Zapiski inżyniera Pytlaka

Opowieści z mojej ścieżki - odcinek 2

(liczba komentarzy 0)

003. POCZĄTKI OKUPACJI

   Okupacja niemiecka zaczęła się dla mnie bardzo dobrze.

   Zniknęła przede wszystkim zmora piwnicy, kurzu i głodu, a dodatkowo pojawiła się możliwość zabawy z kolegami, co po długim okresie, kiedy mama nie pozwalała mi się nigdzie ruszyć, było strasznie fajne.

   Dla tych, którzy nie znają tego okresu przypomnę, że Polska, zaatakowana z zachodu przez Niemcy i ze wschodu przez Związek Radziecki, mimo miażdżącej przewagi najeźdźców broniła się prawie pięć tygodni. Francja, która zaliczała się przed wojną do światowych mocarstw, skapitulowała przed oddziałami niemieckimi po krótszym okresie walk.

   Rzeczywiście, w dziedzinie zabaw dla mnie i moich kuzynów powstały nagle nowe możliwości. Wychodząc na ulicę można było znaleźć walające się cuda o bezcennej dla nas wartości. Kieszonkowe zegarki odkryliśmy w rozbitym sklepie, wspaniałe łyżwy, chociaż nie do pary, znaleźliśmy w ruinach domów jeszcze dymiących po pożarze. Sama kolekcja gilz od nabojów, którą zgromadziliśmy we trójkę, była przedmiotem naszej dumy. Nikt z kolegów nie miał lepszej. Oczywiście naszym przywódcą był mój kuzyn Michał, który w wieku swoich 10 lat był dla nas wodzem i wyrocznią, umiał wyciągnąć nas spod opieki mam i zawsze wiedział, gdzie powinniśmy pójść, aby znaleźć nowe skarby.

   Pamiętam, że przed samym naszym wyjazdem z Warszawy znalazłem się z mamą (ojciec, jako jeniec wojenny, został zabrany przez Niemców do obozu) pomiędzy ludźmi, którzy przyszli oglądać defiladę zwycięzców. Mnie się to bardzo spodobało. Żołnierze maszerowali w kolumnach trójkami, wymachiwali bardzo rękami i śmiesznie podnosili nogi w błyszczących butach. Ich mundury i hełmy były zupełnie inne, niż u żołnierzy w Modlinie, a maszerujący na czele kolumn trzymali przed sobą wysokie tyczki z osadzonymi na nich metalowymi orłami i wiszącymi kitami. Takich rzeczy nie widziałem nigdy przedtem.

   Wkrótce znowu nie było nic do jedzenia. Mama często płakała i dorośli rozmawiali przyciszonym głosem o jakichś łapankach i egzekucjach na ulicach. Nie bardzo wiedziałem, co to wszystko znaczy, ale zabroniono nam wychodzić z domu i do zabaw mieliśmy tylko skarby ukryte pod łóżkiem. Kilkanaście dni potem, gdy głód zaczął doskwierać tak, że jedliśmy coraz gorsze rzeczy, mama oznajmiła, że dziadek przyjedzie furmanką, aby nas zabrać na wieś, do Dzierzązni. My z Kazikiem byliśmy zachwyceni – jechać tak daleko (80 km) na wozie zaprzężonym w konie, to było dla nas coś takiego jakby podróżować ze świętym Mikołajem. Nasi koledzy, którzy zostawali w Warszawie, a najbardziej Michał, nie mogli ukryć zazdrości.

004. UCIECZKA Z WARSZAWY

   Dni w Warszawie zaczęły się nam znowu dłużyć, ale wkrótce przyjechał dziadek i furmanka załadowana różnymi rzeczami, z dziadkiem, moją mamą, trojgiem dzieci (mama zabrała ze sobą jakąś dziewczynkę w naszym wieku) ruszyła w drogę powrotną, do wymarzonej Dzierzązni.

   Z samej podróży pamiętam niewiele. Wzdłuż drogi widać było porozbijane furmanki, czasami spaloną ciężarówkę; leżące bomby, które prawdopodobnie nie wybuchły i spoczywały przy drodze otoczone drutem kolczastym. Było dużo ludzi. Część, jak my, jechała na wozach zaprzężonych w konie, ale większość szła pieszo, niosąc tobołki albo ciągnąc wózki pełne różnych rzeczy. Jak jechał wojskowy samochód, to wszyscy szybko uciekali z szosy do rowu albo na pola. Widziałem, jak żołnierze spychali ludzi karabinami, bili ich, jeśli byli jeszcze na szosie. Widziałem nawet ludzi pokrwawionych. Ci żołnierze nie przypominali w niczym tych z defilady. Chyba po raz pierwszy widziałem dziadka i mamę z trzęsącymi się rekami na widok zbliżających się do nas żołnierzy. Czułem wtedy, chyba jak oni, ogromny strach i to uczucie obezwładniającego strachu towarzyszyło mi już do końca wojny. Jak tylko widziałem Niemca w mundurze, nogi moje stawały się jak z waty.

   Most w Modlinie był zburzony. Przeprawa odbywała się przez most pontonowy zbudowany przez wojsko. Nasza furmanka czekała bardzo długo na pozwolenie przejazdu, gdyż most był ciągle zajęty przez wozy i sprzęt wojskowy. Do twierdzy nas nie wpuszczono. Mama mówiła, że nasz dom został spalony i że nic tam z niego nie pozostało. Zmartwiło mnie to bardzo, gdyż chciałem jeszcze raz tam pomieszkać. Cała podróż trwała prawdopodobnie kilka dni i była dla mnie coraz mniej interesująca. Było zimno i ciasno, siedziałem skulony, patrząc na przesuwające się widoki i nie było wcale tak fajnie, jak myślałem na początku. Kolejnej nocy obudził mnie głos mojej babci i znajomy widok zabudowań. Pycha, nareszcie jesteśmy w domu, w Dzierzązni. Na przywitanie babcia nagotowała dużo smacznych rzeczy i zjadając je z apetytem myślałem, że znowu będzie wesoło jak kiedyś.

005. WSI SPOKOJNA, WSI WESOŁA...

   Rozczarowania przyszły szybko. Sąsiedzi, którzy przychodzili do nas, byli dziwnie smutni. Nikt się nie śmiał, rozmawiano o ludziach, którzy nie wrócili z wojny. Mama płakała i inni też, gdy opowiedziano o egzekucji dokonanej przez gestapo pierwszego dnia po wejściu Niemców na księdzu, wójcie i kierowniku szkoły. Mnie też było smutno, bo nowi koledzy byli jacyś inni, nikt nie chciał bawić się ze mną tak jak dawniej, w Modlinie. Było tu dużo dzieci, ale te, z którymi się spotykałem, były starsze ode mnie. Moje opowiadania o nalotach, o strzelaniu armat, o skarbcu zostawionym w Warszawie, o przygodach w podróży, były dla nich nowością, więc stopniowo zaczęli traktować mnie z większą życzliwością, a może nawet i podziwem. Niestety, po krótkim okresie zainteresowania mną, zwłaszcza, gdy moje opowieści zaczęły się powtarzać, nowi koledzy wrócili do swoich codziennych zajęć. Powoli życie w Dzierzązni stawało się monotonne i coraz mniej dla mnie interesujące. Dziadek był chory, poruszał się z trudem i nie było nikogo innego do pracy w gospodarstwie. Mężczyźni jeszcze nie powrócili z wojny, a ci, co byli, chodzili na przymusowe roboty do niemieckich gospodarstw.

   Muszę tu wyjaśnić, że w rzeczywistości były dwie Dzierząznie. Jedną, nazywaną Kolonią, zamieszkiwali prawie wyłącznie osadnicy niemieccy, osadzeni tu chyba w XIX wieku przez zaborcę. Po uzyskaniu przez Polskę niepodległości w 1918 roku potomkowie tych osadników uzyskali status i prawa obywateli polskich. Stali się Polakami. Jeżeli dalej nazywam ich Niemcami, to dlatego, że po wejściu okupanta wszyscy oni przyjęli obywatelstwo niemieckie i już jako tacy odnosili się niezwykle wrogo do niedawnych sąsiadów. Albo raczej, prawie wszyscy, gdyż jedna rodzina osadnicza, Muller, odmówiła wyrzeczenia się polskości, za co chyba byli prześladowani, gdyż potem gdzieś ich wywieziono. Przez Kolonię przechodziła szosa, która prowadziła z jednej strony do Płońska (12 km) i dalej do Warszawy, a z drugiej do Płocka (40 km). Gospodarstwa niemieckie, położone przy szosie były raczej zamożne, Niemcy zawsze mieli opinię dobrych gospodarzy. Druga Dzierząznia, zwana Nowa albo Parcele, ciągnęła się równolegle do Kolonii, za małą rzeczką, w odległości 1 km. Powstała ona w latach 20-tych ze sprzedaży parceli z dużego majątku. Dziadkowie ze strony mojej mamy kupili tam gospodarstwo, kiedy po zakończeniu I wojny światowej zdecydowali się opuścić Warszawę.

   W Dzierzązni początek okupacji był ciężki. Ludzie znaleźli się nagle w sytuacji, kiedy nic nie było wolno. Strach przed śmiercią, nie tą naturalną, przychodzącą z wiekiem, ale tą gwałtowną, która mogła spaść na każdego w dowolnym momencie i w dowolnym miejscu, paraliżował ludzi. A zakazów było wiele: zabicie świniaka bez specjalnego zezwolenia karane było śmiercią całej rodziny. Niemcy postawili szubienicę na polu i spędzali z okolicy wszystkich ludzi, aby asystowali przy powieszeniu. Mówiono, że w naszym rejonie były trzy takie egzekucje. Kara śmierci groziła za uczestnictwo w nielegalnym zgromadzeniu kilku osób, za ukrywanie i pomoc Żydom, za czynny opór w wypełnieniu rozkazów Niemca. Ludzie byli tym całkowicie sterroryzowani. Nikt nawet nie próbował sprzeciwiać się niemieckim żądaniom.

   Kościół był zamknięty. Urząd gminy w Kolonii funkcjonował tylko dla Niemców. Język polski był tam zakazany i trzeba było mieć tłumacza, by o cokolwiek poprosić. Jak Niemiec przechodził drogą, czy jechał rowerem (Polacy nie mieli prawa posiadać roweru), przechodzący Polak miał obowiązek zatrzymać się, zdjąć czapkę i czekać, aż Niemiec się oddali. Jeżeli jakiś Niemiec chciał zająć polskie gospodarstwo, jego mieszkańcy musieli opuścić je w ciągu 24 godzin, zabierając tylko to, co mogli unieść ze sobą w rękach. Ci, którzy w jakiś sposób przekroczyli niemieckie nakazy, jak: nie przyszli do roboty, ukryli i nie oddali rekwirowanych automatycznie produktów, chodzili drogą po zachodzie słońca, byli bici lub wysyłani „za druty”. Próby ucieczki z tego obozu lub nieposłuszeństwa, były często karane śmiercią.

   Do kontroli wypełnienia nakazów używani byli Niemcy z kolonii i folksdojcze, czyli Polacy, którzy w pewnych warunkach dostali status Niemca trzeciej kategorii, jak również przyjezdni gestapowcy, łatwo rozpoznawalni, gdyż nosili żółte mundury i opaskę ze swastyką na lewym przedramieniu. Czasami wystarczył zwykły donos, by się pojawili i wypędzali ludzi przed dom, a sami przeszukiwali całe gospodarstwo. Wszystkie produkty z gospodarstwa rolnego stawały się własnością niemiecką i po skrupulatnej kontroli były przez nich zabierane. Polacy dostawali kartki, za które mogli zakupić w sklepie niemieckim podstawowe produkty do jedzenia. Ponieważ mielenie zboża w młynie wodnym na Wierzbicy czy w wiatraku w Kolonii było zakazane, w stodole ukradkiem kręciliśmy z dziadkiem żarnami prymitywną mąkę, z której potem pieczono „pagaje”. Zimą, na śniegu, stawialiśmy wnyki, aby łowić kuropatwy i zające, zbliżające się do zagród w poszukiwaniu jedzenia. To również było zabronione i srogo karane.

   Wkrótce życie w Dzierzązni stało się dla mnie prawdziwą udręką. W 1940 roku miałem tylko 6 lat, a do moich codziennych obowiązków należało już nakarmienie koni i krów, wyprowadzenie ich na łąkę, gdy było ciepło, zajęcie się ich pasaniem, jak również praca w polu. Najpierw było to bronowanie, ale potem, w miarę jak nabierałem sił fizycznych, przyszły i inne prace, bardziej ciężkie, jak orka, zbiór skoszonego zboża czy siana, kopanie kartofli i buraków. Moje wspomnienia z tego okresu związane są głównie z pasaniem i obrabianiem trzody oraz pracą w polu. Oczywiście, żadna szkoła dla dzieci polskich nie istniała. Od roku 1943, gdy większość Niemców z Kolonii wyjechała na front, każda polska rodzina musiała uczestniczyć w robotach w niemieckich gospodarstwach. Ja oczywiście brałem w tym udział. Było to ciężkie i przyznam ze wstydem, że płacz często mi w tym towarzyszył.

   Przyjemniejsza była już praca przy kopaniu okopów. Niemcy budowali w naszej okolicy nową linię obronną, składającą się z bunkrów powiązanych siecią zygzakowatych okopów. Do tej pracy przywożono ludzi z dalszych okolic, którzy pracowali na okrągło, cały tydzień, aż do następnej zmiany. Ja chodziłem codziennie, jak się mówiło „na okopy”, ale ze względu na moje słabe warunki fizyczne, używano mnie raczej w kuchni do obierania kartofli, roznoszenia jedzenia, zbierania i mycia naczyń. Prowadziła te roboty organizacja TODT, w której pracujący Niemcy byli w podeszłym wieku. Ja miałem szczęście wpaść w oko Niemcowi, który pozwalał mi zwiedzać urządzenia budowanych bunkrów, objaśniał, do czego to służy i nawet nie pędził mnie do roboty. Przypuszczam, że przypominałem mu wnuczka, gdyż pokazał mi jego fotografię. Dni pracy „na okopach” stały się dla mnie dużo przyjemniejsze niż praca w polu.

   Nie piszę tych słów z przyjemnością, ale wydaje mi się, że muszę o tym wspomnieć, gdyż to również formowało w jakiś sposób moją świadomość. W tym oto pejzażu nielubianych zajęć i obowiązków, który w skrócie przedstawiłem, rozwijało się moje dzieciństwo. Ten pejzaż nie miał nic wspólnego z sielankową wizją wsi polskiej, opiewanej tak przez Jana Kochanowskiego:

Wsi spokojna, wsi wesoła,
Który głos twej chwale zdoła?
Kto twe czasy, kto pożytki
Może wspomnieć za raz wszytki?

   Człowiek w twej pieczy uczciwie
   Bez wszelkiej lichwy żywie;
   Pobożne jego staranie
   I bezpieczne nabywanie.

006. SIELSKIE ŻYCIE

   Oczywiście, byłem za mały, by samemu odczuć ten nowy stan niewolnictwa, któremu byli poddawani Polacy. Tym niemniej Dzierząznia nie była obozem karnym i ludzie powoli organizowali sobie życie, które można by nazwać bardziej normalnym. Zakazy można było obejść i do strachu można się było przyzwyczaić. Z czasem, a szczególnie od początku 1943 roku, gdy wojska niemieckie zaczęły ponosić ciężkie straty na frontach, i gdy coraz mniej Niemców zostało na Kolonii, nasze życie codzienne stabilizowało się jeszcze bardziej.

   Jak już wspomniałem praca w gospodarstwie była dla mnie prawdziwą zmorą. To w tym okresie i później, bezpośrednio po wojnie, powstała i dojrzała moja decyzja: nigdy, przenigdy nie będę rolnikiem. Mamie to powtarzałem ciągle, a mama pocieszała mnie, jak mogła: „Syneczku mój, zrobię wszystko, abyś nie był zmuszony tu zostać”. Oczekując na spełnienie tego przyrzeczenia, póki co kontynuowałem mój staż bez powołania, aby stać się przyszłym rolnikiem. Na początku moje obowiązki gospodarskie były proste, lecz liczne, ale spostrzegłem szybko, że manewrując umiejętnie, mogę je znacznie pomniejszyć. Idea sama w sobie była prosta, problemem było tylko znalezienie odpowiedniej metody, dzięki której wybrana osoba przejęłaby na siebie część moich obowiązków, będąc przekonana, że ona na tym zyskuje, a ja tracę.

   Metodę te perfekcjonowałem dosyć długo, najpierw w szkole, na uczelni, a potem w różnych sytuacjach, gdy pojawiała się taka potrzeba. Ale szczególnie wdzięcznym terenem do jej stosowania były dla mnie niezapomniane okresy szkolenia wojskowego, ale o tym opowiem dalej. Pierwszym, na którym rozpocząłem wdrażanie mojego systemu „przekaźnikowego”, był mój kuzyn Kazik, który w ten sposób odpłacał mi lojalnie za uratowanie mu życia. A było to tak.

   Spędzaliśmy Święta Wielkanocne u dziadków w Dzierzązni. Miałem wtedy cztery lata, a Kazik dwa i bawiliśmy się nad glinianką pełną wody, niedaleko domu. W pewnym momencie Kazik upadł na plecy i po śliskiej glinie zjechał do wody. Widząc z przerażeniem, że futerko z Kazikiem w środku odpływa od brzegu, wszedłem mimo strachu do lodowatej wody i ciągnąc za kaptur futerka, wyciągnąłem go na brzeg. Mama opowiadała mi potem, że wszyscy w domu mnie obcałowywali i że dostałem mnóstwo zabawek za mój wyczyn.

   Trzeba przyznać, że dzięki mojej przewadze wiekowej, przejęcie nad Kazikiem kierowniczej roli przyszło mi dosyć łatwo. Rzadko się na mnie skarżył i spełniał moje polecenia bez szemrania. W nagrodę za to pozwalałem mu wykonywać prace bardziej odpowiedzialne, choć samo pasanie krów za mnie było już dla niego nagrodą. Mógł na przykład pójść ze starszymi dziećmi i przyglądać się naszym grom, mógł wypełniać jakieś polecenia, które mnie jako starszemu były powierzane i temu podobne. Myślę, że dzięki niemu właśnie w Dzierzązni zaczął nabierać formy mój zmysł organizacji pracy innych. Do prac ciężkich znalazłem sobie też szybko pomocnika. Tu Jasio Jeziak był idealny. Miał ponad 12 lat, był bardzo silny i zawsze głodny. Pochodził z biednej rodziny, mieszkającej na skraju wsi, i za dodatkowe porcje jedzenia, które organizowałem z pomocą Kazika, gotów był wykonać każdą pracę, jak również pobić się z innymi w moim imieniu.

   Nie wiem dlaczego, ale Kazik miał szczególne względy u babci. Nazywała go zawsze „Mój sierota”, ponieważ ojciec jego umarł tuż po wybuchu wojny, podczas gdy ja miałem prawo tylko do: „Ty ancychryście, znowu tego sierotę wykorzystujesz! Niech cię Bóg broni jeszcze raz to zrobić”. Tu, jeśli byłem w zasięgu ręki babci, otrzymywałem „openklanca” lub szczypiące uderzenie witką wikliny po nogach, gdyż babcia, jak miała się zwrócić do mnie, przezornie zaopatrywała się w tę naturalną dyscyplinę.

007. WYBUCHOWY DZIADEK

   Przypominam sobie taki obrazek. Dziadek miał swoje ulubione miejsce na ławce przy łóżku, gdzie siedział, grał na fujarce lub palił fajkę. Ale tytoń do fajki, krojony z wyhodowanych w kącie ogródka i wysuszonych na słońcu liści, leżał przy kuchni, ponieważ tam było sucho i ciepło. Dziadek mawiał więc: „Niech Rysio nabije fajkę i mi ją poda z ogniem”. Dziadek nigdy nie zwracał się do kogoś bezpośrednio, tylko w trzeciej osobie. Na to ja dawałem znak Kaziowi (to była właśnie jedna z moich rekompensat dla niego), który zamiast mnie biegł napełnić fajkę. „Dziadku, mogę ją też zapalić?”. Dziadek, po upewnieniu się, że babci nie ma w pobliżu, pozwalał: „Dobrze, niech Kazio ją zapali i przyniesie…”. Kazik biegł, napełniał, zapalał i dawał ją dymiącą dziadkowi. Oczywiście pozwalało mu to pociągnąć dymka z fajki, co widocznie bardzo lubił.

   Obrządek ten trwał długo, ale pewnego dnia postanowiłem przeprowadzić naoczne doświadczenie nad własnościami prochu wysypanego z pocisku. Dałem Kazikowi proch i poleciłem mu przy nabijaniu fajki wsypać trochę tytoniu, potem dozę prochu, którą mu odmierzyłem, potem znowu tytoniu i bez zapalenia fajki przynieść ją dziadkowi. Polecenie wykonane zostało bezbłędnie. Kazik razem z nabitą fajką przyniósł zapalony w palenisku kuchni kawałek drewienka (zapałki wtedy były bardzo oszczędzane), podał to wszystko dziadkowi, a sam ulokował się w pobliżu drzwi wyjściowych. Dziadek zapalił, pociągnął dym raz, drugi, gdy nagle: „Chryste Panie, Matko Święta…”, dziadek zerwał się z ławki, widząc z przerażeniem gejzer ognia i tytoniu wytryskujący z fajki, która na zasadzie akcji i reakcji poleciała w drugą stronę. Ochłonąwszy, chwycił za laskę… ale Kazika już nie było w domu. Ja, oczywiście, nie ruszyłem się z miejsca, co potwierdzało bezspornie, że nie miałem nic wspólnego z zamachem na zdrowie dziadka.

   Noc zapadła, a Kazik się nie pojawiał. Babcia powróciła z „kominków” u sąsiadek późnym wieczorem i już w progu zapytała: „A gdzie Kaziczek?” Używała często tego zdrobnienia dla podkreślenia różnicy miedzy „ancychrystem i „sierotą”. Popatrzyła na dziadka, który z przejęciem zabierał się do dania odpowiedniego wyjaśnienia: „Mania, żebyś ty wiedziała, co twój Kaziczek zrobił!”. Ledwie dziadek zaczął opisywać zajście, babcia, nie zwracając uwagi na dalsze szczegóły, spojrzała na mnie. „To na pewno znowu ten ancychryst sierotę namówił do złego…”. Wybiegła z domu: „Kaziu, Kaziczku, wracaj do domu i powiedz babci jak to było…!” Nie czekając na wyniki śledztwa i widząc dziadka laskę w babci ręku, pobiegłem w ślady Kazika, który wracając, zdążył mi tylko krzyknąć z zadowoleniem: „A widzisz, dobrze ci tak, teraz to ty oberwiesz!”.

   Dziadek szczególnie lubił grać na fujarce i przyśpiewywać. Najpierw grał kawałek melodii, a potem na tę melodię śpiewał jedną zwrotkę, znów grał melodię i znowu wyśpiewywał słowa. Nie wiem, czy melodie sam tworzył, ale że sam układał wierszem zwrotki, to jestem pewien, gdyż jego piosenki były na tematy bardzo aktualne. Pamiętam jedną z nich, która zaczynała się tak:

Nieszczęsna Polsko po krótkiej wolności,
Znów Ci zadano krwawy cios,
Straszni sąsiedzi rozdarli Twe włości,
Marny Twych synów los.

Giną w Majdanku, Treblince, w obozach,
Od pałek, głodu, strachu, kul,
I na haniebnych szubienic powrozach,
Wśród własnych zagród, pól…

   Dziadka – który o ile dobrze pamiętam, urodził się w 1867 roku w zaborze rosyjskim – nie widziałem piszącego, więc chyba nie umiał pisać, tak zresztą jak i babcia, ale oboje umieli czytać, a szczególnie to, co było napisane w książkach do nabożeństwa, dużymi, wyraźnymi literami. Ich stosunki zresztą były bardzo dziwne. Chyba się nie lubili, a poza tym dziadek, choć nie wiem dlaczego, panicznie bał się babci. Dopiero jak jej nie było, nabierał wigoru i wtedy opowiadał nam z Kazikiem różne, niecodzienne historie ze swojego życia. O locie w balonie na nagrzewane powietrze na pokazach w Warszawie, o tym, jak wykupił się od pójścia do wojska carskiego po wyciągnięciu czarnej kulki z worka poborowego (służba rekruta w tym czasie mogła trwać i 30 lat!). Ale najbardziej lubiliśmy historie o strachach, wampirach, o duchach zmarłych, których widywał, i z którymi, jak nam opowiadał, rozmawiał. To było fantastyczne. A jak nam opowiadał o błądzącym po okolicy duchu młodej dziewczyny, która utopiła się w torfowiskach, strach jeżył nam włosy na głowie. Nocą nigdy nie poszlibyśmy na cmentarz, gdzie duchy, które są w czyśćcu, zapalają ogniki na grobach. Brr… Jak nam o tym opowiadał, to cały czas żegnaliśmy się. Za to komentarz babci był nieodmiennie mało „duchowny”: „Przestań chłopakom opowiadać niestworzone rzeczy. Tak, ty widziałeś duchy, ale tylko po pijanemu”. Teraz mogę zdradzić, że dziadek miał w schowku małą butelkę z „gorzałką”, z której, jak babci nie było, pociągał sobie łyk płynu po każdym posiłku.

   Pozwalał nam też, pod nieobecność babci, oglądać skarbiec, który w postaci dużego kufra podróżnego, zamkniętego ciągle na klucz, spoczywał w kącie pokoju. To była naprawdę duża frajda. Czego tam nie było! Wykrochmalone kołnierzyki i mankiety na tasiemkach, dwa cylindry na głowę, gorsety z fiszbinami. Ja jednak lubiłem oglądać duże arkusze papieru, na których były pięknie namalowane domy, fabryki, pociągi z dymiącymi parowozami, które dziadek nazywał obligacjami i mówił, że to jest bardzo, bardzo dużo pieniędzy. Ale już najbardziej lubiłem układać złote monety z portretami, które potem dziadek starannie chował do zawiązanych kosmatych woreczków. Mama mi potem mówiła, że dzięki tym monetom przetrwaliśmy wojnę, bo za nie kupowało się dużo rzeczy niezbędnych do życia. Babcia w chwilach złości, a były one częste, obarczała dziadka odpowiedzialnością za to, że gdyby kupili ziemię przed rewolucją, kiedy mieszkali jeszcze w Warszawie, a nie po niej, jak już wszystko stracili, to dzisiaj nie męczylibyśmy się tak w Dzierzązni.

   Powoli, mimo wojny, ludzie w Dzierzązni nauczyli się żyć bardziej normalnie i życie towarzyskie, chociaż ograniczone, istniało. Sąsiedzi spotykali się wieczorami przy naftowej lampie, kobiety zajmowały się przędzeniem lnu, wełny, wyrobem tkanin, szyciem, a mężczyźni reperowali sprzęt gospodarski, czy wyrabiali z kawałka drewna topoli, tak zwane drewniaki, używane powszechnie do chodzenia. Zebrani dzielili się usłyszanymi wiadomościami (posiadanie radia groziło śmiercią), grali w domino, ale największym powodzeniem wśród mężczyzn cieszyła się gra w karty. Babcia, która nie cierpiała tej gry, bo: „Karty, to wymysł szatana”, nieodmiennie po zakończeniu karmienia trzody przed zmrokiem wychodziła „do kum na kominki”. To był jej rytuał.

   W domu, gdy tylko babcia przekraczała próg, dziadek posyłał mnie po sąsiadów, żeby przychodzili szybko na grę w karty. Grało się w różne gry, ale najbardziej popularna była gra w trzy lub cztery osoby, zwana „66 z żydkiem” (rodzaj „puli”, gdzie się składało stawki dla każdej gry). Gra była pełna emocji i ja miałem prawo zajmować się pobieraniem wpłat do puli i wypłacaniem pieniędzy zwycięzcom. Mogłem też, w wyjątkowych wypadkach, tasować i rozdawać karty. Kazik, w ramach rekompensaty i pod ścisłym moim nadzorem, też mógł „trzymać pulę”, ale od wypłat byłem ja. Powrót babci, zapowiedziany przez szczekanie psa na podwórku, kończył grę. Czas miedzy alertem danym przez psa i jej wejściem we drzwi, pozwalał na usunięcie śladów gry i nawiązanie rozmowy o zbiorach, ocieleniu się krowy i temu podobnych.

   Pewnego zimowego wieczoru, gdy karciana ekipa zebrała się w komplecie, dziadek stanął na taborecie, by sięgnąć po karty, schowane przezornie przed babcią wewnątrz „okapu” służącego do odprowadzenia dymu znad kuchni do komina. Na nieszczęście, tracąc równowagę chwycił za okap, który pod ciężarem dziadka i z nim razem, zwalił się na kuchnię. Lekko potłuczony, ale kompletnie załamany, położył się natychmiast do łóżka, a sąsiedzi wyszli pospiesznie, nie czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Co się działo po powrocie babci, trudno to opisać spokojnie. Dziadek przykryty pierzyną, mimo potrząsań babci wydawał tylko jęki, dając jej do zrozumienia, że okap był stary i sam spadł. Po tym wydarzeniu w naszym domu karty na dłuższy czas przestały być modne.

   Niektóre wieczory poświęcone były lekturze, na którą schodzili się do nas sąsiedzi, a przede wszystkim sąsiadki. Mama, która była lektorką uznaną przez wszystkich, brała kolejny rozdział z jakiejś książki i czytała go na głos dla słuchającego jej z nabożeństwem otoczenia. Niektóre sceny szczególnie emocjonalne wyzwalały od czasu do czasu jakieś komentarze współczucia czy złości lub popłakiwanie kogoś ze zgromadzonych. Niektóre książki cieszyły się wyjątkowym powodzeniem, a już płaczliwe romanse Mniszkówny czy Rodziewiczówny były wśród pań uważane za arcydzieła literackie. Pamiętam też, że sceny z „Trędowatej” opisujące nieszczęśliwą miłość Stefci do ordynata czytane były po kilka razy, powodując za każdym razem ogromne wzruszenie u zebranych.

   Były też czytane, ale już bardziej dyskretnie, „Przepowiednie Sybilli”, rodzaj zbioru proroctw pisanych w czasach dawnych. Rzecz ciekawa, utkwił mi w pamięci jeden ich fragment, który opisywał: „W wyniku ciężkiej dla świata wojny, powstanie na Ziemi Obiecanej Królestwo Izraela. I nastąpi długi okres pokoju i dobrobytu dla ludzi, ale skończy się on nową wojną, straszniejszą niż wszystkie inne, po której na ziemi zostanie tylko garstka ludzi. I wtedy, gdy człowiek napotka ślady drugiego człowieka, ucałuje je i będzie płakał nad sobą.”  Dziwne.

CDN.

Wróć

Dodaj komentarz

Nasza strona używa, do prawidłowego działania używa technolgii ciasteczek. Więcej informacji na ten temat na stronie: Więcej...