Zapiski inżyniera Pytlaka

Opowieści z mojej ścieżki - odcinek 5

(liczba komentarzy 0)

021. Z techniką na wsi

   Po powrocie z wyprawy do Wrocławia życie w Dzierzązni wydawało mi się trochę mniej ciekawe niż poprzednio, ale wkrótce znowu nabrało rumieńców. Prawie dwa lata po zakończeniu wojny nowe zwyczaje i nowe porządki zaczęły stawać się częścią składową codziennego życia. Szkoła zajmowała dużo czasu i bardzo mi to było na rękę, gdyż automatycznie zwalniało od wielu obowiązków w gospodarstwie. Ale nie tylko dlatego lubiłem szkołę. Na niektóre lekcje, a szczególnie historię i matematykę, chodziłem z wielką chęcią, a dużo czasu poświęcałem także na czytanie opowiadań historycznych czy rozwiązywanie zadań z matematyki.

   A najbardziej ze wszystkiego lubiłem czytać. Czasu na czytanie książek, które brałem z biblioteki szkolnej (tak, została szybko otwarta) lub z księgozbioru mojej byłej nauczycielki, nie było za wiele. W ciągu dnia miałem dużo zajęć: szkoła, odrabianie lekcji, zabawy z kolegami, no i te nielubiane roboty w domu, tak że naprawdę na czytanie pozostawały tylko wieczory. Był tu jednak poważny problem z oświetleniem. Po wsiach bliskich i dalekich nie było elektryczności i oświetlanie mieszkań zapewniały lampy naftowe (dziękujemy panu, panie Łukasiewicz). W zasadzie czas snu na wsi określony był „kurnym porządkiem”, co oznaczało, że chodziło się spać „razem z kurami”, a wstawało na „pianie koguta”. Czytanie wieczorami było krótkie, a w dodatku babcia nie pozwalała siedzieć długo przy lampie. Postanowiłem temu zaradzić na swój sposób.

   Chyba wiosną 1947 roku udało mi się zdobyć stare rowerowe dynamo elektryczne i jakieś pogięte koło od roweru. W rezultacie długiego majsterkowania udało mi się zbudować małą elektrownią, składającą się z dynama, koła z przymocowanymi do niego deszczułkami, które spełniało rolę wiatraka, a wszystko to przymocowane do długiej tyczki postawiłem na szczycie stodoły. I o dziwo, wiejący wiatr obracał kołem wiatraka i kręcącym się na nim dynamem, to z kolei, po podłączeniu długimi przewodami do żaróweczki od ręcznej latarki, sprawiało, że ona świeciła! Prawda, że światełko było słabe i migotliwe, prawda, że wiatr musiał być dosyć mocny, by wiatrak się kręcił, prawda, że ze zmianą kierunku wiatru należało wejść na dach i ustawić odpowiednio tyczkę, ale miałem swoje światło, by móc wreszcie czytać nawet pod kołdrą czy pierzyną.

   Pokazywałem z dumą moją elektrownię kolegom, ale nie znalazłem naśladowców z wyjątkiem Romka Marszala. Był on starszy ode mnie na pewno o 5 lub 6 lat, jak prawie wszyscy koledzy z mojej klasy, którzy do szkoły zaczęli chodzić jeszcze przed wojną. Widząc mój wyczyn elektryczny powiedział, że jeśli chcę, mogę z nim razem budować „radio na kryształek”. Było to urządzenie składające się z obrotowego kondensatora ze zmienną pojemnością, elektrycznej cewki indukcyjnej, specjalnego kryształka z metalu pozwalającego na filtrowanie przepływającego przez niego prądu i ze słuchawek na uszy.

   Otóż Romek znalazł gdzieś opis budowy takiego radia i, co najważniejsze, udało mu się również zdobyć kilka kondensatorów. Ja oczywiście zgodziłem się skwapliwie i zaczęliśmy nasza współpracę, która miała być utrzymana w tajemnicy aż do osiągnięcia dobrego rezultatu. Tak bowiem zadecydowaliśmy, ażeby w wypadku niepowodzenia, nie stać się pośmiewiskiem kolegów. Z dużym trudem udało nam się wyszukać i zakupić bardzo cienki drut miedziany na cewki i metalowe kryształki, ale słuchawek mieliśmy tylko dwie pary. Wszystko to trwało trochę czasu nim udało się nam, chociaż nie bez problemów, uruchomić tuż przed samymi wakacjami, naszą pierwszą radiową stację odbiorczą. Podłączenie do radia 50-metrowej anteny, uzyskanej po zdjęciu kolców z drutu ogrodzeniowego, i przeciągnięcie jej wysoko miedzy stodołą i domem było już dziecinną zabawką. Wreszcie po długim dziubaniu drucikiem w kryształek i kręceniu gałką kondensatora, jakaż była nasza radość i duma, gdy w słuchawce udało się nam usłyszeć głos spikera z Radia Warszawa nadającego na długich falach.

   Chociaż tym razem nie ja byłem inicjatorem tego dzieła, moja opinia jako majsterkowicza ugruntowała się wśród kolegów jeszcze bardziej. Byłem jednym z nielicznych w Dzierzązni, którzy w tym czasie mieli odbiornik radiowy. Chociaż odbiór był słaby, głos ze słuchawek cichy, ale nareszcie mogłem słuchać radia. I nie tylko ja, rodzice również interesowali się wiadomościami, a już dziadek nie wychodził z podziwu, że wnuk zmajstrował coś, co mu pozwalało słuchać głosu znikąd. W krótkim czasie zmontowaliśmy jeszcze chyba trzy odbiorniki, które sprzedaliśmy wraz z zainstalowaniem ich u kupujących, co zapewniło nam niewielki, lecz zupełnie nieoczekiwany dopływ pieniędzy. Z braku części składowych, nasza produkcja zatrzymała się ostatecznie.

   Dzięki radiu i nadawanym codziennie audycjom dla rolników, udało mi się zaprenumerować tygodnik „Rolnik Polski”, który potem otrzymywałem regularnie przez kilkanaście miesięcy. Raz nawet napisałem list do redakcji, by im powiedzieć, że powieść w odcinkach, zamieszczana w każdym numerze, „Przez Alpy ku wolności” bardzo mi się podobała. Był to rzeczywiście interesujący opis prawdziwej historii przejścia przez zlodowaciałe zimą Alpy, z Niemiec do Szwajcarii, jednego uciekiniera z obozu w Dachau. Podziękowanie na mój list zostało wydrukowane w kolejnym numerze, co mnie uradowało mocno, bo to po raz pierwszy moje nazwisko i adres pojawiły się w gazecie. Byłem z tego dumny i pokazywałem ją wśród moich kolegów, ale to wcale nie wzbudziło ich podziwu.

   Za pieniądze uzyskane ze sprzedaży „kryształków” i trochę z pomocą rodziców, udało mi się kupić wreszcie mój pierwszy wymarzony rower. Prawdę mówiąc, nie był on pierwszy w naszej rodzinie, gdyż wiosną 1946 roku mama z wielką dumą powróciła do domu z Płońska na nowo nabytym rowerze. Szybko nauczyłem się wtedy na nim jeździć, a nie mogąc dosięgnąć z siodełka do pedałów, jeździłem i pedałowałem na stojąco, pod ramą. Jednak radość nasza z tego środka lokomocji nie trwała długo, gdy mama z kolejnej wyprawy do Płońska powróciła już pieszo, bez roweru. Opowiedziała nam, że jakiś rosyjski wojskowy zatrzymał ją na szosie i powiedział, że jest to rower męski, a nie damski, i że jest mu potrzebny, aby szybciej ścigać uciekających Niemców. Na pytanie żołnierza, czy może ona nie chce żeby ich ścigał, mama szybko się zgodziła, gdyż w ten sposob jej rower będzie uczestniczył w pościgu za wrogiem, co wymieniony wojownik natychmiast przerodził w czyn, pedałując z dużą energią, ale w kierunku na wschód. Teraz myśląc o tym, dochodzę do wniosku, że ten bezimienny dar stał się naszym bezpośrednim, materialnym wkładem w zwycięstwo Armii Radzieckiej.

   Nowo kupiony rower po wyremontowaniu stał się dla mnie niezwykle cenny, gdyż pomógł mi wejść do nowej kategorii ludzi „pedałujących”, mających ogromną przewagę w szybkości przemieszczania się nad zwykłymi „piechurami”. Dla mnie oznaczało to koniec z niekończącymi się podróżami na piechotę. Koniec z odległościami nie do pokonania, wszystko nagle się przybliżyło. Wyjazd do Płońska zabierało ten sam czas, jak pójście pieszo do Gumowa, następnej wsi zaraz za Kolonią. I można było kogoś wziąć na ramę. Byłem zachwycony i bez ustanku czyściłem, smarowałem, regulowałem mój nowy nabytek. Nawet późniejsze kupno pierwszego motocykla czy samochodu nie było dla mnie tak ważnym wydarzeniem, jak zakup tego pierwszego roweru.

   W klasie miałem dwóch kolegów, z którymi bardzo się przyjaźniłem. Był to Witold Żaglewski, którego ojciec był kierownikiem szkoły i grał często w brydża z moimi rodzicami, i Radek Ziółkowski, którego ojciec był kowalem w niedalekiej wsi. Spędzaliśmy dużo czasu razem. Radek bardzo mi imponował swoją siłą fizyczną, a od czasu jak niechcący przestrzelił sobie stopę z rewolweru, który odbezpieczony nosił w kieszeni, uważałem go wręcz za bohatera. Nasze możliwości uzupełniały się, Radek miał silny dar łatwego przekonywania kolegów, jeśli ci mieli wątpliwości, co do słuszności moich propozycji, a Witold był spokojny, miał duże zaufanie do moich pomysłów i zawsze je akceptował. W ten sposób stanowiliśmy trójkę nie do pokonania. Ja ze swej strony odpłacałem się im, pozwalając na kopiowanie odrobionych przeze mnie zadań domowych, niezbędnych do ich postępów w nauce.

   Radek, jak żaden inny umiał organizować zabawy w żołnierzy, gdzie wszystko było jak w prawdziwym wojsku. Jedna grupa atakowała, druga się broniła, a dla stworzenia warunków frontowych Radek nawet strzelał z prawdziwego rewolweru, ale sza, bo to była tajemnica. Dla porozumiewania się między nami tak, aby inni nas nie rozumieli, używaliśmy słów z przestawionymi sylabami. Było to trudne i aby mówić płynnie tym nowym zaszyfrowanym językiem, trzeba było dużo trenować, co czyniliśmy z zapałem. Nasz szyfr wyjaśnię na przykładzie.

   W tym czasie była prowadzona akcja zachęcania rolników do zastąpienia koni, których brakowało jako siły pociągowej w pracach polowych, przez krowy. Jeden z takich sloganów, który do tego nawoływał, w obu wersjach brzmiał jak następuje:

Chwytaj bracie hasło zdrowe:       Taj-chwy-cie-bra-sło-ha-we-zdro

Zamiast konia, wprzęgaj krowę!   Miast-za-nia-ko-gaj-wprzę-wę-kro

   To co było jeszcze bardzo ważne dla utrudnienia zrozumienia naszego szyfru, to że trzeba było przestawione sylaby wymawiać w sposób ciągły, bez zatrzymywania się na słowach. A w ogóle to miałem coraz więcej projektów do zrealizowania. Chciałem się zapisać do nowopowstającej Ochotniczej Straży Pożarnej, która otrzymała właśnie wyjątkowo ładne, błyszczące hełmy strażackie, ale nie przyjęli mnie pod pretekstem, że byłem za młody. Zapisałem się więc tylko do orkiestry strażackiej, zorganizowanej przez pana organistę i gdzie miałem się uczyć grać na trąbce zwanej altówką. Ale nie trwało to długo, bo mój oddech był za słaby, by wydobyć z niej jakąś ciągłą i słyszalną melodię.

   Z kolei w chórze szkolnym też zaprzestałem śpiewania, gdy w czasie jakiegoś występu pan nauczyciel, dyrygent chóru i grający na skrzypkach, przylał mi smyczkiem mocno, rozcinając głowę. Pretekstem było to, że pociągnąłem śpiewaczkę stojącą tuż przede mną za warkocz, co spowodowało, że jej wokaliza solowa załamała się nagle, przechodząc w przenikliwie głośne „Ajjjj!” Wywołało to oczywiście śmiech na widowni, a ja najadłem się dużo wstydu, gdyż z racji mojego wzrostu wszyscy na sali widzieli karę, jaką otrzymałem od nauczyciela.

022. Grunt to rodzina!

   Chodziłem więc w 1947 roku do 7 klasy szkoły powszechnej i zgodnie z obowiązującym w tym czasie systemem szkolnym, była to ostatnia klasa szkoły przed czteroletnim gimnazjum i dwuletnim liceum. Najbliższe Dzierzązni, bo odlegle tylko o 12 km, było gimnazjum i liceum ogólnokształcące w Płońsku. Często myślałem nad tym, co będę robił dalej i chociaż nie miałem wtedy na to odpowiedzi, to dwóch rzeczy byłem absolutnie pewien: tego, że nie zostanę na gospodarstwie w Dzierzązni i że będę się dalej uczył. Rozmawiałem o tym z rodzicami, a szczególnie z mamą, która z wielkim przekonaniem mówiła, że zrobią z ojcem wszystko, by moje marzenia się spełniły. Myślę, że na początku 1947 roku moi rodzice podjęli ostateczną decyzję, aby opuścić Dzierząznię i przenieść się do Płońska, gdzie mógłbym zacząć chodzić do gimnazjum. Ale okazało się, że ten plan nie był wcale łatwy do zrealizowania, a przyczyn było wiele.

   Ojciec mój powrócił do domu po wyzwoleniu obozu Mathausen-Gusen w Austrii w połowie 1946 roku. Nie mając innej możliwości pracy w okolicy, z konieczności musiał się zająć pracą w gospodarstwie i to, a jestem tego pewien, było najgorszym, co mogło go spotkać. Mój ojciec nie był gospodarzem i absolutnie się na tym nie znał. Przed wojną był w wojsku i nie znał innego zawodu. A poza tym w 1947 roku być byłym przedwojennym, „sanacyjnym” wojskowym nie było już dobrze widziane. Jeśli dodać do tego przynależność w czasie wojny do „wrogiego” ludowej władzy AK i pochodzenie z „rodziny obszarniczej”, ojciec stawał się wyraźnie podejrzany dla nowej władzy.

   Szczególnie po zwycięskim, a w rzeczywistości całkowicie sfałszowanym referendum „3 razy tak”, polski rząd, tak zwany Rząd Jedności Narodowej, wziął się ostro za zrobienie z Polski kraju prosowieckiego. W tym też celu specjalnie przygotowane w Związku Radzieckim i przysłane do Polski kadry „patriotów” zostały umieszczone na kluczowych i średnich stanowiskach w całej ówczesnej administracji. A już ze szczególną starannością zostały obsadzone wszystkie odpowiedzialne funkcje w Urzędzie Bezpieczeństwa, czyli UB.

   Jak mi potem ojciec opowiadał – po swoim powrocie z obozu, a szczególnie od 1947 roku, gdy Polska oficjalnie stała się demokracją ludową, zorganizowaną na wzór sowiecki – musiał się meldować regularnie, co miesiąc, w komendzie UB w Płońsku i tam dawać na piśmie odpowiedzi na pytania, zadawane w czasie niekończących się przesłuchań. Będąc w „kartotece” potencjalnego wroga nie mógł nawet marzyć, by dostać pracę na jakimś stanowisku w administracji państwowej.

   Gdzieś na początku 1947 roku, ojciec znalazł zajęcie w gminnej spółdzielni „Społem” w Kolonii, jako dostawca produktów z centrali spółdzielni w Płońsku do sklepu w Dzierzązni. W tym też czasie mama zdecydowała się ostatecznie oddać gospodarstwo w użytkowanie cioci z Wierzbówca, która wkrótce potem z dwoma synami zainstalowała się w naszym domu w Dzierzązni, a my zamieszkaliśmy w wynajętym mieszkaniu u państwa Żaglewskich, w Skołatowie. Przypuszczam, że praca mojego ojca była bardzo podrzędna i źle płatna, gdyż nasza sytuacja finansowa stała się opłakana.

   Mama z uporem i ze zdecydowaniem realizowała swój projekt, którego celem było opuścić wieś i przenieść się najpierw do Płońska, a potem wrócić ostatecznie do Warszawy, myśląc, że tylko w ten sposób zapewni mnie i mojej młodszej o 7 lat siostrze, lepsze możliwości dalszej nauki. Na nieszczęście mama zaczęła niedomagać na zdrowiu, a po badaniach w szpitalu powiadomiono ją o konieczności operacji. Wkrótce potem, na początku 1948 roku, po operacji w płońskim szpitalu mama pojechała do szpitala w Warszawie, aby wziąć serię napromieniowań pod „bombą kobaltową”.

023. Gdzie indziej jest lepiej

   Przed wakacjami szkolnymi 1947 roku pan kierownik szkoły ogłosił, że nowa organizacja szkolnictwa przewiduje jednolitą 12-letnią naukę do otrzymania matury (zamiast 13 lat poprzednio). W związku z tym w Dzierzązni będzie utworzona 8 klasa dla tych, co zechcą kontynuować naukę po ukończeniu 7 klasy. Ta wiadomość skomplikowała trochę projekt, który uknuliśmy wspólnie z Radkiem i który przewidywał, że po skończeniu 7, pójdziemy dalej do szkoły technicznej. Otóż Radek miał dwóch starszych braci. Jeden pracował u wujka we Wrocławiu w warsztacie elektrotechnicznym, a drugi w hydroelektrowni w Pilchowicach, gdzieś pod Jelenią Górą. Bracia zadecydowali, że Radek wyjedzie z Dzierzązni i będzie się uczył w Technikum Elektrycznym w Jeleniej Górze. Sama idea, aby zacząć się uczyć w szkole elektrotechnicznej bardzo mi się podobała, ale tak naprawdę to nie byłem w pełni zdecydowany na opuszczenie mojej rodziny, tym bardziej, że byłem przekonany, że mama się na to nie zgodzi.

   Po naradzie z Radkiem postanowiliśmy, że powiem w domu, iż jadę tylko w odwiedziny do wujostwa do Wrocławia, a już stamtąd pojedziemy dalej do Pilchowic i zapiszemy się razem do technikum w Jeleniej Górze. Z trudem udało mi się przekonać mamę, by mi zezwoliła na tę podróż, co nie było dziwne, gdyż pamiętała jeszcze moje wyczyny z poprzedniej wyprawy. Ale po jej zgodzie nic już więcej nas nie wstrzymywało i pewnego poranka, zaopatrzeni w trochę pieniędzy, ruszyliśmy piechotą do Płońska, gdyż bilet autobusowy kosztował zbyt drogo. W Płońsku kupiliśmy bilety kolejowe, ze szkolną zniżką, i pojechaliśmy do Warszawy, a potem dalej do Wrocławia. Ta podróż nie miała już nic wspólnego z moją pierwszą peregrynacją. Nie musiałem ukrywać się przed konduktorem, miałem bilet, nie głodowałem, bo oczywiście mama zaopatrzyła mnie w dwa słoiki kotletów schabowych zatopionych w smalczyku z cebulką i w wiele innych smakołyków. Poza tym było to lato i w wagonach osobowych, którymi jechaliśmy, można było spokojnie siedzieć.

   We Wrocławiu zatrzymaliśmy się kilka dni, ja u wujostwa w ich nowym mieszkaniu przy ulicy Ruskiej, a Radek u swego brata. Potem ruszyliśmy dalej do Pilchowic. Pobyt tam zaczął się bardzo przyjemnie. Zwiedziliśmy najpierw elektrownię i zaporę wodną, potem ruszyliśmy na zwiedzanie malowniczej okolicy górzystej i pokrytej lasami. Wszystko to było dla nas nowością i inne niż krajobrazy Mazowsza. Brat zadecydował, że do szkoły w Jeleniej Górze Radek będzie dojeżdżał pociągiem z Pilchowic, a potem wynajmie mu pokój niedaleko szkoły.

   Trzeba powiedzieć, że baliśmy się zacząć rozmowę z bratem na temat zapisania mnie do technikum. I tu mieliśmy rację! Gdy w pewnym momencie brat Radka dowiedział się o naszym projekcie wspólnej nauki, najpierw zaniemówił z wrażenia, a gdy w chwilę potem odzyskał głos to tylko po to, aby nam kategorycznie oświadczyć, że nie ma mowy o zainstalowaniu mnie w Jeleniej Górze. A tak w ogóle to będzie lepiej, jeśli skrócę mój pobyt u niego i powrócę do domu. W nocy leżąc w łóżkach na poddaszu, omawialiśmy z Radkiem powstałą sytuacje. Radek był zdania, że niezależnie od odmowy brata, powinniśmy się obaj zapisać do technikum i jakoś urządzić nasz pobyt w Jeleniej Górze.

   Ja natomiast zacząłem się wahać i mimo rozczarowania w pierwszym momencie, po głębszym zastanowieniu doszedłem do wniosku, że nie zostanę tutaj, lecz wrócę do domu. Filozoficznie wytłumaczyłem sobie, że nie będę żałował tego, czego mi się nie udało dokonać. Być może to Opatrzność tak zadecydowała dla mojego dobra, aby mnie uchronić od czegoś, co by mogło się dla mnie źle skończyć!

   Przyznam się, że w dalszym mym życiu często sięgałem po to wytłumaczenie, gdy jakiś mój projekt czy zamiar, na który mocno liczyłem, okazał się nie do zrealizowania. I na pewno nie była to postawa ani defetysty, ani fatalisty. Po prostu, takie wytłumaczenie pozwalało mi szybko zapomnieć o porażce, przejść nad nią do porządku dziennego i zająć się nowym problemem. Zamiast rozpatrywać sterylnie „co by było, gdyby było”, dzięki tej postawie nie traciłem czasu i byłem znowu gotów do szukania nowych projektów czy nowych rozwiązań.

   Dodam jeszcze, dla zakończenia tego epizodu, że kilka lat później dowiedziałem się, że Radek został skazany na 12 lat wiezienia za „uczestnictwo w tajnej organizacji, której działalność była skierowana przeciwko władzy ludowej”. Smutne, ale gdybym tam został?

   W Pilchowicach był punkt zborny dla przesiedleńców niemieckich, którzy zdecydowali się opuścić miejsca, gdzie żyli na terenie Polski i udać na nowe miejsca zamieszkani w Niemczech Zachodnich. W dniach, kiedy tam byłem, widziałem bardzo liczne wozy przesiedleńców wypełnione dobytkiem, które czekały na załadowanie ich do wagonów i odjazd na zachód. Byli w nich przeważnie ludzie starsi, dużo kobiet i dużo małych dzieci. Widok wystraszonych dzieci kręcących się po ogrodzonym terenie, przypominał mi to, co sam przeżyłem nie tak dawno w innym miejscu. Było mi nieswojo na nich patrzeć i chyba było mi naprawdę ich żal, przecież to nie oni byli winni temu, co się stało. Ale również przypomniałem sobie swój strach przed Hitlerjugend nad rzeczką i trochę mi było lżej na sumieniu.

024. Wspinanie po ścianie

   Tak więc moja wyprawa do Jeleniej Góry na poszukiwanie szkoły skończyła się bez sukcesu, ale bez żalu powróciłem do Dzierzązni. Okazało się, że liczba uczniów, którzy chcieli kontynuować naukę była wystarczającą dla otwarcia 8 klasy w szkole. I tak było mi dane spędzić jeszcze jeden rok na wsi. Nie byłem tym zachwycony, bo wiejskie życie wydawało mi się bardzo ubogie w porównaniu z życiem w mieście, które z okazji moich podroży mogłem zobaczyć i trochę poznać. Nawet w Płońsku było masę atrakcji nieosiągalnych tu, na wsi. Była przede wszystkim elektryczność, a więc światło, a więc kino i radio, można było pójść na stację i pojechać pociągiem, gdzie się chciało, były gazety, biblioteki i dużo, dużo rzeczy, które zmieniłyby kompletnie życie 13-letniego chłopaka. No, ale trudno, musiałem pogodzić się z istniejącą sytuacją i przyszło mi to tym łatwiej, że odpadła zmora prac w gospodarstwie (o dzięki ci, Kochana Mamo!).

   Zresztą już wtedy zacząłem sobie zdawać sprawę, że nie tylko moje problemy były ważne, lecz że rodzice również nie byli w łatwej sytuacji. Ojciec często miewał zły humor i to odbijało się zazwyczaj na mnie. Często mnie strofował i nie tylko, a co gorsze nie zawsze słusznie, a często bez powodu.

   W czerwcu 1948 roku dostałem cenzurę ukończenia 8 klasy, zawierającą same piątki i wreszcie mogłem zapisać się i zdawać do 9 klasy „ogólniaka” w Płońsku. Bardzo bałem się tego egzaminu, chociaż wiedziałem, że w komisji egzaminacyjnej będzie zasiadał pan Żaglewski, który z pewnością nie da mi wyrządzić krzywdy i to trochę mnie uspokajało. W wyznaczonym dniu stawiłem się z mamą w szkole w Płońsku, ale na egzamin musiałem już wejść sam. Nie przypominam sobie dzisiaj, jakie oceny otrzymałem z poszczególnych przedmiotów, ale nazajutrz ogłoszono wyniki i, co najważniejsze, zostałem przyjęty w poczet uczniów Szkoły Ogólnokształcącej N°1 w Płońsku. To był dla mnie ogromny powód do zadowolenia. Zresztą mama była również bardzo szczęśliwa z mojego sukcesu i jako nagrodę za mój wyczyn obiecała, że pojedziemy razem na wakacje do Wrocławia.

   Mama nigdy tam nie była, ale z okazji Wystawy Ziem Odzyskanych, która została otwarta z wielką pompą we Wrocławiu, obie mamy, Kazika i moja, postanowiły pojechać na kilkanaście dni w odwiedziny do wujostwa. Tak więc zupełnie nieoczekiwanie pojawiła się dla mnie okazja do nowej, kolejnej wyprawy już dwukrotnie przeze mnie przetartym szlakiem. Zacząłem nawet lubić podróże tą trasa. I rzeczywiście, nowa podróż okazała się jeszcze bardziej komfortowa niż dwie poprzednie. Obecność mamy i cioci pozwalała mi w pełni korzystać z przyjemności podróży. Jedzenia było w bród, siedzieliśmy wygodnie, a ja zdecydowałem się, że będę zapisywał nazwy wszystkich stacji z godzinami przejazdu naszego pociągu. Nie trwało to długo i korzystając, że półki bagażowe nie były zapełnione, wdrapałem się na jedną z nich i przespałem podróż jak „u Pana Boga za piecem”, aż do Wrocławia.

   Gdy nocny tramwaj wysadził nas przed kilkupiętrowym domem, gdzie mieszkali wujostwo na ulicy Ruskiej, było koło północy. Mamy usiłowały dzwonić do bramy, by kogoś obudzić, kto by nam otworzył bramę, ale widoczne dzwonek był zepsuty, gdyż nikt się nie pojawiał. Zaczęliśmy wołać półgłosem „Lodzia! Bolek!”, lecz nic się nie działo i my „sterczeliśmy” ciągle na ulicy. Widząc, że jedynie moja akcja może nas wybawić od kilkugodzinnego czekania, nic nie mówiąc, zacząłem się wspinać na ścianę budynku, aby dotrzeć do okien na drugim piętrze i pukając w nie, ich rozbudzić. Nim mama się zorientowała w moich zamiarach, byłem już poza zasięgiem jej ręki.

   Wspinaczka po ścianie była stosunkowo łatwa, gdyż miała ona poziome wcięcia, gdzie zaczepiałem noski butów, i rodzaj gzymsu wokół okna, którego się trzymałem palcami. Niestety sytuacja pogorszyła się miedzy pierwszym i drugim piętrem, gdyż gzyms się skończył. Mama z przerażeniem wolała przytłumionym głosem „Rysiu! Rysiu, schodź stamtąd natychmiast!” Spojrzałem w dół, o zeskoczeniu nie było mowy, za wysoko, ale jak tu teraz zejść? Popatrzyłem w górę, jeszcze mi zostało może 2 metry do pokonania, a tam już wejdę przez okno do środka, gdy mi je otworzą. Wyszeptałem akt strzelisty „Panie Boże, pomóż!” i znów „hajda” do góry.

   Zaczepiony za nowy gzyms okna na drugim piętrze zacząłem stukać w szybę, stukać i stukać coraz mocniej. Nikt się nie zgłaszał, wnętrze pokoju ciągle było nieoświetlone. Gdzież oni są, przecież dobrze pamiętam, że ich mieszkanie, w którym byłem poprzednio, było tu, na drugim piętrze! Po dłuższym odpoczynku i widząc, że nic się nie dzieje wewnątrz, rad nie rad zdecydowałem się na zejście w przepaść, która właśnie otwierała się pode mną w dole. Jeśli wspinaczka była trudna, to zejście ze ściany z drugiego piętra okazało się 10 razy trudniejsze. Nie wiem, ile czasu to trwało i chyba tylko pełen trwogi głos mojej mamy „Rysiu, nie spadnij, ty mnie wpędzisz do grobu!” mobilizował moje siły i pozwolił zejść do wysokości, która zezwalała na bezpieczny zeskok na chodnik.

   W podziękowaniu za mój wyczyn dostałem „openklanca” i już nasza grupa siadła zrezygnowana pod ścianą, by cierpliwie czekać aż ktoś schodząc, otworzy bramę. Tak też się stało. Dopiero wchodząc po schodach, już na pierwszym piętrze spostrzegliśmy, że to tu było mieszkanie wujostwa, natomiast na drugim, gdzie wdrapałem się z narażeniem życia, były lokale biurowe, nieczynne w środku nocy! Ja po prostu się pomyliłem! Wyciągnąłem z tej wspinaczki jeden bardzo użyteczny wniosek, a mianowicie: pewność czegoś przed faktem może być tylko hipotezą, ale nigdy nie może być pewnikiem!

   Wystawę zwiedzaliśmy kilkakrotnie, pokazano tam dużo wyrobów i urządzeń produkowanych na nowo przyłączonych Ziemiach Zachodnich. Symbolem Wystawy była „Iglica”, która, o ile pamiętam, mierzyła około 150 metrów. Na czubku Iglicy było zamontowane lustro, w którym odbijało się światło od niżej zamocowanych lamp, oświetlając w ten wymyślny sposób całą powierzchnię wystawową. Jednym maleńkim problemem, którego twórcy Wystawy zapomnieli przewidzieć, było to że system u góry może ulec uszkodzeniu (chociaż nie powinien!) i będą „nici” z genialnego oświetlenia. Tak też się stało! I odwrotnie niż mówi Biblia, na całej Wystawie „ciemności zapanowały nad światłościami” od zmroku aż do poranka.

   Ponieważ nie przewidziano odpowiedniego systemu, by dotrzeć do czubka, organizatorzy ogłosili konkurs z nagrodą dla tego, kto się podejmie wejść na Iglicę, aby założyć na jej czubku odpowiedni system bloczków. Nastepnie za ich pomocą wciągnąć na górę odpowiednich specjalistów, którzy „migiem” dokonają reperacji, ratując przy okazji nadszarpniętą reputację projektanta, wykonawcy, Wystawy, a może nawet i całej Polski. Zadanie było więc proste jak koło, ale trzeba było je wykonać jak najszybciej. O ile pomnę zgłosił się jakiś student, którego przebrano za alpinistę, wyposażono w odpowiednie urządzenia do wspinaczki, dano jedzenie na dwa dni wspinania i po okolicznościowym przemówieniu przedstawiciela Władzy wysłano w podróż na czubek. Nie pamiętam, z jakim wynikiem skończyła się jego interwencja na Iglicy, ale wiem, że gazety o tym pisały i moja mama i moje ciocie były pełne podziwu dla odważnego alpinisty.

   A teraz, jak drzewiej mówili nasi sąsiedzi: „ja idę się spytać”: „Moja wspinaczka, bez wyposażenia i przemówień, nie była-li równie godna podziwu? A „openklaniec” był-li właściwą forma nagrody za ten wyczyn?” Aby więc nie pozostawić w zapomnieniu mojego niedocenionego wtedy wyczynu, bo jak zwykle „swego nie znacie, a cudze chwalicie”, to co napisałem, na pewno wejdzie do małej historii podbojów alpinistycznych, dokonanych na „ścianie”!

025. Na przejściowym etapie

   Po powrocie do Skołatowa, gdzie mieszkaliśmy we czwórkę już od pewnego czasu, zacząłem się przygotowywać do nowego roku szkolnego 1948/49, w którym miałem chodzić do 9 klasy, ale już w Płońsku. Wspomnę tu o małym problemie semantycznym, jaki mi się wyłonił w związku z nową organizacją nauczania. Do tej pory było tak: do siódmej klasy nauczany nazywał się uczeń, w gimnazjum i liceum pojawiał się sztubak, a na studiach królował już student. Będąc jeszcze uczniem, bardzo liczyłem na stanie się sztubakiem, gdyż to nazwanie wprowadzało mnie automatycznie do znacznie ważniejszej kategorii młodocianych ludzi. A teraz jak będzie? W klasie dziewiątej i dalszych, pozostanę ciągle uczniem, nie sztubakiem? Przepytywana mama też nie umiała mi odpowiedzieć jednoznacznie. Trudno, ale musiałem się z tym pogodzić.

   Zmiana szkoły zmusiła mnie również do zmiany sposobu transportu, gdyż oczekując na znalezienie pokoju i przeniesienie się całej rodziny do Płońska, na razie i póki co, miałem jeździć codziennie na rowerze ze Skołatowa do szkoły. Żeby tego uniknąć, mama chciała mnie umieścić w istniejącym w Płońsku internacie dla uczniów, ale z jakiś przyczyn nie zostałem do niego przyjęty. Dojazd do szkoły na rowerze zabierał mi w dni pogodne ponad godzinę i tyleż samo podróż powrotna. Pedałowaliśmy więc codziennie, 6 dni w tygodniu razem z Witoldem, który też się dostał do dziewiątej klasy, ale on w krótkim czasie otrzymał miejsce w internacie, w związku z czym dalej jeździłem już sam. Trwało to chyba dosyć długo, gdyż pamiętam, że w jesienne chłodne dni, aby nie przemarzać do szpiku kości, wkładałem sobie z przodu pod ubranie gazetę, która bardzo skutecznie zatrzymywała przenikanie zimnego wiatru do ciała, z wyjątkiem twarzy i nóg. Mimo to jazda rowerem w każdy dzień bez względu na pogodę, była bardzo męcząca i chyba trochę niebezpieczna. Toteż byłem uradowany wiadomością od mamy, że znalazła wreszcie pokój w Płońsku, tuż przy stacji kolejowej, i że tam zamieszkamy, na razie we dwoje. Przenieśliśmy się bardzo szybko do nowego mieszkania i ta zmiana znacznie ułatwiła mi życie na co dzień. Wreszcie miałem czas na spotykanie się z kolegami, na odrabianie lekcji i na różne przyjemności, jak książki, kino czy gry sportowe.

   A propos sportu, wspomnę tu o małym wydarzeniu, które miało decydujący wpływ na wybór dyscypliny sportowej, którą później uprawiałem zawzięcie i z poświęceniem. Pewnego dnia w czasie zajęć sportowych graliśmy w piłkę nożną na boisku szkolnym. Ja, będąc wysokiego wzrostu, miałem za zadanie biegać przed bramką i wyłapywać jak najwięcej piłek strzelanych przez graczy. W tych dawnych czasach nikt z uczniów nie używał sportowego ubrania ani sportowych butów do gry, a po grze szło się bezpośrednio na lekcje lub do domu, gdyż wynalazek szatni i pryszniców nie był jeszcze znany w płońskiej szkole. Trzeba trafu, że biegnąc, aby rzucić się na lecącą do bramki piłkę, upadłem na nią w momencie, gdy jeden z graczy „złożył” się właśnie, by ją strzelić do bramki. Wymierzone, oczywiście silne kopnięcie, zamiast na piłce ulokował na mojej twarzy, przecinając aż do kości i to na kilku centymetrach mój łuk brwiowy. Krew polała się obficie i nim zdążyłem położyć na ranie chusteczkę, moje ubranie pokryło się czerwonymi plamami krwi.

   Toteż, gdy pani Etinger, profesorka od francuskiego, weszła do klasy na lekcję, pierwsze, co jej się rzuciło w oczy, to była moja nieszczęśliwa postać pokolorowana na czerwono. „Boże mój! Pytlak, co ci się stało? Oj, słabo mi!” Oparła się o stół i widać było, że mój niecodzienny wygląd był dla niej wstrząsem. Podniosłem się z krzesła, by jej grzecznie odpowiedzieć, że to nic strasznego, i że to tylko kolega kopnął mnie w oko.

   Dodam, że w klasie siedzieliśmy na metalowych krzesłach zwanych „składakami”, których zaletą było, że składały się na płasko po podniesieniu małego zaczepu, który normalnie utrzymywał je w pozycji do siedzenia. Podnosząc się, niechcący spuściłem zaczep krzesła, a gdy po odpowiedzi profesorce chciałem usiąść ponownie, krzesło się złożyło, a ja razem z nim wyładowałem na podłodze. To byłoby bez znaczenia, gdyby nie fakt, że palec wskazujący prawej reki został oskalpowany aż do kości przez składające się pod moim ciężarem metalowe żebra krzesła. Jak się odczepiłem od gilotyny i podniosłem, to widok wiszącego na palcu skalpu, widok krwi cieknącej obficie z palca i znad oka, gdyż w zamieszaniu upuściłem chusteczkę, tak przeraził panią Etinger, że osunęła się na podłogę bez słowa i bez przytomności.

   W klasie powstało zamieszanie, jedni chcieli cucić profesorkę, inni chcieli widzieć moje rany, inni jeszcze pobiegli szukać pomocy do pokoju nauczycielskiego. Pani Etinger, która w tym czasie była już w wieku przedemerytalnym, uczyła nas języków francuskiego i łaciny. Mówiła po polsku z dziwnym akcentem i nawet mało ważne wydarzenia wprawiały ja w ostry stan emocjonalny. Toteż koledzy nie umiejąc lekcji, wykorzystywali tę jej słabość, aby opowiadać historie o rzekomych nieszczęściach, które na nich spadały, co wywoływało efekt wzruszenia u nauczycielki, która niechybnie by ich pocieszyć, stawiała im stopnie dostateczne z odpowiedzi. Nic więc dziwnego, że jej reakcja na mój skądinąd banalny wypadek, była tak gwałtowna.

   Krótko mówiąc, moja krwawa przygoda, powodująca upadek „korpusu profesorskiego” bez czucia na podłogę, stała się wydarzeniem dnia dla całej klasy, a mnie odebrała ostatecznie ochotę do gry w piłkę nożną, grę brutalną i szczególnie niebezpieczną. Od tego momentu zacząłem ćwiczyć i grać tylko w siatkówkę, w której w czasie gry nie ma kontaktu bezpośredniego miedzy przeciwnikami. I tak zamknęła się przede mną niedoszła kariera piłkarska. Jeszcze jedna w moim młodym życiu!

026. Koniec etapu

   Nauka w szkole szła mi dobrze, ale – jak to później stwierdziłem na własnej skórze – poziom nauczania był niski i to głównie z powodu niewystarczającej liczby kompetentnych profesorów. Powód był prosty, dużo ludzi z wykształceniem zginęło w czasie wojny, a ci, którzy zostali w takich małych miastach jak Płońsk, woleli wyjechać i osiedlić się w dużych miastach, jak Warszawa, gdzie mieli możliwość otrzymania lepiej płatnego zajęcia i życia w znacznie lepszych warunkach.

   Moi nowi koledzy różnili się znacznie od tych z Dzierzązni. Większość uczniów w klasie była starsza ode mnie, byli bardziej śmiali, bardziej rozwinięci umysłowo niż my, przybyli ze wsi. Podejrzewam nawet, że na początku roku uważali nas trochę za niedorozwiniętych umysłowo, gdyż przeszliśmy ze szkół, w których poziom nauczania był na pewno niższy niż w Płońsku. No, ale taka sytuacja była wszędzie i był to wynik sześciu lat wojny i okupacji.

   Kilka miesięcy przed końcem roku szkolnego zacząłem na nowo „wiercić dziury w brzuchu” rodzicom, że chciałbym pójść do szkoły technicznej. Przyczyn tego było kilka. Przede wszystkim, co mnie pociągało najbardziej i do czego miałem chyba trochę więcej zdolności, to była technika, a szczególnie radiotechnika. Poza tym szkoła w Płońsku nie wydawała mi się wystarczająca do dalszego pogłębiania mojej wiedzy i już wtedy marzyłem po cichu o pójściu do szkoły w Warszawie.

   A najważniejsze było to, że zdając sobie dobrze sprawę z nienajlepszej sytuacji finansowej moich rodziców, chciałem zdobyć jakiś zawód, by moc potem już samemu utrzymać się i kontynuować dalsze studia. Oczywiście mama całkowicie popierała moje projekty, mówiąc: „Tu w Płońsku nie masz nic do zrobienia, ponieważ jak skończysz tę szkołę, to i tak będziesz bez zawodu, a ja nie wiem, czy będziemy mogli ci zapewnić warunki do dalszej nauki.” I tak było naprawdę. Mimo że ojciec mój w międzyczasie znalazł pracę w spółdzielni „Społem” w Płońsku, zarobek jego był prawdopodobnie nadal mizerny i fakt, że mama nie pracowała, gdyż ciągle się leczyła, nie polepszał naszej sytuacji materialnej. Żyliśmy bardzo skromnie i na wiele podstawowych rzeczy po prostu nie starczało pieniędzy.

   No dobrze, zmienić szkołę, ale na jaką i gdzie? Ciocia z Warszawy podpowiedziała nam, że niedaleko od nich, na Pradze, przy ulicy Targowej 76 jest Liceum Mechaniczne. Więc, mimo że radiotechnika była moim marzeniem, powoli zacząłem przyzwyczajać się do myśli, żeby pójść do tej szkoły i tam uczyć się mechaniki.

   W czerwcu 1949 roku dwóch uczniów (a może sztubaków?), ukończyło klasę IXb w szkole ogólnokształcącej w Płońsku na samych piątkach, a byli to: Janusz Rudzki, syn notariusza i ja.

   Droga do szkoły w Warszawie stanęła przede mną otworem! Hurrraaa!

CDN.

Wróć

Dodaj komentarz

Nasza strona używa, do prawidłowego działania używa technolgii ciasteczek. Więcej informacji na ten temat na stronie: Więcej...