Blog

Warto i trzeba podpisać wniosek o referendum w sprawie reformy oświaty

(liczba komentarzy 0)

   Zanim uzasadnię tytuł tego wpisu, niezbędne jest pewne wprowadzenie. Zacznę więc, jak to się kiedyś mówiło, „od pieca”. Pisałem mianowicie na tym blogu o bańce informacyjnej, w której chcąc nie chcąc jesteśmy zamykani przez algorytmy Google’a i innych władców internetu. Dzięki temu nie grozi nam mierzenie się z odmiennymi poglądami na rozmaite tematy, a jako bonus otrzymujemy starannie wyselekcjonowany wybór reklam. Jako że z racji swojego zajęcia regularnie przeglądam witryny internetowe różnych szkół, przy każdej okazji i bez okazji na ekran mojego komputera trafiają reklamy, zachęcające do zapisania dziecka do takiej czy innej placówki z powodu „wysokiego poziomu nauczania” albo wybitnej „indywidualizacji pracy z uczniem”. Algorytmy współczesnego Wielkiego Brata są wystarczająco precyzyjne, by wciskać mi oferty jedynie z najbliższej okolicy miejsca zamieszkania, ale jednak nie na tyle przenikliwe, by uwzględnić, że obie moje pociechy szkoły pokończyły już dość dawno, a na wnuki w odpowiednim wieku (i w ogóle) przyjdzie mi jeszcze poczekać. Zresztą, może po prostu jestem zbyt małym żuczkiem, by na moją cześć włączały się procedury naprawdę wyrafinowane?!

   Mam ci ja jednak swój własny sposób na stronniczość przekazu docierającego z internetu. Po prostu czytam prasę papierową. Mogę ją sam wybrać w kiosku i kupić, gdy tylko odpowiem na pytanie, czy zbieram jakieś punkty (nie!), poinformuję sprzedawcę, że nie chcę porcji kawy (ani kanapki!), i że bardzo dziękuje za propozycję zakupu wybranego czasopisma w wersji z dołączoną książką (książki kupuję osobno!). Po tym wszystkim muszę jeszcze tylko powściągnąć chęć uduszenia sprzedawcy, wyjąć pieniądze i zapłacić. Nawiasem mówiąc mam już swój ulubiony kiosk, którego obsługa wie, że nie jestem „tajemniczym klientem”, który kontroluje, czy oferują mi cały ten chłam, i wie również, że dopóki będę mógł wejść, kupić po prostu gazetę i wyjść, będę to czynił tylko u nich.

   Powoli zbliżamy się do meritum.

   Moje zakupy pożywki dla refleksji światopoglądowej rozciągają się od lewa do prawa, od lewicowego „Przeglądu” do prawicowego „Do rzeczy”. Przyznaję bez bicia, że „W sieci” przekracza już granice mojej  tolerancji na odmienne poglądy, z tego samego powodu – koszmarnej jednostronności przekazu, który na skraju banicji z mojego biurka (i serca) postawił ostatnio także „Newsweeka”. W poprzednim wpisie podzieliłem się z Czytelnikami ciekawą lekturą wywiadu z profesorem Łukaszem Turskim, opublikowanego w „Przeglądzie”. Dzisiaj coś z tygodnika „Wprost”. Czasopismo to, jeszcze niedawno mocno okopane na pozycjach brukowca i zasłużenie dołujące w rankingach sprzedaży, pod nowym kierownictwem próbuje odzyskać jaką-taką wiarygodność, co powoduje, że znowu daje się czytać. Wyraźnie widać w nim dążenie do zajęcia miejsca okrakiem na barykadzie, czego wyrazem jest publikowanie na tej samej stronie felietonów Magdaleny Środy („Lewo”) i Jana Wróbla („Prawo”), tudzież w innym miejscu bliskie sąsiedztwo wypowiedzi posłów z PiS-u i PO. Zajrzyjmy do numeru 9/2017, do rubryki „Niedyskrecje parlamentarne”, redagowanej (niestety, na dość nierównym poziomie jeśli chodzi o jakość puent)  przez dziennikarski duet: Elizę Olczyk i Joannę Miziołek. Zacytuję tutaj na użytek Czytelnika jeden z dziesięciu akapitów opublikowanych w rzeczonym numerze:

   „Pozostając jeszcze przy Platformie Obywatelskiej warto przypomnieć, że partia opozycyjna  od kilkunastu dni zbiera podpisy poparcia pod wnioskiem o przeprowadzenie referendum w sprawie reformy oświaty. Po co PO to robi, skoro za dwa i pół miesiąca, kiedy termin zbierania podpisów dobiegnie końca, reforma systemu oświaty będzie już w toku? Po pierwsze wojsko musi maszerować, a terenowi działacze partyjni pracować, bo bez tego jedni i drudzy gnuśnieją. Po drugie – zdaniem polityków PO – pod koniec marca zacznie dochodzić do poważnych konfliktów z rodzicami. Politycy PO przewidują, że samorządy zechcą do budynków po likwidowanych gimnazjach przenosić część dzieci ze szkół podstawowych, a rodzice będą przeciw temu protestować. I to oni, działacze PO, będą wtedy na miejscu, by wspierać samorządy i wytykać rządowi dzielenie społeczeństwa. Same zyski, choć cała para ze zbieraniem podpisów pójdzie w gwizdek.”

   Prawdę mówiąc nie mam pojęcia, czy obie dziennikarki wierzą w to, co piszą, czy tylko udają pierwsze naiwne, żeby zgodnie z parytetem dołożyć w swojej rubryce zarówno władzy, jak opozycji. W tej jednak kwestii popełniły tyle błędów, że wypunktuję je, aby tą drogą uzasadnić tytuł niniejszego wpisu.

1. Podpisy pod wnioskiem o przeprowadzenie referendum w sprawie reformy systemu edukacji zbiera cały szereg organizacji społecznych, na czele ze Związkiem Nauczycielstwa Polskiego, a także spora rzesza ludzi niezaangażowanych, a po prostu wkurzonych. Istotnie, Platforma ma w tym pewien swój udział, podobnie zresztą jak PSL, i jest to prawo partii politycznych w tym (jeszcze) demokratycznym ustroju.

2. PO nie będzie mogła wytykać rządowi dzielenia społeczeństwa, ponieważ jak żadne inne działanie PiS-u reforma systemu edukacji połączyła wiele osób i środowisk, zasadniczo posiadających odmienne poglądy, jak choćby mnie i Związek Nauczycielstwa Polskiego.

3. Zbieranie podpisów pod wnioskiem o wstrzymanie reformy tym bardziej ma sens, gdy ta reforma jest już w toku. Już raczej bez sensu byłoby gromadzenie ich zanim pani minister ogłosiła swoje epokowe plany przemian. Wtedy był czas na inne formy protestu, na przykład listy otwarte różnych naukowych gremiów, i choć trafiły one wszystkie do kosza, nikt nie powie, że nie miały sensu. Bezsensem jest milczenie wobec nikczemności.

4. Nie trzeba czekać do końca marca – rodzice już protestują, jak Polska długa i szeroka. Już teraz samorządy rozwiązują kwadraturę koła. Wiem coś o tym, bo nawet w naszej szkole, która stanowi zespół sześcioklasowej szkoły podstawowej  i gimnazjum, musimy się nieźle nakombinować, by zaplanować w miarę harmonijne przejście „dobrej (ha, ha, ha!) zmiany”.

   I najważniejsze - para nie pójdzie w gwizdek! Udowodnili to już Karolina i Tomasz Elbanowscy, doprowadzając (nawet dwukrotnie) do złożenia w Sejmie wniosków dotyczących referendów w sprawach oświatowych (m.in. sześciolatków w szkole). Mimo że wnioski te były bez żadnej dyskusji wyrzucane do kosza przez rządzącą wtedy koalicję, kto dzisiaj ośmieli się powiedzieć, że zbieranie podpisów pod nimi było z punktu widzenia inicjatorów tamtych akcji bez sensu?!

   Żadna władza, nawet ta, która mieni się demokratyczną (i nie mam tu na myśli tylko PiS-u i tylko Polski) nie lubi, gdy obywatele mają za dużo do powiedzenia – tylko w nielicznych państwach tradycja i kultura polityczna uczyniły z referendów normalne narzędzie demokracji. A władza panująca obecnie w Polsce, słabo kryjąca swoje autorytarne ciągoty, na pewno tego nie lubi – vide – zakwestionowanie przez wojewodę mazowieckiego planowanego przez samorząd referendum w sprawie nowego ustroju metropolii warszawskiej. Jest dla mnie oczywiste, że  choćby ZNP et consortes zebrali pod wnioskiem o przeprowadzenie referendum nie wymagane 500 tysięcy, ale 5 milionów podpisów, władza i tak wyrzuci ten wniosek do kosza. Zobaczy jednak, jak wielka jest skala społecznej niezgody na destrukcję systemu polskiej edukacji.

   Podpisy zbierane przez Elbanowskich sprawiły, że w polskich szkołach z opóźnieniem, ale jednak podjęto w końcu rzeczywiste kroki, mające na celu przystosowanie bazy materialnej do potrzeb młodszych dzieci. Głosy zbierane AD 2017 dają nadzieję, że może chociaż niektóre absurdalne pomysły minister Zalewskiej i jej akolitów zostaną wycofane lub sensownie zmodyfikowane. Wielu rozporządzeń jeszcze nie ma – trzeba na tyle przestraszyć MEN, by przed ich ogłoszeniem zaczęto tam myśleć. Choćby tylko z tego powodu warto i należy podpisać wniosek o referendum oświatowe. To nie jest kwestia wyboru politycznego pomiędzy PO a PiS. To kwestia elementarnego poczucia obowiązku wobec najmłodszego pokolenia.

   Zacząłem wpis z dala od meritum i z równym oddaleniem skończę. Mimo krytycznej oceny publikacji pań Olczyk i Miziołek sądzę, że „Wprost” spełnia obecnie (podobnie jak „Przegląd” – o innych tytułach, być może, napiszę w przyszłości) minimalne warunki, które stawiam pożywce dla refleksji społeczno-politycznej. Z oczywistym zastrzeżeniem, że każdy Czytelnik prasy ma swój rozum po to, żeby go używał.

   A jak zaślepienie w debacie publicznej nie oszczędza nikogo, może zaświadczyć taki oto mały passus z 9. numeru tygodnika „Newsweek”. Oto w rubryce „Notowania” na strzałkę skierowaną do dołu zasłużyła pani minister Zalewska za… przeznaczenie na przemiał „Naszego elementarza” – „wykorzystywanego przez 97% szkół darmowego podręcznika dla klas 1-3”. Co, zdaniem redakcji oznacza wyrzucenie do kosza 60 mln zł.

   Szanowny Panie Tomaszu Lis, Redaktorze Naczelny tygodnika „Newsweek”! Pani minister Zalewska, której jako żywo nie lubię i nie cenię, i o której na dokładkę sądzę, że za swoją reformę będzie kiedyś potępiona, dokonała tym ruchem likwidacji jednego z najgłupszych i najbardziej cynicznych pomysłów w historii polskiej edukacji. Na dziesięć strzałek w dół zasługuje poprzednia pani minister, Joanna Kluzik-Rostkowska, która ten pomysł wprowadziła w życie, szantażem przymuszając 97% polskich szkół do korzystania z nieporozumienia podręcznikowego, szumnie zatytułowanego „Naszym elementarzem”. Całe te 60 milionów złotych powinno pójść wyłącznie na jej konto. A dla pani minister Zalewskiej proponuję za zamknięcie tego poronionego projektu – wyjątkowo wobec bezmiaru jej szkodnictwa – strzałkę skierowaną ku górze. A „Newsweekowi” przyznaję moją prywatną żółtą kartkę. Cenię pluralizm poglądów, ale nie ignorancję!

 

Wróć

Dodaj komentarz

Nasza strona używa, do prawidłowego działania używa technolgii ciasteczek. Więcej informacji na ten temat na stronie: Więcej...