Zapiski inżyniera Pytlaka

Opowieści z mojej ścieżki - odcinek 3

(liczba komentarzy 0)

008. U źródeł doznań

   Wydarzenia, które się działy w tym okresie wokół mnie, przyjmowałem z ogromnym zainteresowaniem. Otaczający świat był dla mnie jedynym, który znałem. Inny, jeśli istniał, był poza moją wyobraźnią, poza moimi odczuciami. Książki i opowieści, które mogłyby mnie z nim zapoznać, przyszły później i to w zasadzie dopiero po wojnie. Do szkoły oczywiście nie chodziłem, gdyż nauka szkolna była dla dzieci polskich zabroniona. Tym niemniej uczyłem się. Mama posyłała mnie do swojej przyjaciółki, pani Śmierzchalskiej, która kilkanaście dni w miesiącu poświęcała na organizowanie potajemnego nauczania dla mnie i swojej córki Stasi. Później dołączył do nas Kazik. Lekcje odbywały się ukradkiem w ostatnim pokoju jej domu i jeśli ktoś podejrzany zbliżał się, zeszyty i podręczniki do nauki składało się szybko do schowka, a sami zajmowaliśmy się pracami domowymi. Pani Śmierzchalska pochodziła z zubożałej hrabiowskiej rodziny, która kiedyś zmuszona była sprzedać majątek ziemski, na którym powstała właśnie Dzierząznia Parcele. W tym czasie żyli bardzo skromnie w dworku, który im pozostał, gospodarując na kilkuhektarowym kawałku ziemi.

   W pokoju, gdzie uczyliśmy się, znajdowała się duża liczba książek i czasopism z XIX wieku, z których większość była w języku francuskim. Pamiętam, z jak ogromnym zainteresowaniem kartkowałem „L’Illustration” (znakomity tygodnik francuski ukazujący się od połowy XIX do połowy XX wieku), w którym każdy artykuł był ilustrowany mnóstwem rycin, a potem i fotografii ludzi, domów, maszyn, samochodów, pociągów. Nieznajomość języka nie przeszkadzała mi układać sobie w wyobraźni oglądane ryciny czy fotografie w historie, które w zależności od mojego nastroju mogły być wesołe lub smutne.

   Dużo, a nawet bardzo dużo zawdzięczam pani Śmierzchalskiej. Ucząc nas ryzykowała swoją wolnością, gdyż za nielegalne nauczanie karą była wywózka do obozu koncentracyjnego. To ona zaszczepiła we mnie ciekawość życia, rozbudziła chęć osiągnięcia czegoś innego niż to, co mnie otaczało. Sądzę, że chyba tam zrodziło się we mnie wewnętrzne przekonanie, że muszę się uczyć, jak najwięcej poznać, aby zostać kimś w życiu. Gdy oglądałem te piękne ilustracje, te wspaniałe, choć nierealne dla mnie sceny z życia „gdzie indziej”, zapominałem o krowach, o codziennych ciężkich obowiązkach i budziło się we mnie nowe uczucie, jakiś nowy bodziec, by wybić się pomiędzy innymi, by pójść dalej. Chyba już wtedy powstał we mnie nowy nałóg, który najpierw nieświadomie, a potem z rozmysłem towarzyszył mi w dalszym życiu, a tym nałogiem była ambicja.

   W moim pojęciu w życiu człowieka dojrzałego są dwa odczucia, dwa bodźce, które są naturalne, genetycznie zaprogramowane i które kierują jego krokami. To jest uczucie miłości i uczucie głodu, które w pewnych wypadkach mogą wyjść spod kontroli rozsądku i stać się powodem nieobliczalnych akcji. Ale według mnie są jeszcze dwa dodatkowe motory działalności ludzkiej, oba nabyte i rozwinięte sztucznie przez wychowanie i otocznie, a mianowicie: ambicja i zazdrość. Porównuję je do dwóch biblijnych braci, do Abla i Kaina. Granica miedzy tymi dwoma odczuciami jest bardzo niewyraźna i łatwa do przekroczenia. Ambicja jest to chęć, a może i wola motywująca człowieka do działania pozytywnego, do podniesienia się wyżej, do dorównania tym, którzy już ten poziom osiągnęli. Ambicja jest dla mnie synonimem postępu. Zazdrość też jest silną motywacją do akcji, ale te akcje są z reguły negatywne i mogą prowadzić do działań, których celem jest szkodzenie innym. Ambicja to: muszę się uczyć, by stać się podobnym do Kogoś, by osiągnąć to, co On osiągnął; zazdrość to: dlaczego Ten ma być lepszy niż ja? Dlaczego Jego osiągnięcia mają być większe niż moje? Czasami źle pojęta, źle używana ambicja prowadzi do zazdrości. Myślę, że miałem ogromne szczęście rozwinąć wcześniej uczucie ambicji, a nie zazdrości, może dlatego, że nie było powodów zazdrościć ludziom, którzy mnie wówczas otaczali…

   Przypuszczam, że uczucie ambicji rozwijała u mnie świadomie moja mama, której często powtarzane słowa, na zawsze utkwiły mi w pamięci: „Synku mój, musisz się uczyć, uczyć się dobrze, bo tylko szkoła może zrobić z ciebie szczęśliwego człowieka, bo tylko nauka powiedzie cię w wielki świat, gdzie wszystko stanie przed tobą otworem”. Ta chęć dorównania innym, to uczucie nie być niższym niż inni, towarzyszyły mi stale we wszystkich moich poczynaniach. Cele moich ambicji zmieniały się wraz z moimi latami, ale na każdym etapie życia, zawsze stawiałem sobie jakiś cel do osiągnięcia, cel, który osiągnięty pozwalał mi zobaczyć, dotknąć nowych horyzontów.

   Z perspektywy, którą mam dzisiaj, mogę stwierdzić, że większość zamierzeń udało mi się osiągnąć, może dlatego, że cele, które sobie stawiałem w większości były dla mnie możliwe do osiągnięcia własnymi siłami. Nie byłem i nie jestem marzycielem, starałem się zawsze mieć nogi na ziemi, nie głowę w obłokach; nie próbowałem lotów na skrzydłach, których nie miałem, zostawiając to ptakom i aniołom. Może to i szkoda, bo trochę marzeń i trochę fantazji czyni codzienność bardziej znośną, a czasami wręcz przyjemną… Tak, realistyczną ambicję, która mi ciągle towarzyszyła w życiu, poznałem i rozwinąłem wcześnie dzięki mojej mamie.

   Z czasem życie w Dzierzązni dla nas, dzieci, stało się bardzo spokojne. W niedzielę, dniu częściowo wolnym od obowiązków gospodarskich, był czas na grę w palanta, w zbijaka, w podchody, w chowanego i te gry w dniach letnich cieszyły się ogromnym powodzeniem. Były również kąpiele, łapanie ryb w Płonce i w torfowiskach, ale najbardziej lubiliśmy okres zimy, bo i pracy było mniej i zabawy na lodzie były bardziej interesujące. To była prawdziwa frajda. Mała rzeczka, Płonka, która latem toczyła się sennie, rozdzielając dwie Dzierząznie, stawała się jesienią szerokim rozlewiskiem, które pokrywało otaczające łąki. Zimą, a zimy w latach czterdziestych były wyjątkowo surowe, całe rozlewisko zamarzało i powstawała tam tafla lodowa rozciągająca się na kilka kilometrów. Były to piękne tereny do jazdy na łyżwach.

   W tym czasie łyżwami nazywaliśmy kawałki drewna wystrugane na kształt podeszwy buta i podkute od spodu drutem. Całość, przywiązana do butów, pozwalała na zupełnie poprawną jazdę i grę w hokeja. Inny rodzaj jazdy był na „zajdkach”, składających się z dwóch łyżew przymocowanych do poprzecznej deseczki, na której stojąc uzyskiwało się ruch do przodu odpychając się tyczką od lodu. Pozwalało to na szybką jazdę, ale wymagało dużej zręczności przy hamowaniu i zawracaniu. Tyczka oczywiście przechodziła między nogami, a przy ożywionym ruchu rękami spodnie szybko odmawiały posłuszeństwa. Bardzo to martwiło naszą babcię, która – często zmuszana do naprawiania dziur powstałych w nogawkach spodni – przy pomocy pasa manifestowała nam swoje niezadowolenie.

   Wpadaliśmy też często do wody, szczególnie jesienią, gdy lód nie był jeszcze mocny i wiosną, gdy był już kruchy. Żeby w domu nie dostać pasem (kary cielesne były na wsi częściej używane niż słowne nagany), rozbieraliśmy się na śniegu, wyżymaliśmy odzież i po jej nałożeniu biegaliśmy długo, aby się rozgrzać i osuszyć. Mimo to ze zdrowiem nie mieliśmy żadnych kłopotów i nie pamiętam byśmy chorowali; jeden tylko z kolegów umarł na suchoty, a drugi na dyfteryt, ale to było coś wyjątkowego. Co prawda, raz grając w hokeja, złamałem sobie obojczyk, ale nie wiedząc o tym, w domu nie powiedziałem, że upadłem, bałem się że mama mnie skrzyczy. Dopiero po trzech dniach, gdy już nie mogłem się ubrać, mama zaprowadziła mnie do jednego pana, który widocznie był trochę oświecony w tych sprawach, ponieważ przed wojną był nauczycielem w szkole. Po wzrokowej konsultacji i bolesnym obmacaniu mego ramienia oświadczył autorytatywnie: „Uuu, proszę panią, on sobie złamał obojczyk, ale teraz, aby go dobrze nastawić, trzeba go na nowo złamać”. Mama, widząc moje przerażenie, nie przyjęła oferty i mój obojczyk sam się zrósł, chociaż trochę nierówno. Najlepszy dowód, że kiedy trzeba, natura sama sobie poradzić.

   009. Gdzie wierzby drzemią...

   Mój ojciec wrócił z obozu jenieckiego w końcu 1939 roku, co spowodowało radość mamy, a mnie znacznie zmniejszyło dotychczasowe obowiązki gospodarskie. Z tej okazji rodzice zdecydowali się odwiedzić ciocię, siostrę ojca, i wujka, którzy mieszkali w Wierzbówcu, około 18 km od Dzierzązni. Ja bywałem tam z moimi rodzicami przed wojną. W przeddzień wyjazdu mama obiecała, że pojadę z nimi furmanką na tę wyprawę, co mnie bardzo ucieszyło, bo spotkanie z moimi znacznie starszymi kuzynami, których dawno nie widziałem, oznaczało dużo nowych i niecodziennych przygód. Toteż gdy rano się obudziłem, nie widząc rodziców, pierwsze pytanie skierowałem do babci: - A gdzie mama?

   - Jak to gdzie, wiesz przecież, że pojechali z ojcem do Wierzbówca.

   Słysząc to doznałem uczucia wielkiej krzywdy i zawiedzenia. Pojechali beze mnie! Dlaczego? Już nic nie mówiąc nikomu, a szczególnie babci, wyszedłem na drogę z mocnym postanowieniem pójścia za nimi. To po raz pierwszy, gdy bakcyl podróżnika, który odtąd się we mnie zadomowił, dał znać o sobie. W dalszym moim życiu jeszcze wielokrotnie wyruszałem w nieznane, często samotnie, bez przygotowania, pchany dziwną potrzebą zmiany czegoś w moim życiu i często bez żadnej pewności, że znajdę tę oczekiwaną zmianę gdzie indziej, na końcu mojej podróży…

   Ponieważ raz już pojechaliśmy z mamą końmi do Wierzbówca, myślałem, że znajdę drogę. Ruszyłem, przeszedłem pierwszy most na Płonce, minąłem Kolonię i doszedłem do drugiej rzeczki, Raciążki, płynącej kilometr dalej. Na moście zatrzymał się przy mnie jadący na rowerze mężczyzna. Wiedziałem, że był to niemiecki osadnik, gdyż Polacy nie mieli prawa mieć rowerów, i to mnie bardzo przestraszyło. Zapytał mnie po polsku: - Co ty tu robisz? Gdzie idziesz?

   - Idę do wujka i cioci, proszę pana.

   - A gdzie oni mieszkają?

   - Oni mieszkają w Wierzbówcu.

   - A gdzie to jest?

   - Nie wiem, proszę pana.

   - Jak to, nie wiesz, gdzie idziesz? A jaką tam znasz jeszcze inną wieś?

   - Smardzewo.

   Smardzewo on znał. - To bardzo daleko. A tam trafisz?

   - Trafię, proszę pana.

   Jednak widząc sześcioletniego smyka z oczami pełnymi łez powiedział:

   - Jadę do Baboszewa, Siadaj na ramę, to cię trochę podwiozę.

   Wziął mnie na ramę roweru, podwiózł 3 czy 4 km i zostawił. Poszedłem dalej sam, polną drogą, na której nie było nikogo. Dochodząc do kolejnych skrzyżowań dróg, już nie pamiętałem, która następna była dobra. Zacząłem na okrągło powtarzać pacierz, wierząc, że tylko on może mnie doprowadzić do celu, bo tak zawsze powtarzała nam babcia. Nie ośmielałem się wejść do któregoś z mijanych gospodarstw, aby spytać o drogę, z obawy, że nie pozwolą mi iść dalej. Chyba trochę błądziłem, bo jak doszedłem do Wierzbówca wieczór był bliski. Moi rodzice siedzieli już na furmance, gotowi do odjazdu. Mama, widząc mnie zmęczonego, lecz uradowanego, że ich w końcu znalazłem, zalała się łzami wzruszenia. „Nigdy cię więcej, mój synku, nie zostawię samego”, powtarzała obcałowując mnie na mokro. Wszyscy byli tacy szczęśliwi widząc mnie bez uszkodzeń, że nie było mowy o żadnej naganie, co pośrednio wzmocniło mojego bakcyla do podróży. Aby wynagrodzić mi trud długiej i uciążliwej drogi, rodzice zgodzili się, abym został w Wierzbówcu przez kilka dni, co mi się ogromnie spodobało.

   Dodam kilka zdań o rodzinie mojego ojca, która mieszkała w Wierzbówcu. Przed wojną mieli tam majątek ziemski liczący około 200 hektarów. Była również duża stadnina koni, gdyż wujek zajmował się ich hodowlą i dostawą dla wojska. Zaraz po wejściu Niemców, majątek został zarekwirowany i przyłączony do sąsiedniego w Smardzewie, również zabranego Polakom. Ponieważ oba majątki wymagały dużo siły roboczej, wiec Niemcy stworzyli w Smardzewie obóz pracy „za drutami”. Do tego obozu trafiali Polacy, którzy z jakiejś przyczyny narazili się Niemcom.

   Obóz był zainstalowany w budynku byłej szkoły stojącej obok drogi, naprzeciwko małego lasku, położonego nad malowniczą rzeczką Działdówką. W tym lasku Niemcy dokonywali egzekucji więźniów z obozu i tam też ich zakopywali. Dzisiaj stoi w tym miejscu niewielki pomnik poświęcony pamięci pomordowanych. A było ich wielu. Rodzina mojego wujka nie została wysiedlona, mieszkała nadal w dawnym domu, z tym, że z właścicieli stali się najemnymi robotnikami. Po wyzwoleniu, wujka, jako byłego obszarnika, rosyjskie NKWD aresztowało i wywiozło do gułagu, gdzieś na Syberii. W 1956 roku ciocia dowiedziała się od powracających stamtąd Polaków, że wujek zginał w 1951 roku. Po wojnie oba majątki zostały upaństwowione i podzielone na małe, 5-hektarowe gospodarstwa. Ciocia z dziećmi dostała również jedną z takich działek.

   Z czasów przedwojennych mam dwa wspomnienia związane z Wierzbówcem. Mogłem mieć wtedy 4 albo 5 lat. Pamiętam, że jeden z chłopców pasących konie zajmował się robieniem koszyków z wikliny, której dużo rosło na moczarach obok łąk. Bardzo mi się to robienie koszyków podobało i chciałem, by mnie tego nauczył. Zgodził się i kazał stanąć w wodzie, która przy brzegu sięgała do końca moich nóg i pilnie, bez ruchu, obserwować, jak on to robi. Trwało to dosyć długo, aż zacząłem narzekać, że jest zimno. Gdy wreszcie wyszedłem z wody, zobaczyłem z przerażeniem, że całe moje nogi pokryte były pijawkami, które on spokojnie pozdejmował, wkładając je do słoika z wodą. Jak widać nauka nie była bezpłatna, ponieważ bardzo sprytnie użył mnie jako żywej przynęty do łowienia pijawek. W tych czasach bowiem nadciśnienie u ludzi leczyło się „stawianiem pijawek” albo „puszczaniem krwi”. Do dziś nie pozbyłem się awersji do tych „pociągających” stworzeń.

   Drugim obrazkiem, który dobrze wrył mi się w pamięć, był powrót do stajni koni z pastwiska. Żeby mi sprawić przyjemność, posadzono mnie „na oklep” na młodego konia, którego jeden z pastuchów trzymał za uzdę. Na nieszczęście, koń się spłoszył, stanął dęba, a przestraszony tym pastuch puścił lejce. Koń uwolniony, ruszył galopem w kierunku stajni, ze mną na grzbiecie, trzymającym się kurczowo jego grzywy. W jakimś momencie obudziłem się na rekach u kogoś biegnącego ze mną w stronę domu. Nic nie miałem złamanego, tylko rozciętą twarz, widocznie uderzeniem kopyta w momencie upadku. Prawdopodobnie z tego powodu koń jest dla mnie do dzisiaj zwierzęciem niezrozumiałym, które dla bezpieczeństwa staram się obchodzić z daleka.

   Począwszy od 1941 roku w Dzierzązni coraz bardziej zaczął nam dokuczać brak podstawowych produktów żywnościowych, a szczególnie mięsa. Wszystko, co produkowały okoliczne gospodarstwa, należało całkowicie do Niemców i Polacy uprawiający te gospodarstwa obowiązani byli dostarczać produkty do wyznaczonych miejsc. Niemcy z Kolonii, zwykle z jakimś gestapowcem, jeździli wozami po gospodarstwach, sprawdzali, czy nic nie zostało ukryte i przy okazji zabierali, co chcieli, co im się podobało. Baliśmy się panicznie tych wizyt. Żeby zabić ukradkiem choćby kurę, nie było nawet mowy. Niemcy wprowadzili absolutną dyscyplinę. Może ze względu na obecność dużej kolonii niemieckiej okoliczne wsie były przeznaczone do szybkiego wynarodowienia?

   Położenie mieszkańców Wierzbówca była zdecydowanie lepsze. Terror nie był tam taki srogi i można było nawet otrzymać zezwolenie na zabicie zwierząt na mięso. Mama od czasu do czasu wysyłała mnie samego do Wierzbówca na kilkudniowe pobyty, co mi bardzo odpowiadało. Kazik w tym czasie musiał pasać krowy za mnie bez rekompensaty, mogłem też przebywać ze starszymi kuzynami, a poza tym było dużo lepszych rzeczy do jedzenia niż u nas. Pewnego razu, przed powrotem do Dzierzazni, ciocia powiedziała, że chce przeze mnie przekazać mięso rodzinie, na święta, które się właśnie zbliżały. Transport mięsa przez dziecko wydawał jej się łatwiejszy i bezpieczniejszy, ponieważ Niemcy kontrolowali na drogach przede wszystkim dorosłych. Ja oczywiście byłem zadowolony, że będę mógł przynieść mamie podarunek, którego ona nie oczekiwała. Trochę mnie tylko martwiło, że nie będę mógł się pochwalić takim wyczynem kolegom, ale ciocia była w tej sprawie kategoryczna: „Broń cię, Panie Boże, abyś mówił o tym komukolwiek!”

   Przed wyjściem w powrotną drogę ciocia owinęła mnie wokół ciała pod marynarką, specjalnie uszytą torbą, którą napełniła mięsem. Ruszyłem w znaną mi już dobrze drogę do Dzierzązni. Dochodząc do Kolonii, na mostku, gdzie w pierwszej mojej podróży Niemiec wziął mnie na rower, natrafiłem na grupę chłopców chyba 10-15-letnich, którzy w uniformach Hitlerjugend, ćwiczyli się w sztuce wojskowej. Mieli wiszące przy bokach sztylety, a w rękach coś podobnego do pistoletów. Widząc mnie zbliżającego się do mostu, który był terenem ich ćwiczeń, zdecydowali zabawić się moim kosztem. To było łatwe dla nich, znali dobrze język polski i ich rozkazy były dla mnie zrozumiałe. Zaczęło się od tego, że musiałem przed nimi przechodzić kilka razy ze zdjętą czapką i każdemu się ukłonić. Potem rzucali mi kawałek drewna, który musiałem biegiem, jak pies aportować w zębach. Wymyślali też i inne zabawy, a mnie się wydawało, że trwało to niesłychanie długo. W końcu zaczęli się naradzać, czyby mnie nie wrzucić do rzeczki. Zacząłem wtedy naprawdę płakać i prosić ich, by zezwolili mi przejść na drugą stronę mostu i wrócić do domu. By wzbudzić w nich choć trochę litości powiedziałem, że wracam od ciężko chorej babci.

   Bałem się strasznie, że każą mi się rozebrać, że odkryją mięso, które miałem na sobie, że zabiorą mnie na gestapo… Drżałem, że cała moja rodzina będzie powieszona. To było okropne. Na szczęście dla mnie, widok małego i płaczliwego chłopaka najwyraźniej już ich przestał bawić, kazali mi zejść na dół pod most i przejść w ubraniu przez rzeczkę, co bez wahania spełniłem. Wróciłem do domu mokry i przemarznięty, było to przed Wielkanocą, a gdy opowiedziałem o zdarzeniu, mama zalała się łzami (zbiornik łez u mamy był niewiarygodnie duży), nawet babcia pogłaskała mnie po głowie i powiedziała, że nie wszystko chyba we mnie było takie złe.

   010. Z wiarą w życie

   W samym Wierzbówcu nie było kościoła, ale wszyscy chodzili do kościoła w Sarbiewie, a zgromadzenia ludzi w kościele na mszy nie były zabronione przez Niemców. Można się też było tam uczyć katechizmu po polsku. Toteż w 1941 roku, dla dopełnienia ogólnie przyjętego obowiązku, mama zdecydowała się wysłać mnie do Wierzbówca, bym mógł uczyć się katechizmu. Kościół w Sarbiewie, do którego chodziliśmy 3 razy w tygodniu, był oddalony od Wierzbówca o 7 km. Zbieraliśmy się gromadką dzieci po śniadaniu i szliśmy drogą piaszczystą, wijącą się malowniczo w lesie, wzdłuż małej rzeczki. Powrót odbywał się po południu, a w czasie nauki katechizmu jedliśmy na obiad zapasy przyniesione ze sobą. Wszystko to było niezwykle przyjemne. Lubiłem te chwile, gdy w tajemniczym półmroku panującym w wiekowym, niewielkim drewnianym kościółku (istnieje do dzisiaj), zaczynaliśmy naukę katechizmu, śpiewając nieodmiennie:

Kiedy ranne wstają zorze,
Tobie ziemia, Tobie morze,
Tobie śpiewa żywioł wszelki.
Bądź pochwalon, Boże Wielki…

   Nie umiem określić, dlaczego, ale ta pieśń kilkusetletnia, śpiewana razem z grającymi organami, wzbudzała we mnie dziwne uczucia, jakbym się nagle znalazł przeniesiony do innego świata, do jakiejś bajki. Dzisiaj jeszcze, zwiedzając to miejsce i widząc wnętrze świątyni z obrazami, z tablicami opisującymi ludzi, którzy tutaj dawno temu żyli, nie mogę się oprzeć takiemu samemu kojącemu uczuciu, co dawniej. Ono przetrwało we mnie, niezmienione, mimo upływu wielu, wielu lat.

   W moim przekonaniu, w życiu człowieka istnieją trzy zasadnicze okresy jego rozwoju: pierwszy i bardzo ważny – dzieciństwo, kiedy to pod wpływem bliskich formują się u niego instynkty i odczucia, i które zachowa niezależnie od siebie przez całe życie; drugi okres – młodociany, okres nauki i przygotowania do życia, kiedy kształtuje się jego osobowość, i trzeci – który trwa cały aktywny okres życia, gdy człowiek umacnia swój charakter, wybiera i nabywa złych i dobrych cech. Ten ostatni okres nie zależy już od rodziców czy opiekunów, ale zależy od otoczenia, od warunków, w których człowiek się znajdzie. Tym niemniej, jeśli odczucie dobra, spełniania obowiązku, było wpojone w dzieciństwie, to jako dorosłemu będzie łatwiej pozostać po dobrej stronie życia w społeczeństwie.

   Niezależnie od moich wewnętrznych przeżyć czas nauki katechizmu zaliczam do najmilszych wspomnień z okresu wojennego. Ale jak w każdej nauce, w końcu przyszedł czas egzaminu. I tu, niestety, była wpadka. Będąc z natury bardzo nieśmiałym, gdy przyszła moja kolej odpowiadania na pytania księdza, „zaciąłem się” na mur. Im bardziej ksiądz nalegał, im zadawane pytania były łatwiejsze, tym bardziej byłem „zamurowany” w milczeniu. W końcu proboszcz, nie mając ode mnie żadnej odpowiedzi, uznał, że nic nie umiem i z egzaminu „wlepił” mi dwójkę. To chyba wtedy powstało i zakorzeniło się we mnie to dziwne uczucie strachu przed egzaminem, które towarzyszyło mi już do końca studiów. Mogłem znać przedmiot bardzo dobrze, lecz uczucie obawy przed egzaminem było zawsze obecne.

   Jak wróciłem do Wierzbówca i powiedziałem, że z grupy jedynie ja nie zdałem, ciocia wykrzyknęła z oburzeniem: „Jak to, nie zdałeś, przecież uczyłeś się i w domu na wszystkie pytania umiałeś odpowiedzieć?” Na drugi dzień zjawiłem się, tym razem z ciocią, na plebanii u proboszcza. I już przy niej, trzymając ją mocno za rękę, odpowiedziałem bez zająknięcia się na wszystkie pytania. „No przecież ty umiesz na piątkę”, powiedział, „a dlaczego nie chciałeś odpowiedzieć poprzednio na moje pytania?” . Na to pytanie nie znalazłem odpowiedzi, ale ciocia wyjaśniła, że taki mam charakter, że jak się zatnę, to nic nie można zrobić, aby mnie „odciąć”. Wszystko więc dobrze się skończyło i zostałem nawet wyróżniony jakąś pamiątką za dobra znajomość katechizmu, a ksiądz poczęstował nas przed powrotną drogą gorącym mlekiem i smacznym sernikiem. Skonsumowałem je z ogromnym apetytem i byłem bardzo dumny z mojego wyczynu.

   Kilka lat później, po wojnie, było to chyba w 1946 roku, chodziłem na przygotowanie do bierzmowania. Kościół w Dzierzązni, gdzie mieszkaliśmy, był oczywiście już otwarty, a ksiądz, który nas nauczał podpisywał się zawsze ks. dr Fr. Sieczka, co nas, dzieci bardzo śmieszyło, gdy się to czytało wszystko razem. Taki podpis bardzo mi imponował, a nawet ukradkiem wypisywałem sobie ks. dr Ry. Pytlak. Ale to już nie było takie ładne. Ksiądz był bardzo sympatyczny i należał, razem z moimi rodzicami, do nielicznego kręgu ludzi, którzy zbierali się od czasu do czasu, aby pograć w brydża.

   Nauka katechizmu szła mi dobrze i mama była bardzo ze mnie dumna, gdy w czasie egzaminu odpowiedziałem na wszystkie pytania księdza na piątkę. Nie bardzo tylko rozumiała, dlaczego musiała w czasie egzaminu odbywającego się na plebanii: „Takiego starego konia trzymać za rękę”. Ksiądz pokazywał nam fotografie z seminarium dla księży, gdzie widać ich było w sutannach, grających na boisku w siatkówkę. I nagle rzekł: „Rysiu, a może ty byś też został księdzem?”. Mama z pewnym niepokojem spojrzała na mnie. Ja, znając już trochę hierarchię kościelną, odpowiedziałem, że wołałbym pójść od razu do seminarium dla biskupów. I tu ks. dr Fr. Sieczka aż zaniemówił na chwilę, potem spojrzał na mnie surowo i powiedział: „Pycha jest jednym z grzechów głównych, duszpasterz powinien być pokornym i nie mieć żadnych ziemskich ambicji. Jak będziesz dobrym proboszczem, to na pewno zostaniesz później biskupem, a może nawet i kardynałem”. Perspektywa, by zostać biskupem wydała mi się zbyt daleka i niepewna, a życie w pokorze i bez ambicji  zupełnie nie dla mnie. I tak kariera episkopalna zamknęła się przede mną ostatecznie.

   011. Gdy ciemną nocą...

   Chciałbym teraz poświęcić kilka zdań życiu mojego ojca w czasie okupacji.

   Po powrocie z obozu jenieckiego, chyba w końcu 1939 roku, ojciec zajął się pracą w gospodarstwie, ale chodził również, jak wszyscy, na przymusowe roboty do gospodarstw niemieckich. W tym też czasie często wychodził wieczorami z domu, a nawet znikał na kilka dni. Czasami też widziałem nieznanych mi mężczyzn wpadających na chwilę do domu. Mama mówiła, że to koledzy ojca z obozu. Mnie to wszystko, prawdę mówiąc, mało interesowało, gdyż mój stosunek do ojca nie był serdeczny. Był dla mnie bardzo surowy i mama często stawała w mojej obronie, a szczególnie, aby uchronić mnie od bolesnego pasa. A rękę ojciec miał ciężką i bardzo się go bałem, gdy wpadał w złość. Może jego twardy charakter rozwinął się w czasie służby w wojsku? Sam też uważał, że często nie miał racji, bo pamiętam jego list z obozu czytane mi przez mamę, w którym bardzo żałował, że tak srogo się do mnie odnosił.

   Na początku 1941 roku pewnej nocy obudziły mnie krzyki. Zobaczyłem z przerażeniem, że w pokoju było kilku Niemców trzymających w rekach karabiny gotowe do strzału. Jeden z nich, w mundurze gestapo i z pistoletem w reku, wyciągnął mnie z łóżka na środek pokoju, grożąc po polsku, że nas wszystkich rozstrzelają, jeżeli nie powiem, kto u nas bywał. Wymienił kilka nazwisk. Stojąc w długiej nocnej, lnianej koszuli, byłem martwy ze strachu i czułem tylko jak siusiu ciekło mi po nogach. Nie byłem w stanie nic odpowiedzieć, gdyż już nie nieśmiałość, ale paniczny strach odebrał mi całkowicie mowę. Łzy ciekły mi strumieniami po policzkach, mimo że z całej siły chciałem stłumić płacz. W końcu widząc, że nic nie wiem, Niemiec odepchnął mnie w stronę mamy. Ojca wyprowadzili z domu w kajdankach na rękach i nogach do wozu, który czekał trochę dalej od domu. Po kilkunastu dniach powiedziano mamie w gestapo, że ojciec jest na przesłuchaniach w Płońsku i że można mu wysłać paczkę z jedzeniem. Mama zaniosła tę paczkę do wiezienia w Płońsku, ale więcej już nie mieliśmy wiadomości o tym, co się stało z ojcem.

   Dopiero po powrocie ojca z obozu w końcu 1945 roku dowiedzieliśmy się jego dalszej historii. Okazało się, że wraz z kilkoma kolegami należał do działającej w konspiracji Armii Krajowej W dniu jego aresztowania Niemcy zorganizowali w okolicy dużą łapankę, której celem było schwytanie Polaków związanych z AK. Dwóm kolegom ojca, również członkom organizacji, udało się umknąć gestapowcom. Jeden, pod pretekstem wzięcia ubrania z sąsiedniego pokoju, wyskoczył przez okno i uciekł, drugi, po wyjściu z domu (nie był zakuty) przewrócił pilnujących i zbiegł do pobliskiego lasu. Tylko ojciec nie miał takiego szczęścia, gdyż nauczeni doświadczeniem gestapowcy zakuli go od razu w kajdanki.

   Po kilku tygodniach przewieziono ojca z więzienia w Płońsku do fortu w Pomiechówku, wchodzącego w skład umocnień twierdzy modlińskiej, na dalsze śledztwo. Było to miejsce, gdzie Niemcy torturowali więźniów, by wydobyć od nich zeznania dotyczące ruchu oporu. Zginęły tam setki i setki ludzi, zasypanych potem w zbiorowych mogiłach, które po wyzwoleniu zostały odkryte, aby rodziny mogły odnaleźć w nich swych bliskich i godnie ich pochować. Po sześciu miesiącach, które – jak mówił – nie wie, jak udało mu się przeżyć, został odtransportowany do obozu w Oświęcimiu. A jak tam traktowano więźniów, opisano już wiele razy w szczegółach.

   W połowie 1943 roku ojciec zachorował i przeniesiono go do bloku N°11, nazwanego „blokiem śmierci”, gdyż stamtąd była tylko jedyna droga, prowadząca prosto do komór gazowych. Uratowanie życia zawdzięczał swojemu podwładnemu z wojska, który też był więźniem, lecz wyznaczony do pełnienia w obozie funkcji kapo, mógł wpisać ojca jako specjalistę tokarza na listę robotników przeznaczonych do pracy w fabryce czołgów w Mauthausen-Gusen, w Austrii. Tam też pracował w fabryce aż do wyzwolenia obozu przez Amerykanów w 1945 roku. Dodam, że ojciec nie lubił powracać we wspomnieniach do tamtych tragicznych czasów, kiedy – jak mówił – kilkakrotnie cudem udało mu się uniknąć śmierci. Z mojej bliskiej rodziny, poza ojcem, w obozie w Oświęcimiu byli uwięzieni jeszcze: brat mamy, też wojskowy z Modlina (umarł wkrótce po powrocie) i kuzyn, który, choć był kobajem słynnego doktora Mengele, przeżył obóz (i zmarł w latach 70-tych). Ojciec mój zginał tragicznie pod samochodem, zabity przez kierowcę-mordercę w 1983 roku, na przejściu dla pieszych w Warszawie.

   012. Getto i refleksje

   Nie mogę zakończyć wspomnień z tego okresu bez zatrzymania się nad losem Polaków, których fakt, że byli wyznania mojżeszowego, automatycznie skazywał na śmierć. Oczywiście, oficjalnie Niemcy nie walczyli z religią, ale postawili sobie za cel oczyszczenie rasy aryjskiej. Pierwsi na liście do wyniszczenia byli Żydzi i Cyganie, a następni, tuż za nimi, stali w kolejce Słowianie.

   Przed wojną w Płońsku mieszkało bardzo dużo Polaków w synagogach czczących Boga, opisanego w ich Świętych Księgach. Nie znam liczb, ale przypuszczam, że odsetek ludności tego wyznania w mieście wahała się miedzy 60 a 80 procent. W latach dwudziestych duża ich liczba wyemigrowała z Płońska do Palestyny. Jednym był przyszły pierwszy premier Izraela, Ben Gurion, ale i inni znani działacze izraelscy, na przykład Mosze Dajan i Menahem Begin też wywodzili się z tych okolic. Niemcy, wkrótce po wejściu, z wrodzoną sobie starannością zorganizowali w małej części Płońska getto, gdzie zgromadzili wszystkich Izraelitów.

   Warunki życia w getcie były okropne. Było to w roku 1940. Jeździliśmy z mamą i babcią furmanką do Płońska. Na targu można było sprzedać to, czego Niemcy nie zabrali, coś kupić lub wymienić na inne towary. Produkty, które wówczas woziliśmy, przeznaczone były głównie do getta. W zamian ludzie z stamtąd dostarczali nam ubrania, buty i prawdopodobnie inne rzeczy. Także i ja przenosiłem produkty do getta i z getta, bowiem – choć oficjalnie było to zabronione – dzieci miały większe możliwość przechodzenia z jednej strony ogrodzenia na drugą. Poza tym były przejścia sekretne, przez piwnice, a nawet przez jakieś przekopy.

   Pamiętam, że z produktami mama dawała mi kartkę, na której coś było napisane, a w drodze powrotnej przynosiłem inną kartkę wraz z rzeczami, które mi dawano w zamian. Mój pobyt w getcie zawsze był krótki, ale co mi się utrwaliło w pamięci, to niesłychany tłok, jaki panował w mieszkaniach. Na łóżkach, na materacach siedzieli lub leżeli ludzie, może byli chorzy, może starzy… Nasze kontakty z gettem nie trwały długo, gdyż chyba w 1942 roku zostało ono ostatecznie zlikwidowane z równą starannością jak przedtem było organizowane, a mieszkańcy wywiezieni do obozów śmierci. Po jego likwidacji nasze wyjazdy do Płońska stały się rzadsze, gdyż w Dzierzązni okupant rekwirował prawie wszystkie produkty i nie mieliśmy niczego więcej do sprzedania.

   W czasie likwidacji getta w Warszawie, moja ciocia Lodzia, której mąż, jak wspomniałem, był królikiem doświadczalnym w obozie w Oświęcimiu, znalazła w nocy na jednej z ulic Warszawy tułająca się małą dziewczynkę. Na szyi miała zawieszoną kartkę z napisaną prośbą: „Nazywam się Bogusia i mam 3 lata, dobrzy ludzie, zaopiekujcie się mną”. Było to dziecko, które kanałami zostało wyprowadzone z getta. Ciocia, która nie miała swoich dzieci, wzięła dziewczynkę na wychowanie i wyjechała natychmiast z Warszawy na wieś. Tam opowiedziała, że to jest jej córka i tak zajęła się nią aż do powrotu wujka z obozu. W 1946 roku wyjechali razem do Wrocławia i tam zainstalowali się na stale. W 1948 chyba roku, odnalazł się ojciec Bogusi, który wojnę przeżył w Argentynie (matka została zamordowana w obozie), i który wkrótce potem wziął ją do siebie, do Izraela. W końcu lat 60-tych ciocia została zaproszona przez przybraną córkę do Tel-Awiwu i otrzymała tam izraelskie odznaczenie za bohaterstwo. Podobno ta historia została pokazana później w filmie, ale nie jestem tego pewien, gdyż filmu nie widziałem.

   Dlaczego piszę o tym epizodzie? Dlatego, że chciałbym tym zilustrować moją niezgodę na stwierdzenia, które są fałszywe, niesprawiedliwe i krzywdzące dla Polaków. Jednym z nich, z którym w dalszym życiu spotkałem się kilkakrotnie, było oświadczenie, że Polacy byli i są antysemitami, że nic nie zrobili w czasie okupacji, aby stanąć w obronie Izraelitów. Inne oświadczenie usłyszałem w czasie transmisji telewizyjnej z obchodu 60-tej rocznicy wyzwolenia obozu w Oświęcimiu, z ust znanego mówcy, który nie wahał się stwierdzić, że jeśli hitlerowcy zgładzili w tym obozie 4 (?) miliony Żydów, to miedzy innymi dlatego, że nikt nie stanął w ich obronie.

   Przypomnę, że Izraelici osiedlili się w Polsce, tu żyli jako prawni mieszkańcy tego kraju i rozwijali się przez ponad 800 lat. W Polsce przedwojennej, która liczyła około 32 milionów obywateli, było około 25 milionów Polaków wyznania katolickiego, ponad 5 milionów wyznania mojżeszowego. Byli też luteranie, prawosławni, a nawet muzułmanie, ale wszyscy oni byli Polakami, obywatelami wolnego kraju, którego nie opuścili pod groźbą wojny. Również w historii Polski, o ile to sobie dobrze przypominam, nie było ani wielkich okresów głodu, ani wojen wyznaniowych. Nie oznacza to, że nie było konfliktów lokalnych miedzy grupami wyznaniowymi spowodowanych często różnicami w sposobie życia, czy poziomie zamożności. Nie było też gett. Izraelici w Polsce byli Polakami zachowującymi swoja odrębność religijna i czasem obyczajową. Byli też wolni, by żyć w tym kraju lub go opuścić.

   Nie, Polacy jako naród nie byli i nie są antysemitami. W czasie wojny nie było oddzielnych walk w obronie Izraelitów, ale była wojna partyzancka, totalna i bezlitosna, o wyzwolenie od okupanta wszystkich Polaków. Powstanie w getcie w 1942 roku, czy powstanie w Warszawie w 1944 roku pokazały, że dla hitlerowców nie było wielkiej różnicy w mordowaniu żydów czy katolików. W moim pojęciu, w obozach śmierci w Polsce zginęło nie 3 miliony Żydów, lecz 5 milionów Polaków różnych wyznań. I nie tylko hitlerowcy byli tu winni, wydaje mi się, że prawie cala ludność niemiecka w latach 1939–43 popierała politykę swojego rządu. I o tym nie wolno zapomnieć podczas obchodów rocznic tych tragiczny wydarzeń.

   Myślę, że ten bolesny okres wymaga przede wszystkim poszanowania pamięci zamordowanych przez okupanta. Wszystkich, bez różnicy!

   013. Front idzie!

   W 1944 roku krajobraz okupacyjny w Dzierzązni zaczął się szybko zmieniać. Wraz z pojawieniem się dużej ilości żołnierzy Wehrmachtu, coraz mniejsza stawała się aktywność Niemców z Kolonii. Żołnierze stacjonowali zwykle kilka dni, zajmowali cześć mieszkań lub pomieszczeń gospodarczych, ale z tego, co pamiętam, ich zachowanie w stosunku do Polaków było zupełnie poprawne. Nie bili, nie krzyczeli, nic nie zabierali, a jeśli już czegoś im było potrzeba, to o to prosili, przeważnie na migi, gdyż mało Polaków znało język niemiecki.

   Pamiętam, jak pewnego dnia przyjechali do nas Niemcy z Kolonii. Jak zwykle zaczęli na nas krzyczeć, popychać, przeszukując gospodarstwo i zabierać resztki żywności, które znaleźli. Niemiecki oficer, który zajmował pokój w naszym domu, widząc to, wyszedł z pistoletem w reku i po krótkiej rozmowie Niemcy z Kolonii szybko odjechali, zostawiając wszystko, co nam zabrali.

   Miałem już 10 lat i to, co widziałem z uzbrojenia Wehrmachtu było dla mnie niesłychanie interesujące. Widząc gapiącego się z nabożnością na czołgi, samochody, działa żołnierze mnie nie odpędzali, pozwalali mi oglądać, a czasami i wejść do środka samochodu pancernego. Pamiętam jednego kucharza, gdyż mieli także swoje kuchnie polowe, który mi niesłychanie imponował sposobem smażenia naleśników. Aby je przewrócić, nie używał łopatki, tylko podrzucał naleśnik do góry, który nieomylnie spadał drugą swoją stroną na patelnię. Po spektaklu obserwującym go dzieciom dawał kilka naleśników do zjedzenia. Ten kucharz był dla mnie bardzo nie-niemiecki, a w ogóle to tych żołnierzy wcale się nie bałem.

   Koniec okupacji niemieckiej zbliżał się szybkimi krokami. Coraz więcej wojsk przejeżdżało przez Dzierząznię w kierunku zachodnim. Coraz mniej samolotów przylatywało na lotnisko zbudowane w 1943 roku w Gumowie, niedaleko nas. Pewnego poranka zelektryzowała nas wszystkich wiadomość, że spadł sowiecki samolot. Pobiegliśmy na torfowiska, gdzie rzeczywiście leżał trochę połamany, na pół w wodzie, dwumotorowy samolot… niemiecki. Widocznie z braku paliwa nie doleciał do lotniska, ale dla nas był to znak, że front jest coraz bliżej. Wiedzieliśmy już, że koniec okupacji jest bliski, tym bardziej, że Niemcy z Kolonii zaczęli odjeżdżać, pakując, co się dało na wozy. Już nie byli tacy butni jak dawniej.

   Niestety, dla nas i dla wszystkich oczekujących z ogromną nadzieją wyzwolenia od Niemców, ofensywa wojsk sowieckich nie nadchodziła. Nikt nie wiedział, co się dzieje, dlaczego wojska wyzwoleńcze nie wykorzystują paniki Niemców i dlaczego ofensywa zatrzymała się nagle przed Warszawą. To było w październiku 1944 roku. W Dzierzązni każdego wieczora ludzie wychodzili z domów i patrzyli w stronę Warszawy, oddalonej stąd o około 70 km. Widać było ogromną łunę oświetlającą część ciemnego nieba, z częstymi rozbłyskami rozrywających się tam bomb. Słychać było głuchy odgłos wybuchów. Kobiety popłakiwały, żegnając się często na widok większych rozbłysków na niebie.

   Pewnego dnia zobaczyliśmy przelatujące nad nami w stronę Warszawy setki samolotów. Leciały w eskadrach po 9 maszyn składających się z 3 kluczy i tutaj nikt nigdy nie widział takiej ilości samolotów. Wszyscy mówili, że to są samoloty angielskie, lecące na pomoc oblężonym powstańcom Warszawy. Obok zgrupowanych bombowców czteromotorowych widać było jednomotorowe samoloty myśliwskie, które oblatywały je wokoło; chyba, aby je ochraniać. Lecz ani niemieckich samolotów, ani obłoczków od rozrywających się pocisków artylerii przeciwlotniczej, niczego nie było widać. Dowiedzieliśmy się później, że samoloty, których część była pilotowana przez Polaków, transportowały broń przeznaczoną dla powstańców. Niestety, nie mając zezwolenia sowietów na lądowanie, lotnicy zmuszeni byli zrzucić ją na spadochronach i w rezultacie większość tej broni wpadła w ręce niemieckie, z wielką szkodą dla walczących bohatersko i prawie bezbronnych powstańców.

   Sowieci woleli poczekać, aż Niemcy rozprawią się sami z powstańcami Warszawy, a szczególnie z AK-owcami, którzy będąc pod rozkazami polskiego rządu emigracyjnego w Londynie, nie byli zwolennikami władzy sowieckiej. Tak wiec nowa ofensywa zaczęła się dopiero w styczniu 1945 roku, gdy Niemcy jak – zwykle staranni – zakończyli pacyfikację Warszawy, niszcząc ponad 95 % istniejącej zabudowy. W Powstaniu zginęło ponad 200 000 Polaków, a resztę mieszkańców Niemcy mieli czas wywieźć do obozów koncentracyjnych lub wypędzić z miasta.

   Któregoś dnia, chyba na początku lutego 1945 roku, nieustanny i niekończący się marsz żołnierzy drogą przez Parcele spowodował, że wszyscy siedzieliśmy w domu, bojąc się wyjść na zewnątrz. Słychać było częste odgłosy strzałów całkiem w pobliżu naszego domu. Nagle usłyszeliśmy ogromny huk i część szyb wyleciała z okien. Mimo strachu wybiegliśmy przed dom, aby stwierdzić, że w odległości 40 m powstał kilkumetrowy dół jak po wybuchu pocisku dużego kalibru. Albo bomby. Tu już nie było żartów, ktoś strzelał w naszą stronę. Babcia, dziadek, mama i znajomi, których wysiedlono, gdyż ich gospodarstwo znajdowało się na przygotowanej wcześniej niemieckiej linii obronnej, biegiem pognali do piwnicy, zabierając ze sobą, co tylko było pod ręką. Ja też pognałem za wszystkimi, ale wydawało mi się, że zostać w piwnicy, gdy dzieją się tak niezwykle interesujące rzeczy, było zupełnie nieciekawe, tym bardziej, że pamiętałem jeszcze dobrze pobyt w piwnicy w czasie oblężenia Warszawy.

   Pod pretekstem pójścia do toalety wyszedłem i schowałem się za oborą, skąd mogłem widzieć żołnierzy niemieckich idących pieszo, jadących na furmankach, na rowerach, na motocyklach, spiesznie zdążających w kierunku Płońska, Jechały też half-traki na gąsienicach pełne uzbrojonych żołnierzy. Od czasu do czasu ktoś strzelał w stronę rzeki, a raczej w stronę Kolonii za rzeką. Ponieważ świst pocisków i rzadkie wybuchy pokazywały, że do Niemców również ktoś strzelał od strony Kolonii, wydedukowałem, że chyba muszą tam być już Rosjanie. Opuściłem wiec mój punkt obserwacyjny i biegiem przez pola ruszyłem w stronę rzeczki, a po jej przejściu po lodzie, dobiegłem do Kolonii i zatrzymałem się w rowie przy szosie.

   To, co ujrzałem przechodziło wszelkie moje pojęcie, było tak nieoczekiwane, że prawie nie do uwierzenia. Po szosie, pieszo, na furmankach, na ciężarówkach, szli lub jechali dziwni żołnierze. Niektórzy byli ubrani w płaszcze wojskowe, niektórzy w futra, w kożuchy, w baranie czapki na głowie. Nie mieli wcale zadbanego wyglądu, jak żołnierze Wehrmachtu. Od czasu do czasu idący zatrzymywali się, nastawiali ciągnięte działka i strzelali kilka pocisków w stronę rzeczki. Po raz pierwszy widziałem w ich rękach dziwne karabiny, krótsze od niemieckich i mające w połowie długości rodzaj bębenka. Z tych bębenkowców bez przerwy ktoś strzelał i nie czekając na odpowiedź szedł dalej. Cały ten korowód zmierzał również w kierunku Płońska, jak tamci zza rzeki.

   Po opadnieciu pierwszych emocji pomyślałem, że muszę jak najszybciej donieść dobrą nowinę do domu, że Rosjanie są już w Kolonii. Obok mnie w rowie leżał rozbity ambulans z namalowanymi znakami czerwonego krzyża, a wokół niego leżało pełno różnych leków. Szybko rozpoznałem pudełka maści ichtiolowej, gdyż taką maść mieli żołnierze Wehrmachtu i czasami dawali nam ją jako dobry środek przeciwko odmrożeniom i ranom na ciele. Jak zobaczyłem taką ilość maści, to załadowałem ja wszędzie za pazuchę, w kieszenie, wziąłem tyle, ile mogłem zmieścić. Mimo że Rosjanie ciągle strzelali, nie zwlekając już dłużej, pognałem z powrotem w stronę Parceli, nie zwracając zupełnie uwagi na świsty przelatujących wyżej pocisków. Dobiegając, widziałem, że kolumny wycofujących się Niemców nie zmniejszyły się. Wpadłem na podwórko krzycząc: „Mamo, mamo! Zobacz, co przyniosłem, na Kolonii są już Rosjanie!”. Widząc Niemców niedaleko, mama najpierw chwyciła mnie w ramiona mówiąc: „Cicho! Cicho bądź!” . Potem wzięła leżącą rózgę i chyba pierwszy raz przylała mi nią kilkakrotnie i mocno. A potem już w piwnicy: „Gdzieś ty był? Coś ty tam robił?”. Jak opowiedziałem, że widziałem Rosjan i że Rosjanie są już z drugiej strony rzeki, wszyscy zaczęli mi zadawać pytania. Poczułem się bardzo ważny, chociaż mama, zgodnie z tradycją, zaczęła wylewać potoki łez, mówiąc: „Jak ty mogłeś to zrobić, przecież mogli cię tam zabić i co ja bym w życiu bez ciebie zrobiła”. Poczułem, że naprawdę wyrządziłem jej coś niedobrego i było mi trochę smutno.

   Taki był mój udział w wyzwoleniu Dzierzązni, w ostatni dzień obecności w niej okupanta.

   014. Wolności słońce

Piękna nasza Polska cała,
Piękna, wolna i niemała…

…Lecz najbliższe i najdroższe
memu sercu jest Mazowsze!

   Na naszym Mazowszu, tak ładnie opiewanym przez zespół „Mazowsze”, wojna się już skończyła. Nie ta, która trwała gdzie indziej jeszcze, gdzie słychać świst pocisków i huk wybuchów, ale dla nas w Dzierzązni, wojna była już tylko wspomnieniem. Nagle świat się zmienił, strach ustąpił śmiałości. Ci, którzy za okupacji byli bojaźliwi i niewidoczni, stali się nagle bardzo aktywni, jakby w ten sposób chcieli wymazać poniżające dla nich wspomnienia. Dorośli stali się znowu towarzyscy, sąsiedzi wzajemnie się odwiedzali, aby podzielić się ostatnimi wiadomościami z frontu, skomentować, co działo się we wsi, naradzić się wspólnie, jak się zachować w stosunku do nowych władz, do nowego porządku. Każdy krzątał się po swoim gospodarstwie, aby jak najszybciej wróciło ono do normalnego stanu, gdyż teraz produkty z gospodarstwa stały się jego własnością, zniknęła groźba głodu i można było je sprzedawać, aby w zamian kupić inne niezbędne rzeczy, dla siebie. Ludzie biegali po niemieckich gospodarstwach, aby odzyskać choć część dóbr, które im zarekwirowano. Niemcy z Kolonii gdzieś zniknęli i niektórzy tego bardzo żałowali, gdyż mieli z nimi pewne porachunki do uregulowania. Ci, którzy tam pozostali, to były przeważnie kobiety i dzieci, ale do nich nikt z mieszkańców nie odnosił się wrogo.

   Na miejsce zadbanych żołnierzy z Wehrmachtu przyszli na kwatery żołnierze sowieccy, którzy, widocznie myląc nas z okupantem, zaczęli również rekwirować i zabierać, co się dało. Na szczęście nie trwało to długo. Wkrótce pojawili się inni wojskowi, z NKWD, wypytywali, kto współpracował z Niemcami. Podejrzanych brali na przesłuchania, niektórzy z nich wracali pokrwawieni, niektórzy znikali, ale wprowadzili też trochę porządku wśród kwaterujących żołnierzy, na których dużo ludzi się skarżyło. Bowiem przez naszą Dzierząznię przechodziło i przejeżdżało mnóstwo żołnierzy i mnóstwo wyposażenia.

   W stronę frontu żołnierze jechali w niekończących się kolumnach na samochodach ciężarowych, natomiast w drugą stronę, podążali przeważnie żołnierze ranieni, a może na odpoczynek. Przyjeżdżali na furmankach dostarczanych jako podwody przez mieszkańców wsi , które ci żołnierze opuszczali, przemieszczając się na wschód. Co mnie bardzo dziwiło, to że nigdy z żołnierzami nie było kuchni polowych i wszyscy ci powracający żywili się u mieszkańców wiosek. Pamiętam, że babcia gotowała ciągle dużą ilość kartofli, które kładła na ogromną salaterkę, na drugą kładła kapustę z kawałkami jakiegoś mięsa. Wokół stołu siadali żołnierze, wyciągali zza cholew butów drewniane łyżki i z wielkim apetytem opróżniali obie salaterki.

   Powracający ciągnęli ze sobą nieprawdopodobną ilość „zdobytych” rzeczy, jak zegarki, buty, radia, rowery i inne cuda. Ale to, co żołnierze nieśli z sobą w powrotnej drodze było niczym w stosunku do ilości materiałów, które w tym samym powrotnym kierunku transportowano na samochodach. Trwało to wiele miesięcy, a szczególnie rozwinęło się jak ofensywa radziecka weszła na tereny niemieckie, które potem stały się polskimi. Czego tam nie było! Począwszy od szyn kolejowych z rozmontowanych torów, maszyn wymontowanych z istniejących fabryk, mebli z opróżnionych mieszkań, rowerów, samochodów osobowych, a skończywszy na stosach anonimowych pakunków.

   Nas – dzieci to, co się działo w świecie starszych mało interesowało, gdyż nagle i dla nas odkrył się inny świat. Przede wszystkim naszymi zdobyczami stał się sprzęt wojenny rozbity i opuszczony przez wojsko, który pozostał w okolicy. A było go dużo i należało szybko wejść w jego posiadanie, nim inna grupa chłopców się nim zajmie. Pamiętam, że z trzech czołgów sowieckich, które stały spalone na skraju wsi, jeden stał się naszym łupem i z niego wymontowaliśmy wszystko, co się dało. Ja sam zgromadziłem i przetransportowałem do domu trzy ogromne skrzynie od pocisków armatnich, podstawę do karabinu maszynowego na kółkach, a nawet karabin mauzer, który po zawinięciu w szmaty zakopałem przezornie w stodole. Znajdowaliśmy całe masy pocisków do różnej broni, z których główek po wysypaniu prochu, wytapiało się ołów. Nie wszyscy umieli się z tym dobrze obchodzić i kilku kolegów miało palce lub ręce pourywane przez wybuchy, a jeden to nawet zginął na miejscu, jak głowa pocisku rozerwała się w jego rekach.

   Tak zaczynała się w Dzierzązni, w pierwszych tygodniach po wyzwoleniu, nowa Polska. Nikt nie myślał o tym, jaka ona będzie, bo też nikogo to nie dotyczyło, to była kwestia, którą zajmą się ci „z Warszawy”, jeżdżący na swoich „taksówkach”, gdyż tak nazywano na wsi samochody osobowe, które nic wspólnego z taksówkami, oczywiście, nie miały.

CDN.

Wróć

Dodaj komentarz

Nasza strona używa, do prawidłowego działania używa technolgii ciasteczek. Więcej informacji na ten temat na stronie: Więcej...