Zapiski inżyniera Pytlaka

Opowieści z mojej ścieżki - odcinek 6

(liczba komentarzy 0)

027. Nauka ma kolosalną przyszłość

   Po otrzymaniu świadectwa ukończenia klasy dziewiątej nic już nie stało na przeszkodzie, by zapisać mnie do dowolnej szkoły. Ponieważ po długich rozważaniach doszliśmy z rodzicami do wniosku, że najlepiej będzie, jeśli pójdę do liceum mechanicznego na Targowej, i ponieważ nie mieliśmy innej alternatywy, pewnego dnia w drugiej połowie czerwca pojechaliśmy z mamą do Warszawy, by złożyć w wybranej szkole wszystkie wymagane papiery. Egzaminy wyznaczono na ostatnie dni czerwca i mama zadecydowała, że zostaniemy w Warszawie te kilka dni, które dzieliły nas od ich rozpoczęcia.

   Mogę się przyznać, że te kilka dni spędziłem w ogromnym niepokoju. Nie mogłem bardziej już przygotować się do egzaminów, gdyż wszystkie podręczniki zostały w Płońsku. Tak więc czas pozostały do fatalnej daty poświęcałem na tłumienie paraliżującego strachu i rozmyślaniu nad różnymi możliwościami, które mogą wyniknąć w zależności od rezultatu egzaminów. Długo obmyślałem i wałkowałem w myślach trzy różne plany działania, które mógłbym zastosować dla trzech możliwych wyników egzaminu. Możliwość pierwsza: egzamin zdałem i jestem przyjęty do szkoły; działanie dalsze jest proste: zostaję w Warszawie, chodzę normalnie do liceum i po maturze otrzymuję dyplom technika. Możliwość druga: egzamin „oblany” i nie jestem przyjęty; działanie dalsze: wracam do Płońska i robię tam maturę ogólnokształcącą. Możliwość trzecia: egzamin „oblany” i nie jestem przyjęty; działanie dalsze: wstyd po oblanym egzaminie nie pozwala mi wrócić do szkoły do Płońska i… i nie miałem pojęcia, co dalej. Im więcej o tym myślałem, tym bardziej byłem przekonany, że egzamin obleję i tym bardziej cierpła mi skóra, a jeszcze bardziej cierpiała moja ambicja.

   W noc przed egzaminem nie mogłem zasnąć. Byłem coraz bardziej przekonany, że rezultaty będą opłakane i ciągle widziałem kolegów naśmiewających się ze mnie, z mojej zarozumiałości, że chciałem im „pokazać”, że uda mi się dostać do szkoły do Warszawy. Nazajutrz rano poprosiłem mamę, aby do szkoły na egzamin nie jechać tramwajem tylko pójść piechotą. W ten sposób miałem wrażenie, że odwlekam przyszłe nieszczęśliwe chwile. Po dojściu, mimo wszystko, do szkoły dowiedzieliśmy się, że egzaminy będą z 5 przedmiotów: chemii, matematyki, fizyki, polskiego i nauki o Polsce i że będą one pisemne i potrwają dwa dni. Natomiast wyniki otrzymane na egzaminach i ostateczna lista uczniów przyjętych do pierwszej licealnej ogłoszone będą dwa dni później. Wszedłem krokiem skazańca na salę egzaminacyjną i zasiadłem w wyznaczonym miejscu. Mama powiedziała, że pójdzie do parku praskiego, niedaleko od szkoły i przyjdzie po zakończeniu egzaminów z przedmiotów wyznaczonych na pierwszy dzień.

   W drugim dniu procedura była podobna, a ja, po ostatnim egzaminie z nauki o Polsce, wiedziałem już z całą pewnością, że egzaminy oblałem. Z chemii, fizyki, a szczególnie z matematyki połowy zadań nie rozwiązałem, a niektóre z nich były dla mnie po prostu niezrozumiałe. Ten fakt, niezrozumienia problemów, które trzeba było rozwiązać, wytrącał mnie w czasie egzaminu zupełnie z równowagi. Starając się jakoś pojąć niezrozumiały problem, traciłem dużo czasu, którego mi potem brakowało na rozwiązanie zadań prostszych. Po wyjściu z sali egzaminacyjnej podszedłem niemrawo do mamy, aby oznajmić jej przypuszczalnie złą wiadomość. Lecz mama, chyba by mnie uspokoić, a może i siebie również, zapewniła: „Nie martw się, na pewno przesadzasz. Jak mogłeś nie zdać? Przecież byłeś najlepszym uczniem w klasie. Masz na cenzurze same piątki.”

   Będąc już pewny, że nie zdałem egzaminu i nie będę przyjęty do szkoły, musiałem na nowo obmyśleć plan, co w tym wypadku będę robił. Pewność pierwsza: nie zdałem i nie jestem przyjęty do szkoły. Pewność druga: nie wrócę do Płońska, gdyż na to nie pozwala mi ambicja. Postawiłem sobie cel, który był osiągalny, bo oparty na znajomości przedmiotów zawartych w programie nauczania, a który jednak z jakichś powodów okazał się nie do zrealizowania. Najlepszy uczeń oblał tam gdzie, gorsi od niego zdali. Nie, nie mogłem się stać pośmiewiskiem dla innych. Pewność trzecia: musiałem zdecydować się szybko, co będę robił dalej, gdzie się podzieję? Po rozważeniu różnych, nawet nieprawdopodobnych możliwości, znalazłem tylko jedno wyjście. Mając wyprzedzenie wiekowe w klasie w stosunku do innych o minimum dwa lata, mogłem zniknąć na jakiś czas ze szkoły, aż wszyscy zapomną o moich obecnych niepowodzeniach. Słyszałem przez radio, że w Puszczy Białowieskiej poszukują drwali do cięcia drzew, więc aby przeżyć swoją porażkę, pojadę do pracy tam, gdzie nikt mnie nie będzie szukać. Poszedłem nawet na Dworzec Wschodni, niedaleko od mieszkania cioci , aby zapisać godziny odjazdu pociągów do Białowieży. Myślę teraz, że wybór Białowieży był podyktowany moim szczególnym zamiłowaniem do lasów.

   Podbudowany tym zapasowym planem działania, który wydawał mi się jedynym wyjściem z zaistniałej sytuacji, już bardziej spokojnie czekałem na dzień wyników. Szybko przeszły jedne z najkrótszych dni w moim życiu i nadszedł mało oczekiwany, fatalny dzień.

028. Zadania dla zadania

   Pomimo moich błagań: „Mamo, ja tam nie pójdę. Idź sama i zobacz. Ja wiem, że na pewno nie zdałem”, mama była nieubłagalna i zdecydowana wyzwać z odkrytą twarzą moje przeznaczenie. I tak znaleźliśmy się wkrótce w grupie osób ściśniętej przed tablicami, gdzie były wywieszone oceny z przedmiotów egzaminacyjnych i listy osób przyjętych do pierwszych klas gimnazjalnych i licealnych. Dodam, że wprowadzona niedawno reforma szkolnictwa nie dotyczyła jeszcze nauczania technicznego. Lektura listy potwierdziła moje najczarniejsze przypuszczenia. Oceny, które otrzymałem były bardzo wymowne: z chemii miałem dwójkę, z matematyki dwójkę z plusem, z fizyki dwójkę z plusem, z polskiego czwórkę z plusem i z nauki o Polsce też czwórkę. Obraz drwala z siekierą w reku, wycinającego w pocie czoła drzewa w Puszczy Białowieskiej, przybrał w moich myślach zdecydowanie na ostrości.

    Mama, prawdopodobnie była przygotowana na to, że nie zdałem, ale widząc tak mizerne moje rezultaty z egzaminów, była zaszokowana. Dla niej to nie ja oblałem i zdecydowana była tego dowieść, komu należy. Wzięła mnie silnie za rękę i ciągnąc za sobą powiedziała: „To niemożliwe, byś ty miał takie oceny! Idziemy do kancelarii!” Spojrzałem na mamę, głos jej się zmienił, był ostry, taki jak w chwilach dużego zdenerwowania. Weszliśmy do kancelarii i mama, zwracając się do sekretarki, oświadczyła stanowczym głosem, że chce rozmawiać z kimś odpowiedzialnym za egzaminy. Sekretarka wskazała nam jednego pana, mówiąc „Niech pani się zwróci do pana inspektora…” i tu wymieniła jego nazwisko.

   Jak w każdej szkole, przedstawiciel kuratorium miał za zadanie czuwać nad prawidłowym przebiegiem egzaminów i na miejscu rozpatrywać ewentualne reklamacje. Podeszliśmy do wskazanej nam osoby. Był to pan wzrostu raczej niskiego, mający miedzy 50 a 60 lat, lekko łysawy, ze zsuniętymi na koniec nosa okularami. Obcisła kamizelka z wiszącym złotym brelokiem od zegarka, podkreślała jego imponująco zaokrąglony brzuszek. Jeszcze dzisiaj stoi mi przed oczami jego jowialny i bardzo sympatyczny wygląd. Był dokładnie taki sam jak opisany w powieści Dickensa pan Pickwick.

   Mama zaatakowała bez żadnego wstępu:

   - Panie inspektorze, nie wiem, co się stało z moim synem. On nie zdał egzaminu!

   Inspektor spojrzał ponad okularami na moją mamę, popatrzył chwilę dłużej na mnie, pewnie nie pierwszy raz zetknął się z takim oświadczeniem, i ciepłym głosem powiedział:

   - Proszę łaskawie poczekać, zaraz sprawdzimy to na liście. 

   Wziął listę od sekretarki i po znalezieniu mojego nazwiska przeczytał głośno oceny.

   - Proszę pani! – głos jego był ciągle cichy i uspakajający – Syn pani nie potrafił rozwiązać zadań egzaminacyjnych, może on nie był dobrze do tego przygotowany, i niestety, egzaminu nie zdał. Mamy tu dużo kandydatów i musimy przeprowadzić selekcję, by wybrać najlepszych. Słowo „najlepszych” wyraźnie ubodło mamę, zwiększając jeszcze bardziej jej bojowość.

   - Jak to, najlepszych, to przecież właśnie on jest jednym z najlepszych!

   Inspektor przyzwyczajony pewnie do tego typu interwencji, kiedy dla każdej matki jej syn jest najlepszy, kontynuował ciągle w tym samym uspokajającym tonie:

   - Ależ oczywiście, proszę pani, tylko tutaj, w naszej szkole, poziom nauczania jest wysoki i nasze wymagania muszą być wysokie.

   - Nie! To jest niemożliwe, panie inspektorze! Po prostu nie-mo-żli-we! Niech pan inspektor zobaczy jego świadectwo.

   Świadectwo było złożone razem z papierami, które on trzymał w ręku. Inspektor wyjął cenzurkę i widząc w niej tylko same piątki, trochę się zaniepokoił. To wyraźnie nie był banalny przypadek , jak w innych podobnych interwencjach.

   - Hm, rzeczywiście, świadectwo jego jest bardzo dobre. Nie bardzo rozumiem… – wyraźnie szukał dodatkowego argumentu wyjaśniającego mój upadek. - Hm, może program szkolny 9 klasy w Płońsku nie był dopasowany do naszych wymagań…

   Mama, jak na ringu bokserskim, krążyła wokół przeciwnika szukając jego słabej strony, toteż szybko podchwyciła jego przypuszczenia.

   - To na pewno tak było! Jak on mógł rozwiązać zadania na egzaminie, jeśli nic podobnego nie przerabiał w klasie? Surowy inspektor wyraźnie opuszczał teren, zostawiając coraz więcej miejsca bardziej wyrozumiałemu panu Pickwickowi.

   - Ja panią rozumiem. Chciałbym pani pomoc, ale nasza szkoła ma uczyć młodzież trudnego zawodu i nie możemy… Widząc przeciwnika lekko zachwianego i chcąc wykorzystać jego stronę sentymentalna, mama nie wahała się mu przerwać, mówiąc:

   - Właśnie, właśnie nauka zawodu. Ja, panie Inspektorze, mam nieuleczalną chorobę, byłam na operacji 3 miesiące temu i muszę mu dać zawód, bo kto mu pomoże, gdy już mnie tu nie będzie? Tu mama poczęła nerwowo szukać zaświadczenia ze szpitala o operacji, a w jej oczach zaczęły pojawiać się duże krople łez i spływać po policzkach, bez płaczu. Pan Pickwick takiego argumentu nie przewidział i nie mógł go już odparować, a widząc mamy łzy, z przejęciem zwrócił się do niej:

   - Ależ, proszę szanownej pani, proszę się uspokoić! – przysunął jej krzesło. - Proszę, proszę usiąść i nie płakać. Mama na to:

   - Ja nie płaczę panie inspektorze, te łzy same mi płyną.

   Pan Pickwick szukał rozwiązania. Pogłaskał mnie po ramieniu, gdyż byłem o głowę wyższy od niego.

   - Powiedz mi mój zuchu… hm…, jaki będzie pierwiastek z ułamka dziewięć dwudziestych-piątych? Ułamków nie przerabialiśmy w ogóle, jak również pierwiastków, ale ja, przeglądając przez ciekawość podręcznik do matematyki, wiedziałem, że pierwiastek z 9 jest 3, a z 25 jest 5, ale z ułamka 9/25? Mama patrzyła na mnie przestraszona. Przestępując z nogi na nogę, nie wiedząc, co zrobić z rekami, bo ręka mamy była zbyt daleko, zdecydowałem się. Trudno, próbuję:

   - Trzy piąte, panie Inspektorze.

   - No a dlaczego nie zrobiłeś tego na egzaminie?

   - Ja nigdy tego się nie uczyłem, panie inspektorze.

   Inspektor już nie wierzył w swoje zwycięstwo, ale jeszcze się bronił:

   - Widzę, że umiesz myśleć, ale masz duże braki, bo na pewno program dziewiątej klasy nie został jeszcze zgrany z programem czwartej klasy gimnazjum. I tych braków tak szybko nie nadrobisz. Proszę pani, proszę mi wierzyć, ja chcę pani pomóc, ale nawet, jeśli go przyjmę, to i tak za dwójki wyrzucą go ze szkoły po pierwszym okresie, a pani będzie miała do nas pretensje, że on rok stracił!

   Mama widząc, że przeciwnik jest już „grogy”, poszła za ciosem z ostatnim argumentem:

   - Panie inspektorze, jestem pewna, że on nie będzie miał żadnej dwójki na pierwszy okres. Ja mogę podpisać zobowiązanie, że nie będę miała żadnej pretensji, jeśli szkoła go wyrzuci za dwójki!

   Pan Pickwick odetchnął z ulga. Wreszcie znalazł zadowalające rozwiązanie problemu, gdzie zaakceptowanie przyjęcia mnie do szkoły przez pana Pickwicka, było w zamian zaakceptowane wyrzuceniem mnie z tejże samej szkoły, przyjętym przez mamę. Pełna rycerskości walka na ringu kończyła się więc remisem.

   - Nie wiem, czy dobrze robię…– usprawiedliwiał się widocznie już tylko przed sobą pan Pickwick – ale pani syna przyjmujemy do szkoły, pod warunkiem, że napisze pani teraz takie zobowiązanie.

   Jeśli do tej pory mogłem powstrzymać łzy, które jak u mamy wychodziły same spod powiek, to na taką wiadomość wiszące mi krople zaczęły się łączyć w strumyki i spływać w dół po twarzy. Ale co tam, byłem szczęśliwy! Planowane pewności – druga i trzecia, zniknęły bez śladu z mojej głowy, jakby nigdy tam nie istniały. Będę się teraz uczył w War-sza-wie!!!

   Mama i pan Pickwick pożegnali się serdecznie i każde z nich było zadowolone ze szczęśliwego zakończenia moich egzaminów do Państwowego Liceum Mechanicznego N°2, w Warszawie. Ale jestem pewien, że zadowolenie mamy było znacznie, znacznie większe.

CDN.

Wróć

Dodaj komentarz

Nasza strona używa, do prawidłowego działania używa technolgii ciasteczek. Więcej informacji na ten temat na stronie: Więcej...