Blog

Zamiast wygaszać, lepiej rozpalić!

(liczba komentarzy 6)

    Zapowiedziane przez władze „wygaszenie” czyli likwidacja gimnazjów i powrót do dwustopniowej struktury powszechnego szkolnictwa, z ośmioklasową szkołą podstawową, wywołały poruszenie dużej części środowiska oświatowego. Wyrazem tego stały się liczne wypowiedzi w mediach papierowych i w internecie, a także konkretne działania protestacyjne. Mnożą się listy w obronie gimnazjów, kierowane przez rady pedagogiczne pod adresem MEN. Podpisy pod petycją w tej samej sprawie zbiera Związek Nauczycielstwa Polskiego, sygnatariuszy własnej petycji gromadzi również moje macierzyste STO (Społeczne Towarzystwo Oświatowe). Obrońcy gimnazjów wskazują między innymi, że wrosły one już w rodzimą rzeczywistość edukacyjną i posiadają znaczący dorobek, który nie powinien zostać zmarnowany. Polscy gimnazjaliści z edycji na edycję coraz lepiej wypadają w międzynarodowych badaniach PISA. Nieuchronne zamieszanie związane ze zmianą struktury systemu oświaty z pewnością opóźni proces doskonalenia pracy szkół, i to w czasie, gdy współczesność stawia przed nimi coraz bardziej palące wyzwania. Wreszcie, „wyjęcie” jednego rocznika ze szkół prowadzonych przez gminy, grozi ogromnymi perturbacjami w budżetach samorządowych. To tylko kilka z wielu argumentów przeciwko planowanej reformie.

    Jako dyrektor zespołu szkół, w którego skład wchodzi gimnazjum, mam osobiste powody, żeby stanąć w szeregach jego obrońców. Żal mi niekłamanego dorobku naszej placówki, a jej uczniów i nauczycieli uważam za fantastycznych ludzi, z którymi można kraść przysłowiowe konie. Ponadto, co bardzo ważne, doskonale pamiętam ośmioklasową szkołę podstawową, w której przez lata pełniłem funkcję dyrektora. Nie zapomniałem jeszcze, jak zmagaliśmy się z siódmo- i ósmoklasistami, którzy wymagali zupełnie innego podejścia i zupełnie innych metod pracy, niż młodsi uczniowie. Utworzenie gimnazjów traktowałem wówczas jako wyraz rozsądku i postępu pedagogicznego. Zdania tego nie zmieniłem do dzisiaj.

    Mimo tak jednoznacznych poglądów staram się jednak zrozumieć racje drugiej strony, tym bardziej, że jak wynika z sondaży, około 70% społeczeństwa negatywnie ocenia gimnazja. Szkoły te urosły w minionych latach do rangi symbolu niewydolności systemu edukacji, a ich likwidację stawiały sobie za cel praktycznie wszystkie partie opozycyjne. Wbrew temu, co twierdzą krytycy planowanej zmiany, nie wszystkie stojące za nią argumenty można sprowadzić do tęsknoty za „starymi, dobrymi czasami”. Sam podzielam przekonanie, że trzyletnie liceum ogólnokształcące jest nieporozumieniem. Jeden rok edukacji ogólnej i realnie półtora roku kursu przygotowującego do matury, stworzyło z tej szkoły karykaturę jej czteroletniego pierwowzoru. Na to nakłada się istny łamaniec organizacyjny, polegający na tym, że podstawa programowa, choćby historii, podzielona jest pomiędzy gimnazjum i pierwszą klasę liceum, mimo że obowiązek szkolny sięga tylko końca nauki w pierwszej z tych szkół.

    Przyznaję też rację zwolennikom zmiany, wskazującym, że poziom wiedzy i umiejętności młodych ludzi rozpoczynających studia jest dramatycznie niski i wciąż maleje, o czym świadczy zgodny chór głosów pracowników wyższych uczelni. Oczywiście nie musi to być efekt niewydolności edukacyjnej gimnazjów i liceów. Równie dobrze taki stan rzeczy może wynikać po prostu z upowszechnienia studiów, albo – to moja teoria – z przeniesienia życia intelektualnego do internetu. Jakakolwiek byłaby jednak prawdziwa przyczyna – polskie szkolnictwo zdaje sobie z tym nie radzić. Czy poradzi sobie po przywróceniu „starej” szkoły podstawowej? Sądzę, że też nie, ale mówiąc uczciwie, również nie bardzo wierzę w uzdrawiające efekty postulowanego przez obrońców gimnazjów „doskonalenia pracy szkół”.
     Chwilowo sytuacja wydaje się bez wyjścia. Nie da się równocześnie wydłużyć czasu nauki w liceum do czterech lat i utrzymać trzyletnich gimnazjów, chyba że przez dodanie jednego roku edukacji, co jest niemożliwe z przyczyn ekonomicznych. Z kolei pozbawione sensu pedagogicznego byłoby zachowanie gimnazjów w wersji dwuletniej. Przyłączenie dwóch roczników do szkoły podstawowej wydaje się więc posunięciem jak najbardziej logicznym. No, ale… można oczywiście zlekceważyć, trudno jednak unieważnić wiele zasadnych argumentów przeciwników zmiany! Planowana przez władze reforma z pewnością zatrzęsie polskim szkolnictwem i jest tylko niewielka szansa, że będzie to wstrząs korzystny.

    Wobec zarysowanego powyżej dylematu trudno oczekiwać realnego efektu dialogu społecznego, nawet jeśli założyć, że sam dialog jest w ogóle możliwy przy tak wielkiej jak dzisiaj polaryzacji społeczeństwa. Oczywiście władze dysponują większością parlamentarną, umożliwiającą przeprowadzenie każdej zmiany w systemie oświaty, ale wobec niechęci części środowiska nauczycielskiego i licznych potencjalnie negatywnych następstw likwidacji gimnazjów, z pewnością nie będzie to „dobra zmiana”.

    Rozmyślając nad dylematem, co zrobić, by równocześnie „mieć jabłko i zjeść jabłko”, wpadłem na pomysł, który wydaje mi się kompromisem pomiędzy tymi dwoma wzajemnie wykluczającymi się stanowiskami. Gdyby tak przedłużyć naukę w gimnazjum do czterech lat, skracając zarazem edukację licealną do dwóch?! Czteroletnie gimnazjum kończyłoby się, tak jak dzisiaj, egzaminem z przedmiotów ogólnokształcących. Dwuletnie liceum stanowiłoby sprofilowany kurs przygotowawczy do matury, obejmujący język polski, matematykę, język obcy oraz przedmioty kierunkowe, wybrane przez przyszłego maturzystę.

    Pomysł nie jest oryginalny, bo sprowadza się do częściowego odtworzenia już nie PRL-owskiej, ale wręcz przedwojennej struktury systemu oświaty, z tzw. małą i dużą maturą. Zanim jednak ktoś a priori odrzuci tę myśl, uważając, że nie należy szukać rozwiązań dla przyszłości na wykopaliskach, niech jednak zechce zapoznać się argumentami.

    Proponowane rozwiązanie prowadzi do wydłużenia czasu powszechnej edukacji ogólnokształcącej w szkole do lat dziesięciu, zamiast skrócić ją do ośmiu w przypadku likwidacji gimnazjów lub utrzymać dziewięć lat przy zachowaniu status quo.. To bardzo ważne, bowiem uważa się, że większa długość tego okresu jest z punktu widzenia społeczeństwa czynnikiem prorozwojowym.

    Zachowane zostaną gimnazja wraz z całym swoim dorobkiem, a realizowana w nich podstawa programowa będzie znajdować pełne podsumowanie w egzaminie gimnazjalnym. Nie bałbym się zresztą pojęcia „mała matura”, bowiem po przywróceniu sześciolatków do przedszkoli większość uczniów kończących zreformowane gimnazjum liczyć będzie sobie 17 wiosen – będą to więc ludzie niemal dorośli.

    Wydłużając czas edukacji gimnazjalnej państwo, zamiast przerzucać kłopoty wieku dojrzewania na barki pracowników szkół podstawowych, zainwestuje w rozwój grupy nauczycieli wyspecjalizowanych w pracy z nastolatkami. Rok więcej w szkole, to więcej czasu na różne działania, także wychowawcze, bo nie da się ukryć, że obecnie jedną trzecią czasu nauki w gimnazjum pochłania intensywny kurs przygotowawczy do egzaminu. A jeśli do tego zniesiony zostałby – o czym się mówi – sprawdzian po szóstej klasie, ograniczylibyśmy przynajmniej choć trochę zabójcze dla edukacji zjawisko testomanii.

    Zachowując gimnazja wyszlibyśmy naprzeciw naturalnej dzisiaj potrzebie szóstoklasistów uczynienia milowego kroku w swoim rozwoju. Czy nam się to podoba, czy nie, większość współczesnych dwunastolatków chce znaleźć się w „poważniejszej” szkole, a przebywanie dwa lata dłużej pod opieką nawet znanych i lubianych nauczycieli w szkole podstawowej będzie dla nich nużącym i dolegliwym obowiązkiem. Takim zresztą było już dwadzieścia lat temu.

    Zapowiadana przez rząd reforma nie dość, że zlikwiduje jeden rodzaj szkół powszechnych, z całym bagażem skutków społecznych tego posunięcia, to dodatkowo na pewien czas zdezorganizuje pracę szkół drugiego typu, czyli „podstawówek”. Skutki tego, przynajmniej przez pewien czas, nieuchronnie odczują uczniowie. Moja propozycja gwarantuje spokój uczniom szkół podstawowych, a trzem ostatnim potencjalnie rocznikom gimnazjalistów, zamiast nauki w atmosferze schyłku, udział w przedsięwzięciu rozwojowym.

    Przedłużenie nauki w gimnazjum, to miód na serce osób odpowiedzialnych za gospodarkę finansową w gminach. Subwencja dla jednego rocznika uczniów więcej, a szkół i budynków do utrzymania tyle samo, wzrośnie tylko koszt zatrudnienia nauczycieli. Zamiast wieszczonej katastrofy ekonomicznej – poprawa sytuacji. Oczywiście odbyłoby się to kosztem jednostek samorządowych prowadzących szkoły ponadgimnazjalne, jednak zmniejszenie liczby uczniów w liceach ogólnokształcących mogłoby zachęcić te placówki do rozwijania równoległej oferty w zakresie kształcenia zawodowego. Alternatywnie można by również powierzyć prowadzenie tych szkół gminom, uruchamiając w praktyce istniejący od lat pomysł bonu edukacyjnego, co mogłoby zaowocować powszechnym tworzeniem zespołów szkół gimnazjum-liceum.

    Mojego entuzjazmu do zarysowanego tutaj pomysłu z pewnością nie podzielą nauczyciele liceów, tęskniący za czteroletnim cyklem nauki w swoich szkołach. Podobnie nauczyciele gimnazjów nie pałają entuzjazmem dla likwidacji ich placówek. Nie ma takiej zmiany, z której wszyscy byliby zadowoleni. Z tego powodu najbezpieczniejsze z punktu widzenia całego systemu edukacji wydaje się zachowanie status quo. Jeśli jednak jest po stronie nowych władz determinacja, aby „coś” w strukturze oświaty zmienić, to przywrócenie ośmioklasowej szkoły podstawowej wydaje mi się najgorszym pomysłem. Znacznie lepiej byłoby bardziej „rozpalić” gimnazja, aniżeli je „wygaszać”.

    Z pewnością mój pomysł ma wiele wad – proszę Czytelników o wskazywanie ich w komentarzach. Wydaje mi się jednak, że w porównaniu z zapowiadaną przez władze likwidacją gimnazjów nie jest on trudniejszy organizacyjnie, ani bardziej kosztowny, a pozwala uniknąć wielu mankamentów rządowej koncepcji. Uważam też, że może być impulsem rozwojowym dla polskiej edukacji większym, niż zachowanie status quo z opcją „dalszego doskonalenia”.

Wróć

Dodaj komentarz

Skomentował Adam

Zaskakujące, interesujące, inspirujące. W tej właśnie kolejności. Argument o wydłużeniu powszechnej edukacji o rok jest społecznie niezwykle istotny, dlatego najmocniejszy.
Słabą stroną pomysłu są półtoraroczne licea. Wydłużyłbym te licea do dwóch lat. Nauka powinna trwać do 20 czerwca, potem 10 dni przerwy i miesiąc matur.
I jeszcze jedno. Zwolennicy elitaryzmu utyskują na niski poziom matur. To oczywiście skutek upowszechnienia tego egzaminu. Może więc należałoby poczynić założenie następujące: mała matura prawie dla każdego (jak teraz zwykła), ale duża - dla elity. To by również zaspokajało aspiracje nauczycieli LO, którzy wzdychają za czasami, w których kształcili najlepszych...
Teraz zostaje "tylko" problem rekrutacji na studia. Duża matura oczywiście mogłaby być przepustką. Ale co z małą? Może powinna dopuszczać do egzaminu na studia niepełne (licencjackie)?

Skomentował Barbara

Nareszcie rzeczowy i bez emocji artykuł o zapowiadanych zmianach. Zgadzam się, ze 8 lat w SP to nieporozumienie i że LO w obecny kształcie to też nieporozumienie. przedstawiona propozycja wydaje mi się ciekawa - jednak czy to wystarczy, żeby ten poziom edukacyjny był rodzajm " high school" rzeczywiście przygotowujacym do studiowania i kształcącym przyszłe elity. Nie każdy musi mieć, moim zdaniem , " dużą/ prawdziwą maturę. Dlatego skupiłabym się też nad mysleniem o sprawach programowych w kontekście zpowiadanych zmian, bo zmaina samej formy niczego nie zmieni. Ważne jest też myślenie o kształceniu nauczycieli - szkoła bardzo potrzebuje oderwania się od schematycznego, z nastawieniem na testowanie myślenia. Bardzo potrzeba myślenia i uczenia w duchu " artes liberales' - interdyscyplinarnego podejścia w edukacji. To jest moim zdaniem jedna z najważniejszych w tej chwili potrzeb a szczególnie w LO. Cała dyskusja toczy się teraz głównie nad zmianą formy kształcenia - a bardzo mi w niej brakuje treści, bo samo ogłoszenie, że nie będzie testów po 6 klasie to moim zdaniem niewielka zmiana.

Skomentował Maciej

Pomysł wydłużenia gimnazjum kosztem skrócenia liceum jest zdecydowanie pomysłem o wiele lepszym, niż likwidacja jednej lub drugiej ze szkół w systemie.
Bez wątpienia wpłynie to na poprawę jakości nauczania licealnego, ponieważ nie tylko wymusi nowe pomysły na zorganizowanie pracy w trybie dwuletnim, ale także obniży powszechność szkół licealnych (jeżeli ukończenie szkoły gimnazjalnej da "małą maturę" i świadectwo wykształcenia w stopniu średnim).
Wada jednak tego pomysłu polega zdecydowanie na tym, że nie wprowadza nadal elementu motywującego zmiany w szkołach gimnazjalnych. W zasadzie przeciwnie, oferuje fałszywy sygnał potwierdzenia przydatności tych szkół, z pokusą zachowania panującego w większości w nich status quo. Brak odpowiedzialności po stronie dorosłych w systemie oświaty jest już chyba powszechny (co potwierdzą nieliczne możliwe do wskazania wyjątki) i nie dotyczy tylko gimnazjów, ale właśnie w gimnazjum trafia na kolejny wrażliwy etap dorastania młodzieży.
Wada ta powoduje, że reforma systemu oświaty stanie się dłuższa i trudniejsza. Osobiście uważam, że za długa i za trudna. Nie mam wątpliwości, że jedynym idealnym rozwiązaniem powinno być zburzenie całego systemu oświaty do końca i zbudowanie go od nowa. Ale nie mam też wątpliwości, że rozwiązanie takie jest niemożliwe. W ramach racjonalnego kompromisu pomysł czteroletniego gimnazjum i dwuletniego liceum, wraz z podziałem roboczo określonym jako "mała matura" i "duża matura", a także możliwością naturalnego powstawania zespołów szkół gimnazjalno - zawodowych (na poziomie technikum) oraz gimnazjalno - licealnych, wydaje się pomysłem najlepszym w obecnej sytuacji. A przynajmniej nie odbiera do końca nadziei, że obecne zepsucie systemu edukacji trwać będzie wiecznie.

Skomentował Wiesław Mariański

Z pomysłem Jarosława Pytlaka jest mi po drodze. Kiedyś postulowałem wyraźne rozdzielanie edukacji na dwa etapy: A - poznawczy, B - egzaminacyjny. Praktyka pokazuje, że obecna edukacja licealna ulega erozji i degeneracji. Określenie liceum ogólnokształcące lub sprofilowane staje się coraz bardziej parodią. Faktycznie edukacja licealna sprowadza się do trzyletniego kursu przygotowawczego do matury. Skutki tego są katastrofalne, ale nie czas o nich pisać. Dlatego proponowałbym zastanowienie się nad modyfikacją pomysłu Gospodarza: szkoła podstawowa + szkoła licealno-gimnazjalna + 1-roczny kurs przygotowawczy do matury.
Wymagałoby to oczywiście dopracowania szczegółów.
Najważniejsza zaleta: uczniowie i nauczyciele mogliby wreszcie poświęcić się prawdziwej edukacji, czyli poznawaniu, zadawaniu pytań, formułowania problemów, poszukiwaniu rozwiązań, dialogowi, przeżywaniu, namysłowi, błądzeniu, czyli w największym skrócie rozwojowi intelektualnemu i duchowemu. Obecne liceum hamuje i blokuje te procesy.

Skomentował PiSze

Pomysł ciekawy, nie przeczę. Najlepszy z dyskutowanych alternatyw systemu obecnego. Pozostaje jedno pytanie: czy dwuletni trening przed maturą nie przekreśli sensu edukacji licealnej? Toż to dopiero będzie tłuczenie testów! Czy nauczycielom starczy ambicji, żeby uczyć, wychowywać, formować? A uczniom zapału??
Generalnie uważam, że dobra (choć niepisana) zasada obowiązuje w boksie: pretendent musi porządnie zlać aktualnego mistrza, żeby dostać pas. I tak powinno być z każdą zmianą - albo jest ISTOTNIE lepsza, albo nie zawracajmy sobie głowy. Koncepcja Dyrektora jest znacznie lepsza niż pomysły Ministerstwa, ale chyba nie nokautuje systemu obecnego...

Skomentował W.Z.

Taki pomysł miała 10-latka, po której miała być szkoła SPECJALIZACJI kierunkowej. Podobnie wygląda właśnie dwuletni program przygotowujący do Międzynarodowej Matury (IB). Tyle, że tam w grupach przedmiotowych WSZYSCY uczą się do określonego egzaminu maturalnego(nie ma sprzeczności interesów zainteresowanych maturą i niezainteresowanych!) no i nie ma różnych "słusznych" a pochłaniających czas przymusowych michałków ... ;-)

Nasza strona używa, do prawidłowego działania używa technolgii ciasteczek. Więcej informacji na ten temat na stronie: Więcej...