tych dodatkowych zajęć moja własna nauka na tym nie cierpiała. Nie musiałem bowiem poświęcać dużo czasu na opanowanie lekcji, a i zadania domowe też mi szły ”piorunem”. Wszystko wydawało się teraz znacznie łatwiejsze, w zasięgu mojej ręki, w zasięgu moich możliwości. Niestety, wkrótce nieoczekiwane zupełnie chmury miały się pojawić na moim błękitnym niebie. A było to tak.

   Chyba pod koniec października przedstawiałem, jak co miesiąc, sprawozdanie z działalności kasy oszczędności, to znaczy ilość uczniów aktywnych, sumy wkładów, wydatki, saldo w kasie. Jak wspomniałem już, odpowiedzialnym za szkolną kasę oszczędności był nasz wychowawca, profesor matematyki, pan Braun. Był niedaleko od wieku emerytalnego, jego prostokątna twarz ozdobiona niewielkim krótko przystrzyżonym wąsikiem, nad którą królowała błyszcząca łysina, otoczona wianuszkiem podstrzyżonych włosów, nadawała mu wygląd poważnego, starszego pana. Miałem dla niego dużo respektu, może dlatego, że uczył mojego ulubionego przedmiotu, a może, że całość, która sobą przedstawiał, była godna szacunku. Nasze spotkanie dotyczące kasy oszczędności, odbywało się jak zwykle w klasie, po zakończeniu lekcji.

   Po zakończeniu omawiania spraw, pan Braun podniósł się, zamknął drzwi na korytarz i głosem spokojnym jak zwykle, ale lekko przyciszonym zaczął:

   - Panie Pytlak… – do wszystkich w liceum mówiło się pan, ponieważ wszyscy byli dorośli. Więc mówi:

   - Nie powinienem panu o tym mówić, ale gdybym tego nie zrobił miałbym wyrzuty sumienia. Obserwuję pana postępy z matematyki i z innych przedmiotów, myślę, że pan jest bardzo uzdolniony i na pewno powinien pan się uczyć, dużo uczyć, by móc zajść daleko. Jako wychowawca klasy zapoznałem się z dokumentami, które pana kartoteka zawiera. Otóż muszę powiedzieć, że z tą kartoteką nie dostanie się pan na studia. Na żadną uczelnię pana nie przyjmą, a po skończeniu liceum, jako technik dostanie pan skierowanie do pracy, do fabryki. Na tym zakończy się pana nauka i nikt z nas nie będzie mógł pomóc, by to zmienić.

   To, co mówił pan Braun było niestety prawdą. W tych czasach na dalsze studia mogła kierować swoich absolwentów tylko szkoła, a wypadki, gdy ktoś mógł sam starać się o dopuszczenie do egzaminów, były tak rzadkie, że potwierdzały raczej tę regułę. Pan Braun kontynuował:

   - Jeżeli Pan ma zamiar dostać się na jakieś studia, to musi pan mieć na maturze tylko oceny bardzo dobre. Ale to jeszcze nie wystarczy, musi się pan również wykazać w pracy społecznej. W pana przypadku, by zostać skierowany przez szkołę na studia, musi pan dostać na maturze dyplom przodownika nauki i pracy społecznej. Tylko z takim dyplomem będzie pan mógł wybrać dowolną uczelnię, która pana przyjmie na studia bez egzaminu. Takie jest właśnie prawo w tej dziedzinie.

   To, co powiedział pan Braun, spadło to na mnie jak grom z błękitnego nieba.

   - Jak to, panie profesorze, nie pozwolą mi się uczyć? Dlaczego, przecież pan sam mówi, że jestem zdolny do nauki, a ja chcę się uczyć!

   Profesor jakby się wahał:

   - To, że pan jest zdolny to jeszcze nie wszystko. Jakby tu powiedzieć…, to jest, hmm…, przyczyna tego nie zależy wcale od pana.

   Widocznie coś go wstrzymywało od odkrycia mi prawdy, ale jakiej prawdy?

   - Panie profesorze, proszę mi powiedzieć, dlaczego nie mogę pójść na uczelnię?

   Mój załamany wygląd przekonał go chyba na powiedzenie mi wszystkiego, co miał na sercu.

   - Dobrze, powiem panu, ale niech to pan zachowa dla siebie. W pana życiorysie jest podkreślone, że ojciec pana był sanacyjnym wojskowym, że pochodzi z rodziny obszarniczej, że matka jest z rodziny kułackiej i, krótko mówiąc, jest pan klasowo podejrzany!

   To, co powiedział pan Braun, przestraszyło mnie, chociaż nie zdawałem sobie jeszcze dobrze sprawy, jak rzeczy tak odległe, niematerialne, o których mówił, mogą mnie dotyczyć. Tak, byłem nawet bardzo przestraszony, gdyż moim celem po zakończeniu liceum nie było pójście do pracy, do fabryki. Przez następnych kilka dni nie mogłem sobie znaleźć miejsca, cały czas byłem pod wrażeniem tego, co usłyszałem.

   Do tego momentu nie zetknąłem się z problem mojego pochodzenia. Wiem, że w ankietach, które wypełniałem była ważna rubryka „Pochodzenie kandydata”. Normalni kandydaci, tacy jak ja, mieli do wyboru jedno z trzech określeń pochodzenia: „Robotnicze”, które było bardzo w modzie, z całą pewnością najlepsze, bo otwierające przed kandydatem wszystkie możliwe wrota, „Chłopskie”, niezłe, ale zawierające już w swojej nazwie brak siły rewolucyjnej, rezerwowanej dla klasy robotniczej, no i pochodzenie 3-go typu, zupełnie nie na czasie – „Inteligencja”. To trzecie można było ulepszyć, dodając słowo „pracująca”. Mama mi powiedziała, że mam zawsze używać go we wszystkich ankietach. No, więc byłem z pochodzenia „Inteligencja pracującą”. Zastanawiało mnie tylko, z czego żyła inteligencja, która nie pracowała? Nigdy natomiast nie spotkałem pochodzenia „Obszarniczego” czy „Kułackiego”, choć na pewno musiały istnieć, skoro były w mojej kartotece…

   Moi rodzice, odkąd tylko sięgałem pamięcią, byli tacy, jak wszyscy wokół, ciężko pracowali i nasza rodzina nie żyła lepiej, a raczej gorzej niż inne. Byłem najpierw za mały, a teraz za młody, by interesować się polityką. To, co się działo w Polsce, nie było dla mnie ani złe, ani dobre, było po prostu normalne, nie znałem nic innego. Walka klas nie miała dla mnie realnego znaczenia. Wokół mnie nikt z nikim nie wałczył, budowaliśmy wszyscy, roześmiani jak pokazywano na plakatach, socjalizm, który jutro miał zapewnić wszystkim dobrobyt. Dlaczego nagle ja miałem być z tego wyłączony? A z drugiej strony, co będzie z moimi planami, z moją ambicją?

   Nie wyobrażałem sobie, że zostanę zwykłym technikiem, a obok mnie mój były kolega ze szkoły będzie inżynierem i to wcale nie dlatego, że nie chciałem się uczyć, tylko dlatego, że mi się uczyć nie pozwolono. Celem moim było nauczyć się zawodu, zostać specjalistą. Mechanika, którą wybrałem, była celem do osiągnięcia, ale nie na podrzędnym poziomie, tylko na poziomie odpowiadającym moim możliwościom, który ja sam określę i sam o nim zadecyduję. Im dłużej nad tym wszystkim myślałem, tym bardziej czułem się bezradny. Musiałem się z tego jak najszybciej otrząsnąć. Pan Braun powiedział mi, że jeśli będę pracował społecznie, to taka praca pozwoli mi dostać się na uczelnię. A więc to, że spotkałem pana Brauna, to, że on mnie uprzedził o istniejącym „haku” w moim życiorysie, to było pierwszym przejawem mojego szczęścia. Koniec z lamentami, głową do góry, muszę działać. Nowy cel do zrealizowania nazywał się odtąd Politechnika.

   Trzeba powiedzieć, że rysą mojego charakteru jest, jak mówią moi bliscy, „upór”, a jak ja to nazywam „wytrwałość”. Im bardziej zadanie, które stawiam sobie za cel, i o którego słuszności jestem przekonany, staje się niewykonalne; im bardziej ktoś chce mnie od niego odwieść, przeszkodzić w jego osiągnięciu, z tym większą energią, z większą wytrwałością przykładam się do jego zrealizowania. Może to nie zawsze jest rozsądne, ale w wielu poczynaniach, dzięki tej wytrwałości w końcowym rozrachunku wygrywałem. Tak też było w moich późniejszych rozgrywkach z rosyjską mafią, ale jak lubił powtarzać R. Kipling: „To będzie już inna historia”.

035.Z oświatą w masy

   Dobrze, gotów byłem działać, ale w jakim kierunku? Poprzez Związek Młodzieży Polskiej? Należałem do ZMP od czasów 9 klasy w Płońsku, to jest od chwili powstania tej masowej organizacji. Wychowawca, na zebraniu całej klasy powiedział nam, że powinniśmy wszyscy wstąpić do ZMP, gdyż dzięki temu wzmocnimy światowy front walki z kapitalizmem. Potem spytał, kto jest przeciw tej decyzji, nikt nie podniósł reki, wobec tego z jego pomocą zredagowaliśmy list do jakiegoś komitetu, że klasa IX b w Płońsku podjęła jednogłośnie uchwałę o przystąpieniu wszystkich jej uczniów do ZMP i podniesieniu stopnia naszej gotowości. Odtąd uczestniczyłem pilnie we wszystkich zebraniach, ale głosu – z powodu chronicznej nieśmiałości – nie zabierałem.

   Tym niemniej, w moim pojęciu była to patriotyczna organizacja, do której w zasadzie wszyscy powinni należeć i to było jedno z naszych podstawowych zadań, gdyż poza tym nic się tam więcej nie robiło. Po prostu się należało i chodziło na zebrania. To było coś jak to, że w niedzielę trzeba było pójść do kościoła. No, ale bez przynależności do ZMP nie było mowy o dostaniu się na studia. A więc stać się aktywistą i zaangażować się z kolei w politykę, która jako taka, zupełnie mnie nie interesowała? A gdyby nawet tak, to z moją kartoteką i tak nikt by nie pomyślał, że jestem gotów do jakiejś działalności, w linii wyznaczonej przez rewolucję robotniczą i popieranej przez proletariat chłopski. Nie, nie przez ZMP, ta droga była śliska i w moim wypadku raczej niepewna. Zastępowanie profesorów na lekcjach w gimnazjum? Ale, czy to była praca społeczna? Chyba nie, to był tylko problem wewnętrznej organizacji w szkole i mój udział w tym był raczej nieoficjalny. Wziąć udział w walce z analfabetyzmem? Szukano w tym czasie chętnych, między innymi wśród młodzieży w szkołach, tych którzy mogliby wziąć udział w nauczaniu analfabetów, gdyż każdy obywatel naszego kraju powinien umieć czytać i pisać. Tak, to mi odpowiadało bardziej i to będę robił. Wobec dokonania takiego wyboru, zgłosiłem się „spontanicznie” do dzielnicowego komitetu walki z analfabetyzmem.

   To były dziwne czasy. Obóz socjalizmu, który miłował pokój, równocześnie walczył na wszystkich frontach. Walczyło się o pokój, o urodzaj, z kapitalizmem, z analfabetyzmem, z wrogiem klasowym, ze świadomością burżuazyjną, a nawet z kontrrewolucją, jak pokazywały kroniki filmowe. W każdą z tych walk uczniowie, solidarni z resztą społeczeństwa, wnosili swój aktywny wkład, co można było wyczytać na noszonych przez nas transparentach i hasłach pierwszomajowych, ale bez szczegółów, gdyż brak miejsca na tychże „banderolach”, pisanych ogromnymi literami, nie pozwalał tam „rozwinąć” bardziej tematu. Po tym niezbędnym wyjaśnieniu o froncie nieustających walk, które musieliśmy prowadzić, by wygrać walkę o pokój, ja również powrócę do mojej osobistej walki, tej o prawo do wiedzy.

   Przyszedłem więc do komitetu i powiedziałem, że chcę się zapisać jako dobrowolny nauczyciel do nauczania analfabetów. Przyjęto mnie bez trudu i zostałem skierowany do nauczania w szkole przy ulicy Środkowej. Miałem tam codziennie kursy dla grup analfabetów, na które przychodziło, w zależności od dnia, 5–15, a może 20 osób. Uczestnictwo w kursach było obowiązkowe i uczestnikom wydawano zaświadczenia, które były nieodzowne dla otrzymania czy kontynuowania pracy zawodowej. W czasie lekcji uczyło się pisania, czytania, trochę matematyki w postaci czterech podstawowych „słupków”, trochę wiadomości o Polsce. To było bardzo proste, a poza tym mieliśmy przygotowane w rozdanych nam, napisanych na maszynie „konspektach”, jak i czego trzeba było uczyć. Wziąłem się z sercem do tej pracy i zawsze byłem gotów pracować więcej, jeśli taka była potrzeba. Muszę powiedzieć, że nawet polubiłem te lekcje, na których osoby biorące udział, w większości z chęcią i zacięciem, starały się przyswoić nowy dla nich kunszt pisania i czytania. Były też inne lekcje, które mniej lubiłem. Ponieważ nie wszyscy analfabeci chcieli czy mogli uczyć się na zbiorowych kursach, wobec tego chodziliśmy po domach, aby udzielać im lekcji w miejscu, gdzie mieszkali.

   Ulica Targowa, gdzie znajdowała się nasza szkoła, była w centralnej części Pragi, mającej pewien „standing”, ale niedaleko stąd były dzielnice: Targówek, Pelcowizna, Bródno, które w owym czasie były slumsami Pragi i Warszawy. Chodziliśmy w tych dzielnicach do domów, gdzie ze strachem wchodziło się wieczorem do środka. Nie mogę powiedzieć, że to, co było tam, w mieszkaniach, było łatwe do zniesienia wzrokowo i węchowo. Pomiędzy mieszkańcami było niemało takich, którzy żyli w skrajnej biedzie, a często byli to ludzie kompletnie wykolejeni. Im umiejętność czytania czy pisania nie była absolutnie potrzebna, toteż nie przejawiali żadnej chęci, aby uczestniczyć w jakichkolwiek kursach nauczania. Bo i po co, w imię czego mieli się trudzić, gdy ich jedyną potrzebą było zaspokojenie głodu? I odzianie się, by nie marznąć?

   Ale to, czego naprawdę nie mogłem znieść, to częstej obecności w tym beznadziejnym świecie zapomnianych, opuszczonych, bezbronnych małych dzieci. Jeśli mogłem, to po wizytach w takich mieszkaniach notowałem adresy i dawałem je potem do rady dzielnicowej z prośbą o pomoc. Sam często przynosiłem dzieciom jakieś słodycze, podarki. To było naprawdę trudne do zniesienia. Ale z analfabetami, którzy tam mieszkali, sprawa też nie była prosta. To nie byli ludzie normalni, ich jedynym życzeniem było, żebym sobie poszedł jak najprędzej, żebym przestał im zawracać głowę. Wobec tego, aby uniknąć jakichś połamań, jakiegoś pobicia, chodziłem tam nauczać z „obstawą”. Nie zawsze, ale do takich szczególnie trudnych środowisk szedłem z milicjantem, który w czasie lekcji stał albo siedział na podłodze, bo przeważnie w tych pomieszczeniach poza siennikiem nie było niczego. Oczywiście w obecności „władzy” lekcja nauki alfabetu czy czytania odbywała się już w miarę spokojnie.

CDN.

Wróć

Dodaj komentarz

Nasza strona używa, do prawidłowego działania używa technolgii ciasteczek. Więcej informacji na ten temat na stronie: Więcej...