Zapiski inżyniera Pytlaka

Opowieści z mojej ścieżki - odcinek 7

(liczba komentarzy 0)

029. To nie ja, to inni...

   Rzeczywiście, poziom nauczania w szkole ogólnokształcącej w Płońsku był bardzo niski. W szkole, która miała wszystkie klasy aż do maturalnej, nie było chyba w ogóle profesorów z wyższym wykształceniem. Uczyli nas ludzie na pewno sympatyczni, pełni zapału, lecz niemający ku temu odpowiedniego merytoryczno-pedagogicznego przygotowania. Gdy pani profesorka od matematyki wzięła przed końcem roku urlop macierzyński i w związku z czym przestała przychodzić do szkoły, nikt jej naprawdę nie zastąpił. I ostatnie miesiące przed zakończeniem, gdy mieliśmy przerabiać ułamki i pierwiastki zgodnie z podręcznikiem, nie było nikogo, kto mógłby wyczerpująco zaznajomić nas z nimi. Wypadły po prostu z programu. Z fizyką było tak samo. Profesor był nietypowy, gdyż będąc zapalonym motorowcem, zamiast przerabiać z nami program, może trochę nudnawy, wolał poświęcać dużo czasu na opowiadanie o swoich wyczynach sportowo-technicznych. Lub wyjaśniać nam, jak przerobić rower na motocykl napędzany silnikiem benzynowym albo, jeszcze lepiej, silnikiem elektrycznym na akumulator, zapominając, że dla nas młodych mieć rower było już wyczynem, a zdobyć nieosiągalne silniki było „marzeniem ściętej głowy”. Co nie przeszkadzało, że mnie się ten temat podobał, bo któż z nas nie marzył o posiadaniu motocykla? Ale żeby nas uczyć fizyki jako fizyki, żeby przerabiać ćwiczenia, które były w programie, tego niestety nie było. To samo było z chemii. Profesorka od chemii opowiadała nam o zjawiskach chemicznych, czytając najczęściej monotonny tekst z jakiejś książki, ale ćwiczeń nie robiliśmy, bo nie było żadnego laboratorium w szkole. Toteż, mimo że pewne zadania na egzaminie w Warszawie były proste, to fakt, że podobnych przykładów nie przerabialiśmy w klasie, zastraszył mnie kompletnie. A jeśli dodać do tego mój dobrze rozwinięty kompleks przedegzaminacyjny…

030. Może parą nad morze?

   Po naszym powrocie do domu na Czynszową, mama raz jeszcze przeżyła swoją walkę z inspektorem, tym razem opowiadając ją już na spokojnie. Wujek zaproponował, żeby takie niecodzienne wydarzenie uczcić, to trzeba by je „oblać”. Tym razem słowo „oblać” należy rozumieć, zgodnie z polską tradycją, którą wujek starannie kultywował, jako propozycję wzniesienia kilku toastów okolicznościowych, kończących się, każdy, wypiciem kieliszka wódki. W trakcie tego uroczystego czczenia mojej, zdobytej zresztą tylko dzięki mamie, promocji na warszawiaka, mama zaproponowała, zwracając się do cioci:

   - Słuchaj, Stefcia, a może ich wyślemy razem, Rysia i Kazia do Felków, niech sobie odpoczną nad morzem. To będzie dla Rysia nagroda za to, że „przeszedł” na egzaminie.

   Nie wiem, czy mama specjalnie użyła słowa „przeszedł” zamiast „zdał”, ale idea wyjazdu była tak atrakcyjna, że nie wierzyłem własnym uszom. Pojechać nad morze, o którym ciągle pisano i mówiono, że jest piękne, że jest to polskie okno na świat. Zobaczyć wreszcie, jak ono wygląda. Ujrzałem Kazika biegnącego do swej mamy:

   - Mamo, zgódź się, proszę, ja też przeszedłem do siódmej klasy i też chcę nagrodę, tak jak Rysiek.

   Niestety, kiedy doszło do określenia, ile trzeba by wydać na bilety kolejowe, szczególnie drogie, okazało się, że obie mamy nie mają na to pieniędzy. Widmo utraty tak pięknej nagrody stanęło przede mną. Co robić? Przyszedł mi pomysł ostatniej szansy. Jeden z kolegów z Płońska opowiedział mi, że pojechał z Płocka do Warszawy statkiem po Wiśle, i że to kosztowało bardzo tanio. Toteż, gdy zaproponowałem nieśmiało, że może pojedziemy statkiem do Gdańska, a potem tramwajami do Gdyni, nikt nie zaprotestował. Obaj z Kazikiem natychmiast pojechaliśmy na przystań Polskiej Żeglugi Wiślanej koło mostu Poniatowskiego, aby dowiedzieć się o ceny biletów i dni rejsów. Rejsów bezpośrednich do Gdańska nie było, ale można było tam dopłynąć z przesiadkami w Płocku i w Toruniu. Co do ceny biletu, była ona śmiesznie niska. Mamy zaakceptowały naszą ideę i już nic nie stało na przeszkodzie, byśmy popłynęli do Gdańska parostatkiem wiślanym. A że fundusz na podróż tym razem okazał się wystarczający i miejsca na statku były wolne, kilka dni później weszliśmy, z naturalnie zrozumiałą emocją, na pokład parostatku o dumnej nazwie s/s „Bałtyk II”.

   Z dzisiejszej perspektywy mogę powiedzieć, że był to rzadki monument historyczny, mający wtedy co najmniej 50 lat służby. Szczególnie majestatycznego wyglądu dodawały mu ogromny dymiący obficie komin, który na czas przejazdu pod mostami był pieczołowicie demontowany, i dwa ogromne koła napędowe zaopatrzone w łopatki drewniane, rozmieszczone symetrycznie po bokach zabytku, które popychały go do przodu lub do tyłu, w zależności od zaistniałej potrzeby. Na statku były 3 klasy, pierwsza z kuszetkami do spania w czteroosobowych kabinach, druga z ławkami do siedzenia na dużej sali pod pokładem i trzecia na pokładzie, gdzie rozstawionych było kilka ławek. My oczywiście wybraliśmy pokład i to nie tylko dlatego, że stąd lepiej było widać przesuwające się krajobrazy…

   A jak widział te krajobrazy jeden z bardziej ulubionych moich poetów, krajobrazy, które czas i wydarzenia bezpowrotnie przekształciły:

Po szerokim polu modra Wisła płynie,
Pochylone wierzby drzemią na głębinie.
Nad wodą schylony stary dąb liściasty,
Kiedy bielą płótno wesołe niewiasty!

   Zaopatrzeni przez mamy w dwa słoje napełnione kotletami w smalczyku i z cebulką (mniam, mniam…), w butelki z kompotem i różne inne smakołyki, rankiem byliśmy już na pokładzie parowca, gotującego się do podróży i ulokowaliśmy się na przedzie pokładu, na przyniesionym ze sobą kocu. Po upakowaniu licznych pasażerów z tobołkami w odpowiednich klasach, po trzech, dudniąco grubych gwizdkach syreny i z dymiącym potężnie kominem, statek odbił od nadbrzeża. Kapitan stał na mostku, salutując chyba pozostawianej Warszawie, a wszyscy znajdujący się na pokładzie machali rękami, my także, chociaż nikt nas nie żegnał i to wszystko było naprawdę dostojne i wzruszające. Cała podróż miała trwać dwa dni i dwie noce, mieliśmy więc przed sobą dużo czasu na smakowanie wspaniałej na pewno wyprawy. Ponieważ na Wiśle, która do Torunia nie była uregulowana, nurt głębokiej wody często zmieniał koryto, więc nim dopłynęliśmy do Modlina (35 km) nasz okręt dwukrotnie osiadał na mieliźnie, czyli po prostu „wrąbywał się” w piasek.

   Dwie metody były używane przez załogę dzielnych majtków, aby przekształcić statek z nieruchomego pontonu osiadłego na piasku w jednostkę pływającą po wodzie. Pierwsza i najprostsza polegała na przesiedleniu wszystkich pasażerów na rufę, gdy reszta załogi na mniej obciążonym dziobie, zaopatrzona w długie tyczki, na dany przez kapitana znak syreną odpychała z całych sił statek do tyłu. Równoczesny rozkaz z mostku do kotłowni: „Całą parą nazad!”, powodował, że koła z łopatkami młóciły wodę, że aż miło było patrzeć, starając się nadać statkowi odpowiedni ruch do tyłu. Zwykle po kilku takich próbach statek opuszczał swoją czasową przystań i po odpłynięciu na bezpieczną odległość, znów komenda: „Całą parą naprzód!”, nadawała mu normalny kierunek jazdy.

   Druga metoda wymagała dużo czasu i zaangażowania innej jednostki pływającej, czyli łódki, która w czasie normalnego rejsu była przywiązana z tyłu do rufy statku i wlokła się za nim, beztrosko podskakując na falach. Kiedy po kilku próbach zejścia z mielizny za pomocą pierwszej metody, statek uparcie tkwił w piasku, kapitan dawał znak do przejścia na drugi sposób ściągania go. Trzech dzielnych majtków schodziło po drabince sznurowej na pokład drugiej jednostki, znoszono do niej drąg w postaci słupa telegraficznego jak również kotwicę, która normalnie wisiała na przedzie statku. Następnie, ta druga jednostka, która na czas trwania operacji stawała się pierwszą, oddalała się po linii prostej od statku na 50 m i rzucała kotwicę do wody. W drodze powrotnej stawiano słup pionowo na dnie rzeki w odległości 10 m od dzioba statku i po przeciągnięciu przez wierzch słupa liny łączącej statek z kotwicą, system ratunkowy statku stawał się operacyjnym. Po upewnieniu się, że kotwica trzyma się dobrze dna, znów gwizd syreny i tym razem specjalny kołowrót na statku, napędzany parą zaczynał nawijać linę kotwicy na bęben. Naprężająca się lina powodowała podniesienie przodu statku wystarczająco, by po komendzie: „Całą parą, nazad!”, koła łopatkowe rozbryzgując malowniczo wodę, ściągnęły statek zadnim chodem na głęboki nurt. Potem wystarczyło już tylko rozmontować system, zabrać majtków z łódki, przyczepiając ją do rufy i po trzech rytualnych grubych gwizdkach, statek majestatycznie ruszał do przodu. Każda udana próba ściągnięcia statku była nagradzana oklaskami pasażerów, a pan kapitan z wysokości swego mostka dziękował im z uśmiechem, salutując do swej czapki z pięknie haftowaną kotwicą i obszytym złotem daszkiem. Nie muszę dodawać, że tego typu rozrywki, a były one dosyć częste, umilały nam podróż i czyniły ją mniej monotonną.

   W pobliżu Modlina na Wiśle pojawiła się nowa przeszkoda w naszej spokojnej skądinąd żegludze, której nawet pan kapitan nie mógł przewidzieć i mimo swego kunsztu nie mógł jej obejść. Otóż nagle, za zakrętem, tam gdzie do Wisły wpada Bug i Narew, przed dziobem statku pojawił się pontonowy most, który saperzy rozstawili na całej szerokości rzeki, widocznie dla pokazania, do czego są zdolni, gdyż normalny most spełniał pełnosprawnie swoje funkcje w odległości kilometra od „pontoniaka”. Na pokładzie powstała panika, bowiem większość pasażerów stanowiły osoby, które dostarczały produkty żywnościowe do miast nadwiślańskich.

   Statek pełnił rodzaj funkcji kabotażowej, to znaczy zatrzymywał się często przy małych pomostach, gdzie były osady lub miasteczka, a pasażerowie z dużymi pakunkami wsiadali lub wysiadali, wykorzystując taniość tego transportu. Przedłużony i, co najgorsze, nieprzewidziany postój statku, groził im zerwaniem terminów dostaw dla klientów, jak również świeżość produktów wiezionych mogła na tym bardzo ucierpieć. To nie był bunt załogi, jak na okręcie w znanym filmie „Bounty”, lecz głośne protesty pasażerów, które zmobilizowały naszego kapitana do podjęcia energicznej akcji. Wsiadł więc na drugą jednostkę pływającą z dwoma majtkami u wioseł i pojechał pertraktować z szefem mostowych saperów. Wrócił po godzinie, zebrał pasażerów, aby przedstawić wyniki delikatnych rokowań. Okazało się, że, zgodnie z informacją otrzymaną przez kapitana, most na pontonach miał stać tak długo, jak to było określone w ściśle tajnym programie ćwiczeń. Tym niemniej, była możliwość wyjścia z kłopotliwej sytuacji. Kapitan zaproponował zebranym na pokładzie, że aby móc jak najszybciej ściągnąć statek z nowej „mielizny”, należałoby odpowiednio wynagrodzić ciężki trud saperów, niezbędny dla szybkiego rozmontowania małego kawałka pływającego mostu. Projekt został chyba przyjęty, gdyż kapitan wkrótce popłynął znowu do saperów, którzy widząc, że są podziwiani przez pasażerów ze statku, rączo przystąpili do pracy i już pod wieczór mieliśmy drogę wolną. Przy przejeździe statku przez „wyrwę” w pontonach, obaj szefowie wymienili energiczne saluty wojskowe, a kapitan machającym nam rękami saperom, odgwizdał trzykrotne podziękowanie. Gdy dojechaliśmy do Płocka była już późna noc. Przesiadając się na nowy statek, który miał nas zawieźć do Torunia, najbardziej żałowałem, że nie zobaczę już więcej kapitana, którego elegancka sylwetka i rasowe ruchy, jeszcze dziś defilują w mojej pamięci.

   Z Płocka wypłynęliśmy bardzo rano, chyba aby nadrobić stratę czasu na pierwszym etapie podróży. Było przenikliwie zimno. Niewyspani, znaleźliśmy sobie miejsce za kominem, który nas trochę chronił od zimnego wiatru, ale przede wszystkim dawał nam możność trochę się ogrzać. Owinięci jednym kocem (dlaczego mamy nie dały nam dwóch?), szczękając zębami z zimna, nie zwracaliśmy już uwagi na krajobrazy, gdyż niesamowicie chciało się nam spać. Dzień na statku upływał w normalnym rytmie czynności, przeplatanych osiadaniem na mieliźnie i szukaniem koryta. Deszcz, który na początku siąpił, zmienił się w trudne do zniesienia szarugi. Komin niewiele pomagał. Zmoczeni, zdecydowaliśmy się przeklasować. Powoli, zajęliśmy najpierw miejsca na schodach prowadzących pod pokład do dużej sali. Potem na ogólnej sali. O dziwo, nikt nas nie przegonił i była nawet możliwość przycupnięcia na kawałku ławki i dokonania tam małej drzemki. Dalsza podróż do Włocławka odbyła się już bez nowych przygód. Do późnego wieczora chodziliśmy spokojnie miedzy pokładem i salą, nikt nas nie zaczepiał, widocznie załoga miała czas się do nas przyzwyczaić. Wieczorem statek zacumował we Włocławku i nowy kapitan ogłosił przerwę w podróży, do następnego dnia rano. Niestety, nam z Kazikiem skończyły się zapasy jedzeniowe. Trzeba przyznać, że mój kuzyn, mimo znacznie mniejszego wzrostu, lubił jeść często i dużo. Aby temu zaradzić poleciłem mu rano wyjść na miasto, znaleźć piekarnię, kupić chleb, osełkę masła i bez straty czasu wracać jak najszybciej na pokład. Ja sam musiałem zostać na pokładzie i czuwać, żeby statek nie odpłynął bez nas.

   Kazik z ociąganiem, jak zwykle w takich wypadkach, wziął wydzieloną mu przeze mnie sumę i poszedł. Czego mój plan nie przewidział to, że on nigdy nie był szybki w akcji, a jeśli pojawiał się jakiś problem, to w ogóle… Czekam…, Kazika nie ma. Schodzę na ponton przystani, on nie przychodzi. Biegam po pobliskich uliczkach tak, aby nie stracić statku z oczu. Nikogo! Widzę majtków krzątających się po pokładzie, pewnie zbliża się odjazd. Wbiegam na pokład przejęty i zaniepokojony, a tu… trzy gwizdki. Gnam, potykając się, na mostek do kapitana.

   - Panie kapitanie, mój brat jeszcze nie wrócił. Niech pan nie odpływa! Kapitan myśląc prawdopodobnie o dorosłym bracie, wzruszył ramionami:

   - Nie mogę czekać. Mógł wrócić na czas. Odpływamy! – rzucił w kierunku majtka trzymającego cumę.

   - Panie kapitanie, proszę jeszcze zaczekać na brata! Cuma wpadła do wody, koła poszły w ruch. Blady, nie wiedząc, co mówić, krzyczę:

   - Jeśli pan odpłynie, to ja się rzucę do wody, a nie umiem pływać! To było dobre wejście z mojej strony, gdyż kapitan zapytał:

   - A gdzie jest twój brat?

   - Poszedł po chleb, ale on ma 9 lat (odjąłem mu 3 lata) i pewnie zabłądził. Rad nierad kapitan ponownie zbliżył statek do brzegu, gdy nagle spostrzegłem idącego spokojnie w stronę pomostu Kazia. „To on!” krzyknąłem tryumfalnie, pokazując go palcem. Z pomocą cumowniczego Kazik został wypchnięty na pokład, a ja, gdy już nas nikt nie widział, dałem mu średni „wycisk” tak, żeby to wydarzenie utkwiło mu na długo w pamięci.

   Dalsza podróż przebiegała bardziej monotonnie, a po dopłynięciu do Torunia i kolejnej zmianie statku czas zaczął się nam dłużyć niemiłosiernie. Byliśmy coraz bardziej zmęczeni spartańskimi warunkami naszej wyprawy. I krajobrazy stały się nieciekawe, i mielizny się skończyły. O ile na poprzednich odcinkach płynięcie statkiem nocą, z reflektorem wyszukującym rzadkich boi wskazujących nurt rzeki, było dla nas atrakcją, to teraz i to też się skończyło. Statek płynął nocą z reflektorem, ale nie musiał już zygzakować tak jak poprzednio. Mijaliśmy dużo barek załadowanych po czubki, a które kapitan pozdrawiał przy mijaniu gwizdkami syreny. Po trzech dniach i trzech nocach podróży dojechaliśmy wreszcie do Gdańska. Statek zatrzymał się w porcie w pobliżu słynnych spichrzów, służących od dawna do składowania ziarna przywożonego barkami z góry Wisły. Po ostatnim spojrzeniu na statek, poszliśmy szukać tramwaju, który by nas dowiózł do Gdyni. Takiego połączenia nie było. Niezrażeni tym, znaleźliśmy linię tramwajową, która dowiozła nas do Sopotu, a potem, pytając się często przechodniów, znaleźliśmy trolejbus, który nas dowiózł do Gdyni, do portu handlowego. Stamtąd już piechotą musieliśmy się wspiąć na Kępę Oksywską, z przeciwnej strony portu, gdyż tam w domach dla wojskowych mieszkał wujek Felek z całą swoją rodziną.

   Nasza podróż statkiem parowym po Wiśle, mimo niewygód, różniła się jak niebo od ziemi od spływów flisaków do Gdańska, którzy na łodziach czy tratwach płynących z nurtem wody, śpiewali z tęsknotą:

Czy to w dzień czy o zachodzie płyniemy sobie w dal,
Płynie nasza łódź po wodzie, niesiona z prądem fal.
W słońcu czy w blasku gwiazd, wiele mijamy miast,
Ale każdy gdzieś na brzegu zostawił serce swe!

031. A może las też morze...?

   Wujek Felek Prządak, jeden z braci naszych mam, był wtedy porucznikiem na okręcie podwodnym w porcie wojennym w Gdyni. Historia jego jest interesująca i warto, bym się chwilę nad nią zatrzymał. Przed wybuchem wojny Polska zakupiła we Francji (a może w Holandii) grupę okrętów podwodnych. Na jednym z nich, o nazwie „Orzeł”, nasz wujek służył w randze bosmana. Gdy wybuchła wojna „Orzeł” wypłynął w morze, umykając Niemcom i blokadzie portu gdyńskiego. Brał krótki udział w walkach, ale zmuszony do zaopatrzenia się w niezbędne paliwo dla silników diesla, wpłynął do portu w Tallinie, w wolnej wtedy Estonii. Po uzupełnieniu paliwa władze portowe oświadczyły, że okręt wraz z załogą będzie internowany w porcie, aż do zakończenia działań wojennych. By uniemożliwić wypłynięcie z portu, wymontowano z okrętu część wyposażenia służącego do nawigacji.

   Kapitan, nie chcąc się pogodzić z bezprawną, lecz przyjętą na żądanie Niemiec, decyzją władz estońskich, postanowił opuścić za wszelka cenę niegościnny port. Nocą, po obezwładnieniu estońskich strażników, „Orzeł” wyszedł cicho z portu na napędzie elektrycznym i zniknął pod powierzchnią Bałtyku. Błądził kilka dni, unikając odkrycia przez okręty niemieckie, wysłane na jego poszukiwanie. W końcu dotarł do cieśniny pomiędzy Danią i Szwecją, nadzorowanej przez Niemców. Nocą, korzystając z obecności przepływającego w stronę Morza Północnego dużego statku drobnicowego, „Orzeł” w zanurzeniu, z wystającym jedynie nad powierzchnię morza kawałkiem kiosku, ustawił się, by płynąć w jego śladzie. Nawigator, ulokowany w odkrytym luku kiosku, tak by nie stracić z oczu przewodnika, głosem informował kapitana o manewrach, które należało wykonać, by płynąć za nim niepostrzeżenie. Uniknęli Niemców, dotarli szczęśliwie do Anglii i potem brali udział w działaniach wojennych, miedzy innymi uczestnicząc w zaopatrywaniu Malty w czasie jej blokady przez okręty niemieckie i włoskie. W ostatnich dniach wojny „Orzeł” nie powrócił do portu, prawdopodobnie został zatopiony przez pomyłkę przez bratni okręt w zatoce Helgoland. Wujek ocalał, gdyż w czasie ostatniego rejsu, z którego „Orzeł” nie powrócił, on i jego dwaj koledzy znajdowali się w szpitalu. Do Polski z Anglii wrócił dopiero w 1947 roku na bliźniaczym okręcie, który w hołdzie dla poprzedniego został nazwany „Orzeł”.

   W momencie naszego przyjazdu do Gdyni wujek służył na nowym „Orle” i w jeden z następnych dni zabrał mnie ze sobą na okręt. Spędziłem tam cały dzień razem z załogą, oglądając maszyny i urządzenia, jedząc z nimi posiłki. Ta wizyta była dla mnie do tego stopnia podniecająca, że przez długi czas byłem zdecydowany, by po ukończeniu liceum wstąpić do Marynarki Wojennej. Pamiętam, że wujek, jak się spotykaliśmy, zawsze mawiał: „Rysiu, ty będziesz naprawdę doskonałym marynarzem”. Na początku lat pięćdziesiątych, stał się podejrzany, bo zbyt późno powrócił z Anglii i został zwolniony z wojska. Zrehabilitowany całkowicie w latach 60-tych, kontynuował, trochę zgorzkniały, służbę wojskowa, aż do pójścia na emeryturę. Jego pogrzeb, już w Polsce pokomunistycznej, był pogrzebem wojskowym, rezerwowanym dla bohaterów narodowych.

   Wujek i ciocia z dziećmi mieszkali na Oksywiu, położonym na wysokim brzegu zatoki gdyńskiej, skąd można było widzieć morze, a w pogodne dni nawet Półwysep Helski. Po wyjściu z szoku, jaki ciocia przeżyła, widząc nas w drzwiach wejściowych (telefony w rodzinie nie były znane), zostaliśmy nakarmieni, napojeni, umyci i poszliśmy spać, tak aby być w formie do wakacyjnych trudów, które czekały nas w następnych dniach. Oczywiście każdego dnia chodziliśmy na plażę położoną na brzegu pod skarpą oksywską. Droga na plażę była długa, piaszczysta i szło się nią przez wzgórze, gdzie niemieckie urządzenia obronne były jeszcze nierozmontowane. Bowiem do końca wojny w obawie przed desantem wojsk radzieckich, wzgórze z widokiem dominującym na morze było silnie uzbrojone. Stały tam wielkokalibrowe działa mogące strzelać pociskami na dziesiątki kilometrów, działa przeciwlotnicze, bunkier z ruchomą wieżą teleskopową do naprowadzania na cel strzelających i inne wojenne „zabawki”, ale wszystkie uszkodzone przez uciekające wojska. Był tam również ogromny kilkupiętrowy betonowy blokhauz, przewidziany chyba do chronienia niemieckiego dowództwa portu. Po pierwszym zaciekawieniu wszystkie te zabytki wojenne przestały nas interesować, gdyż morze, które widzieliśmy po raz pierwszy, i piaszczyste duże plaże były dla nas bardziej przyciągające.

   W sobotę ciocia zaproponowała nam, by korzystając z okazji wyjazdu grupy marynarzy na prace społeczne do Wejherowa, pojechać z nimi do lasu koło Rewy, kilkadziesiąt km od Gdyni. Nazajutrz raniutko podjechał pod dom samochód ciężarowy pełen marynarzy. Zajęliśmy miejsce wśród nich pod plandeką; wujek wsiadł do kabiny, a ciocia wcisnęła nam kanapki na cały dzień wycieczki i pojechaliśmy. Po dłuższej jeździe zatrzymaliśmy się na szosie w lesie, gdzie wujek przed dalszą ich jazdą dał nam następujące zadania. Iść w las, ale się nie zgubić, zbierać i jeść jagody, maliny, których powinno być dużo, ale unikać innych owoców, które mogłyby być trujące, no i, bardzo ważne, wrócić w to samo miejsce przy szosie przed zachodem słońca i czekać cierpliwie na ich powrót.

   Znając Kazika, zakazałem mu oddalać się od siebie, chodząc po lesie miał mnie cały czas widzieć, bo jeśli nie, to go „spiorę”. Ostrzeżenie było skuteczne, gdyż rzeczywiście się nie zgubił, ale poza tym to jagód i malin nie było, pójść dalej w las nie chciałem, bojąc się, że się zgubimy i nie trafimy z powrotem w umówione miejsce wyczekiwania. Większość więc czasu spędzaliśmy leżąc w rowie przy szosie, licząc przejeżdżające rzadko samochody i tłukąc na swojej skórze komary, które w przeciwieństwie do jagód w owym roku wyjątkowo dobrze obrodziły. Dzień zaczął się chylić ku zachodowi, ale wyczekiwanej ciężarówki nie było widać. Słońce zachodziło, a ciężarówka nie przyjeżdżała. Noc zapadła, ciemność nie pozwalała nam rozeznać, co nadjeżdżało, a my nic, tylko staliśmy z boku szosy jak te dwie nieszczęsne sieroty i czekaliśmy. Kiedy po upływie godziny czy dwóch oczekiwana ciężarówka się nie pojawiła, zdecydowałem, że muszę sam zająć się ratowaniem naszej ekipy „rozbitków”. Postanowiłem, że pójdziemy szosą, aż dojdziemy do jakichś torów przecinających ją, a następnie po torach dojdziemy z pewnością do jakiejś stacji, a dalej zobaczymy.

   Ruszyliśmy żwawo, bo było chłodno, w kierunku, z którego przyjechaliśmy. I rzeczywiście, po kilku kilometrach weszliśmy na tory, a idąc po nich dalej, znaleźliśmy się na jakiejś stacji towarowej, z masą torów, na których odpoczywały długie „różańce” wagonów towarowych. Nie mogąc wiedzieć, który zestaw odjedzie pierwszy, usiedliśmy w jednym z otwartych wagonów oczekując na jakiś ruch. I rzeczywiście, wkrótce z narastającym powoli zgrzytem puszczających hamulców, jeden z zestawów zaczął się poruszać. Szybko wskoczyliśmy na schodki na końcu jednego z wagonów i na stojąco, trzymając się barierek, powierzyliśmy nasz los nieznanemu palaczowi z lokomotywy. Czyli, krótko mówiąc, ruszyliśmy w nieznane.

   Nieznane przesuwało się obok nas do tyłu z coraz większą szybkością, a ponieważ nazwy wypisane na budynkach kolejowych, w słabym oświetleniu nic mi nie mówiły, więc cierpliwie czekałem na pojawienie się gdzieś napisu Gdynia. Pociąg „szorował” coraz szybciej z monotonnym stukiem kół: tak-tak, tak-tak, tak-tak, a my, jak dwa widma zawieszone na wagonie, pojawialiśmy się i znikaliśmy z szybkością mijanych przy torach, oświetlających nas na moment latarni. Zacząłem martwić się, czy przypadkiem pociąg nie wybrał innej drogi, która by oddalała nas od celu, ale nie, bowiem w jakimś momencie mignął mi napis na budynku dróżnika Gdynia-coś-tam. Ba, ale wkrótce minęliśmy tę stację, a pociąg ani myślał zwolnić. O skakaniu w biegu nie było mowy, zbyt dobrze pamiętałem skok z tramwaju we Wrocławiu, więc kontynuowaliśmy dalej, zaczepieni na stopniu, naszą nocną eskapadę. Na szczęście dla nas wkrótce pociąg zatrzymał się na stacji rozdzielczej gdyńskiego portu.

   Nim doszliśmy pieszo do Oksywia było już dobrze po północy, ale w oknach wujostwa paliło się światło. Zły znak, pomyślałem i z lekką obawą zastukałem do drzwi. Otworzyła nam ciocia spłakana, wujka nie było. Okazało się, że wujek z ekipą wracał późno z Wejherowa i nie widząc nas przy szosie pomyślał, że „na łebka” wróciliśmy sami na Oksywie. Powrócił więc do domu uspakajając ciocię, że na pewno zaraz się pojawimy. Ale po północy, gdy ciocia wpadła w panikę, że zaginęliśmy w lesie, wujek wrócił do portu, by z marynarzami pojechać i nas odnaleźć. Przeprosiliśmy bardzo nasze wujostwo za sprawiony kłopot, ale ja do dzisiaj nie jestem pewien, kto miał rację. Czy ciocia, która wysłała wujka, by nas szukał, czy wujek, który to zaakceptował, zamiast czekać spokojnie w domu na nasz powrót?

CDN.

Wróć

Dodaj komentarz

Nasza strona używa, do prawidłowego działania używa technolgii ciasteczek. Więcej informacji na ten temat na stronie: Więcej...