Blog

Szach-mat! I pat...

(liczba komentarzy 21)

   Ruszyła kampania prezydencka, ostatnia, która może cokolwiek zmienić w polskiej polityce przed kilkuletnią przerwą w wyborach. Jak było do przewidzenia, żaden z kandydatów stając w blokach startowych nie odniósł się do problemów edukacji. Po pierwsze dlatego, że nie mieszczą się one w prerogatywach prezydenta. Po drugie, żaden nie ma o nich większego pojęcia, nawet mąż nauczycielki. Po trzecie wreszcie – oraz czwarte, piąte i następne – bo jest to temat o zerowej wadze politycznej.

   To ostatnie może zabrzmieć absurdalnie, ale poza moim wewnętrznym przekonaniem są na to twarde dowody. Choćby zdecydowane zwycięstwo w wyborach parlamentarnych partii odpowiedzialnej za obecną sytuację w oświacie. Ugrupowania, która tylko za gwałtowne przeoranie struktury systemu, bez względu na trwający cykl kształcenia kilku roczników uczniów, za doprowadzenie do kumulacji licealnej oraz upokorzenie kilku setek tysięcy nauczycieli, powinno otrzymać wilczy bilet od suwerena. Tymczasem na jego kandydatów oddano ponad 8 milionów głosów, a więc z pewnością były to także głosy części rodziców dzieci dotkniętych reformą i części nauczycieli. Po prostu dla dużej grupy wyborców ważniejsze było coś innego, niż żałosny los narodowej edukacji. A jeśli ktoś nadal mi nie wierzy, niech doda do tego sto kilkadziesiąt tysięcy głosów w eurowyborach i synekurę w Parlamencie Europejskim, jaką otrzymała twarz „dobrej zmiany w edukacji”, minister Anna Zalewska.

   Jeżeli grę, którą od kilku lat prowadzi ze społeczeństwem Zjednoczona Prawica, porównalibyśmy do meczu szachowego, to na pierwszej szachownicy wciąż trwa zacięty pojedynek w dziedzinie sądownictwa, który przyciąga zainteresowanie licznych obserwatorów. Szachownica z napisem „edukacja” znajduje się gdzieś na szarym końcu. Co więcej, siedzący przy niej przedstawiciel władz, minister Dariusz Piontkowski, może już ogłosić „Szach i mat!”, a właściwie ogłasza to w każdym kolejnym swoim publicznym wystąpieniu.

   W dziedzinie edukacji obecna władza przeprowadziła właściwie wszystkie zamierzone przez siebie zmiany, bez oglądania się na koszty społeczne. Zlikwidowała gimnazja, przy okazji dezintegrując lub niszcząc środowiska nauczycielskie, także w części szkół podstawowych i ponadgimnazjalnych. Wprowadziła nową podstawę programową, archaiczną w formie i treści, ale zgodną z wyobrażeniami mózgów „dobrej zmiany”, profesorów Legutki i Waśki. Umocniła przestarzały model organizacyjny szkoły, przywracając dwa szczeble edukacji, z nauczycielami transmitującymi ściśle określoną wiedzę do mas uczniowskich. Najwyraźniej zmierza do modelu węgierskiego – centralnego zarządzania organizacją i programem narodowej oświaty, i sprowadzenia nauczycieli do roli biernego pasa transmisyjnego odgórnie ustalonych wartości do głów i serc młodego pokolenia.

   Szach i mat przy edukacyjnym stoliku obejmuje też złamanie oporu nauczycieli, którzy zdobyli się na masowy protest, oficjalnie przeciwko niskim zarobkom, a w praktyce także szerzącej się w systemie oświaty beznadziei, ale spotkali się ze skuteczną kontrakcją. Zagrożone egzaminy końcowe w szkołach przeprowadzono siłami pospolitego ruszenia funkcjonariuszy państwowych, w propagandzie przeciwstawiając wichrzycielstwo uczestników strajku sprawnym i zdecydowanym działaniom władz dla dobra uczniów. Reszty dokonała utrata zarobków osób strajkujących. Jeżeli obecnie toczy się jakikolwiek dialog, to tylko na warunkach dyktowanych przez władzę. Ona decyduje o agendzie, tak jak w przypadku planowanych zmian w pragmatyce zawodowej nauczycieli. Niby rzecz ma odbyć się w debacie ze związkami zawodowymi, w tym ZNP, ale środowisko nauczycielskie nie pokłada cienia nadziei w tej perspektywie, a jeśli spodziewa się zmian, to wyłącznie na gorsze.

   Nie chciałbym, żeby ktoś w moich słowach dopatrywał się uznania, czy choćby tylko aprobaty dla działań obecnych władz w dziedzinie oświaty. Choć mieszczą się one w granicach prawa sejmowej większości do realizacji swojego programu, przebiegają w sposób urągający przyzwoitości, bez względu na skutki. Boleję nad tym i uważam, że fatalne konsekwencje ponosić będziemy przez wiele, wiele lat. Podkreślając skuteczność działań władz w realizacji podjętego programu chcę jedynie wskazać na brak podstaw, by oczekiwać, że na szachownicy „edukacja” rozgrywka pomiędzy obecnymi graczami zostanie kiedykolwiek wznowiona. Szach-mat oznacza jej koniec. Historia uczy jednak, w polityce nic nie jest wieczne. Trzeba rozważać różne scenariusze i przygotowywać się do ich realizacji, w oczekiwaniu na zmianę konfiguracji politycznej. Ale czy część społeczeństwa świadoma ogromnej wagi edukacji, widząca potrzebę zmiany obecnego stanu rzeczy, jest w ogóle przygotowana na taką ewentualność? To dobre pytanie…

   Załóżmy, że do władzy w Polsce dochodzi inna opcja polityczna. Nie ma co łudzić się – nie będzie to przełom, po którym nagle głęboko podzieleni Polacy padną sobie w ramiona. Można jednak mieć nadzieję, że nowa władza będzie w ogólności mniej dogmatyczna, a w szczególności, między innymi, doceni znaczenie edukacji narodowej i podejmie wysiłek w celu nadania jej nowoczesnego kształtu, na miarę wyzwań, z jakimi musi mierzyć się dzisiaj społeczeństwo. I że uczyni to nie wbrew opinii znaczącej części środowiska oświatowego, ale biorąc pod uwagę głosy naukowców, praktyków, związkowców, nie zaniedbując też analizy dotychczasowych doświadczeń. Jednak nawet przy tak optymistycznych założeniach mam wątpliwości…  Szczerze mówiąc, całe ich mnóstwo.

   Pierwsza dotyczy potencjału obejmujących rządy. Obserwując scenę polityczną stwierdzam, że żadna opozycyjna siła nie ma dzisiaj programu uzdrowienia polskiej oświaty. Co najwyżej garść luźnych pomysłów, które – choćby nawet słuszne, nie rokują całościowej, spójnej wewnętrznie zmiany. Ponadto, nie widać wśród opozycyjnych polityków ludzi, którzy byliby powszechnie kojarzeni z edukacją i kompetencją w tym zakresie – ani ministrów w gabinetach cieni (jeśli takowe w ogóle istnieją), ani osobowości, zdolnych zainteresowań opinię publiczną problemami oświaty i zamierzeniami swojego ugrupowania w tej dziedzinie. To z jednej strony dobrze, bo ogranicza ryzyko zastąpienia jednej dogmatycznej koncepcji inną, z drugiej fatalnie, bo brak programu i odpowiedniego formatu działaczy oświatowych w przypadku objęcia władzy grozi kolejną stratą czasu, którego i tak już nie mamy.

   Może zatem nowa władza, świadoma swoich ograniczeń, będzie mogła doraźnie zaczerpnąć z dorobku tlących się od pewnego czasu dyskusji na temat wizji przyszłości polskiej oświaty? Jest sporo takich opracowań; sam brałem udział w tworzeniu dwóch, a życzliwie kibicowałem najszerzej chyba zakrojonej inicjatywie Narad Obywatelskich o Edukacji, która zaowocowała opracowaniem dość pokaźnego raportu z blisko 150. spotkań dyskusyjnych, które odbyły się w całej Polsce późną wiosną 2019 roku. Są też postulaty związkowców, w szczególności dotyczące warunków pracy i płacy nauczycieli. W sumie, pokaźna sterta dokumentów, zawierających rozmaite spostrzeżenia i sugestie, najczęściej słuszne, stanowiące jednak zaledwie półprodukt dla opracowania programu działania, a więc także przełożenia postulatów na konkrety. To nie jest praca do wykonania ad hoc. Nie da się jej również w całości wykonać w ramach działalności opozycyjnej, bo wymaga ogromnych sił i środków, ale przydałby się chociażby pilotaż. Na przykład: powszechnie krytykowana jest obecna podstawa programowa. Zarówno co do formy, jak treści. Czy pod egidą opozycji, serio myślącej o zdobyciu władzy, nie dałoby się przygotować i przedyskutować postulowanej formy takiego dokumentu i zilustrować to przykładem chociaż jednej albo dwóch dziedzin edukacji? Albo kwestia wynagrodzeń nauczycielskich. Ogromnie drażliwa, ale przecież przeliczalna dla fachowców parających się ekonomią. Może warto by wziąć pod lupę wybrany spośród wielu padających postulatów płacowych, np. przyjęcia pensji nauczyciela dyplomowanego jako równej średniej płacy w gospodarce. Mnie osobiście wydaje się to godne i sprawiedliwe, ale zastanawiam się, jak zrównanie wynagrodzeń kilkuset tysięcy nauczycieli ze średnią krajową wpłynęłoby… na wysokość tej właśnie średniej? Taki przykładowy problem rachunkowy, który warto byłoby rozważyć.

   Reasumując, dostępnych pomysłów jest wiele, ale gdyby przyszło nagle zebrać się do zarządzania edukacją narodową, dowolna z partii opozycyjnych miałaby problem z zaplanowaniem sekwencji niezbędnych działań. Nie pomógłby w tym również powszechny brak rodzimych autorytetów pedagogicznych, czy oświatowych.

   Jest oczywiście cały szereg praktycznych inicjatyw, lokalnie pobudzających i inspirujących nauczycieli. Trudno przecenić ich znaczenie dla osób bezpośrednio zaangażowanych i dla ich środowisk działania, ale wciąż stanowią tylko niewielki margines ogromnej liczby istniejących placówek oświatowych. Można sobie wyobrazić, że nowa władza dokona zmian w przepisach, aby uwolnić ich inicjatywę i powiększyć autonomię. Ale wobec powszechnego oczekiwania poprawy nie będzie przyzwolenia na nieuchronne przecież błędy i trudno będzie oczekiwać od społeczeństwa, że da nowemu, bardziej liberalnemu systemowi czas na dotarcie się. Takiego czasu nie dostała już dwadzieścia lat temu reforma Handtke’go w kwestii nauczania blokowego i bardzo ramowej podstawy programowej. Jedno zlikwidowano, drugie zaczęto pracowicie rozbudowywać. A dzisiaj cierpliwość jest zdecydowanie bardziej deficytowa.

   Codzienność systemu edukacji tworzy też cały katalog problemów i sporów na najniższym szczeblu jej struktury. Czy zadawać prace domowe, czy też nie? Czy dawać dzieciom więcej swobody i prawo do błędów, ale jeśli tak, to jak pogodzić to z prawną odpowiedzialnością nauczyciela za dobro powierzonych mu uczniów – cokolwiek przez to dobro rozumieć? Jak odbudować chociaż minimalny poziom zaufania do instytucji szkoły, która ugina się dzisiaj pod ciężarem rosnących indywidualnych potrzeb dzieci i idących za tym oczekiwań ich rodziców? To tylko przykładowe pytania o randze systemowej, dotyczące praktycznie każdej placówki.

   Wracając do terminologii szachowej, mamy obecnie w polskiej oświacie szach-mat, jeśli chodzi o jej funkcjonowanie, a równocześnie pat w odniesieniu do jakichkolwiek rokowań na przyszłość. Bezpośrednią przyczyną tego stanu rzeczy są działania obecnych władz, ale w tle warto dostrzec tzw. lukę ludzką, która powstała niezależnie od takich czy innych konfiguracji politycznych. Po prostu stopień komplikacji świata (w tym przypadku edukacji) jest zbyt wielki w stosunku do ludzkich możliwości rozwiązywania pojawiających się problemów. Oddajmy pomysłodawcom PiS-wskiej reformy, że trafnie zdiagnozowali samo zjawisko. Postanowili wyjść mu naprzeciw przywracając szkołę do postaci sprzed ćwierć wieku. Okazało się to fatalne w praktyce, a również w samym założeniu przypomina sposób postępowania dziecka, które zasłaniając sobie oczy myśli, że w ten sposób ukrywa się przed otoczeniem. Ten pomysł jest chybiony, bo ludzie są zupełnie inni, niż ćwierć wieku temu, a i świat o wiele bardziej skomplikowany.

   Co się już namęczyliśmy i jeszcze namęczymy, to nasze. Ale oczekując, aż czas tej władzy się wypełni, już teraz proponuję pensa za każdy dobry pomysł, jak w przyszłości wybrnąć z sytuacji, w której znajduje się obecnie polska oświata.

Wróć

Dodaj komentarz

Skomentował Włodzimierz Zielicz

1.To nie jest kwestia działań obecnych władz tylko ciągu źle przygotowanych i wdrażanych na siłę (a przygotowanych od A do Z na kolanie!) reorganizacji zwanych "reformami" przeprowadzonych w ostatnich 20 latach. Przy czym Handke-Dzierzgowska są warci Łybackiej-Sawickiego, Hall z Szumilas i Kluzik oraz Zalewskiej z Piontkowskim... :-( 2.Od samych obecnych podstaw programowych gorsza jest ich konstrukcja autorstwa prof.prof.Konarzewskiego&Marciniaka z czasów ministrowania Hall - paznokciowo-szczegółowa egzekwowana biurokratycznie przez urzędasów na podstawie wpisów w dzienniku... :-(

Skomentował Włodzimierz Zielicz

Skądinąd bardzo trafna analiza :-)

Skomentował Włodzimierz Zielicz

Czego mi brak w tych dyskusjach o edukacji to brak myślenia w kategoriach mechanizmów motywacji nauczyciela i ucznia (ale nie wg prymitywnego schematu "więcej kasy = lepsza motywacja" czy "trudniejsze egzaminy =lepsza motywacja" bo to nieprawda!), czynników materialnych determinujących realne(!) możliwości nauczyciela niezależnie od wszelkich wydumanych idejek pseudoakademickich oraz braku możliwości WYBORU przez ucznia praktycznie czegokolwiek aż do matury. . :-(

Skomentował Xawer

Nie rozumiem w kółko powtarzanej mantry, że trzystopniowa edukacja (w której dwa pierwsze były i tak jednolite, a tylko rozdzielone organizacyjnie i dawały zatrudnienie dwóm dyrektorom i sekretariatom) jest/była lepsza i nowocześniejsza od dwustopniowej. Wyraźnie Szwecja i sławna Finlandia są wyjątkowo zacofanymi krajami, w których po dziewięcioletniej jednolitej i obowiązkowej podstawówce idzie się do trzyletniego liceum, zawodówki, albo i w Szwecji nigdzie, bo w Finlandii jakaś szkoła średnia jest obowiązkowa. W dodatku do podstawówki idzie się w wieku 7 lat. Co tak nowoczesnego i cennego było w tym, że po sześciu latach trzeba było zmienić środowisko i przechodzić na nowo proces rekrutacyjny, a uczyć się i tak tego samego, co wszyscy inni? A w małej gminie, gdzie i tak była jedna zbiorcza podstawówka i jedno gimnazjum w drugim skrzydle tego samego budynku, trzeba było zmienić legitymację szkolną i zacząć się kłaniać innemu dyrektorowi? Za czasów mojej gomułkowskiej szkoły tysiąclatki uczniowie klas 6-8 wchodzili innymi drzwiami do innego skrzydła, tylko nazwa szkoły i osoba dyrektora była ta sama. I wystarczała jedna sala gimnastyczna, jedno boisko, jedna pielęgniarka, jedna dyrektorka, jeden sekretariat i jedna stołówka (choć tu maluchy miały obiady o innej porze, niż najstarsi)
Trzystopniowy system ma sens wyłącznie wtedy, gdy jednolity jest wyłącznie pierwszy etap, a już drugi jest programowo zróżnicowany, jak w Austrii, Szwajcarii, czy w przedwojennej Polsce, gdzie zawodówka była alternatywą już dla gimnazjum, a nie dla liceum.

"Najwyraźniej zmierza do modelu węgierskiego – centralnego zarządzania organizacją i programem narodowej oświaty, i sprowadzenia nauczycieli do roli biernego pasa transmisyjnego odgórnie ustalonych wartości do głów i serc młodego pokolenia."
Dlaczego akurat do "węgierskiego" modelu? Czyżby jakaś ugrofińska zbieżność między Węgrami i Finlandią? To przecież tradycyjny model pruski, stworzony przez Fryderyka Wilhelma I Hohenzollerna i skopiowany niedługo później w większości świata. Oczywiście, Węgry były wtedy w Monarchii Habsburskiej, która zaadoptowała ten system jako jedno z pierwszych państw. Czy polska szkoła kiedykolwiek po 1918 była inna, poza epizodem okresu Solidarności, kiedy państwo nie było w stanie narzucić nikomu swojej władzy, zwłaszcza w sferze idei?

Skomentował Włodzimierz Zielicz

@Xawer
To jest "kalizm" po prostu ta mantra ... ;-)

Skomentował Xawer

Legutko był już ministrem edukacji i odpowiada wyłącznie za destrukcję programów i wprowadzenie katolickiej opresji w czasach swoich ówczesnych rządów. Za ostatnie zmiany są odpowiedzialni Zalewska i Piontkowski, bądź PiS jako partia, a nie ktoś, kto dziś żadnej funkcji nie pełni, a jedynie aktualni ministrowie i nadprezes słuchają jego rad i uważają go za światłego eksperta.
Jak rzadko zgadzam się z Włodzimierzem: system ulega systematycznej degradacji od ponad 20 lat i szkody, wniesione przez Hall, Giertycha, Łybacką, a nawet na samym początku przez Samsonowicza, są nie mniejsze, niż obecnie przez rząd PiS. Tyle, że tamci żyli w zgodzie z ZNP, a PiS się nim nie przejmuje. Osobiście (choć w ówczesnych wyborach głosowałem na oboje) najwięcej pretencji miałbym do Samsonowicza za wprowadzenie religii do szkół i do Hall za przeszczegółowione, ale prymitywne i oparte na celu "uczeń robi to a to" postawy programowe i za utrudnienie edukacji nieformalnej.
Uczniom jednak symbioza pomiędzy ZNP a partią rządzącą nie robi większej różnicy.

@Waldemar
Podejście "więcej kasy = lepsza motywacja" często się sprawdza, wymaga tylko, żeby płace były uznaniowe i zróżnicowane: kto pracuje dobrze (w ocenie przełożonych) dostaje dużo, a kto pracuje gorzej dostaje mało, a jeśli całkiem źle to wylatuje z pracy na bruk. Natomiast czy duża grupa dostaje większe czy mniejsze, ale równe pieniądze, motywujące może być wyłącznie do odejścia z pracy albo trzymania się jej kurczowo lub jednorazowego podjęcia wysiłku dla uzyskania takiej synekury.

Przy założeniu "równa edukacja dla wszystkich" żadnej motywacji dla uczniów nie ma i być nie może. Motywować można wyłącznie do bycia lepszym od innych, co oznacza, że inni muszą być przegrani. Motywować może wyłącznie zróżnicowanie między uczniami, przekładające się w dodatku na prestiż, dochody, etc. w dalszym życiu.

Skomentował Xawer

Przepraszam za przekręcenie Twojego imienia, w dodatku po raz kolejny. Mea maxima culpa!

Skomentował Włodzimierz Zielicz

@Xawer
No właśnie za brak tego, o czym piszesz, krytykuję podejście "więcej kasy=lepsza motywacja". Bo jego klasyczne rozumienie jest "więcej kasy dzielonej po równo dla wszystkich nauczycieli", a nie dla tych, którzy uzyskują lepsze EFEKTY ( a nie biurokratyczne pozory) pracy... ;-)

Skomentował Xawer

@Włodzimierz
Motywacje bywają i zbiurokratyzowane, ale jednak są motywacjami. Choć wtedy trudno mówić o motywowaniu do efektów w zdroworozsądkowym sensie, ale jednak ludzie są zmotywowani, tyle że do wypełnienia przepisu, a nie do czegoś z sensem. Sporo firm przez to zbankrutowało, choć miało oddanych i zmotywowanych pracowników ;)
W państwowych instytucjach trudno zresztą o zdroworozsądkową uznaniowość oceny: rozbudowane biurokratyczne przepisy są jedyną możliwością, jeśli w ogóle istnieje tam jakiekolwiek zróżnicowanie pomiędzy pracownikami. Ale w szkolnictwie państwowym z ZNP i jego komunistycznym rodowodem (jeszcze przedwojennym), zasada "wszyscy nauczyciele mają równe żołądki" długo jeszcze nie będzie tknięta.
Biurokracją nauczycieli można zmotywować tak samo, jak PRL motywowało pracowników fabryk sznurka do snopowiązałek.

Skomentował Włodzimierz Zielicz

@Xawer
To nie jest prawda - wystarczy, że dyrektor będzie oceniany(również finansowo!) za (szerokorozumiane i mierzalne!) EFEKTY pracy szkoły oraz dostanie do dyspozycji do dyspozycji dość wysoki fundusz motywacyjny zależny również od tych EFEKTÓW. Naprawdę w wielu krajach funkcjonują różne instytucje państwowe/publiczne i nienajgorzej sobie radzą, często lepiej od prywatnych. To, że Polska dała sobie wmówić różne biurokratyczno-prawniczo-związkowe utopie to zupełnie inna historia ... ;-)

Skomentował Xawer

A na jakiej podstawie dyrektor państwowej firmy, nie będącej bezpośrednim konkurentem dla firm prywatnych, może być ocenany za EFEKTY? Jak te efekty zdefiniować? W gospodarce wolnorynkowej efekty są zdefiniowane przez chęć klientów do zapłacenia za towar czy usługę. Ale nie mając tej bezpośredniej weryfikacji sensowności EFEKTÓW, efekty zawsze stają się biurokratyczną bzdurą. Bardzo szczegółowo wykazał to już Kisiel w moim dzieciństwie (a może nawet przed moim urodzeniem) a propos socjalistycznej gospodarki etatystycznej.

Jakie widzisz możliwe zdroworozsądkowo rozumiane EFEKTY pracy szkoły? Zdawalność matur? No to masz rankingi liceów i będziesz miał wysokie pensje w Batorym, a głodowe w rejonowym w Biłgoraju. A dla szkół podstawowych jak zdefiniujesz te mierzalne efekty? Jakikolwiek pomysł? Żadna władza nigdzie na świecie nie wymyśliła go nigdy dotąd.

"Naprawdę w wielu krajach funkcjonują różne instytucje państwowe/publiczne i nienajgorzej sobie radzą, często lepiej od prywatnych."
Nigdy sobie nie radzą nie będąc poddane konfrontacji z wolnorynkowymi. Owszem, państwowy Bank PKO nie jest dużo gorszy od Alior Banku, ale to tylko dlatego, że musi z nim ostro konkurować. Europejskie państwowe służby zdrowia działają w miarę sprawnie dlatego, że muszą wygrać konkurencję z obciachem, jakim byłoby masowe latanie do USA, by tam sobie wstawić implant zęba albo jakim byłaby znacząco większa umieralność na grypę, niż w USA.
W dodatku w większości przypadków te dobrze radzące sobie "instytucje publiczne" nie są całkiem publiczne, tylko różnymi formami prywatnej (silnie konkurencyjnej) działalności, finansowanej przez państwo. Jak prywatne gabinety lekarskie w Polsce, finansowane przez NFZ.
Nawet szkolnictwo na zasadzie charter schools (vide Flandria czy Szwecja) działa wszędzie znacznie sprawniej, od będącego w bezpośrednim zarządzaniu przez państwo czy gminy.

Skomentował Adam

"Jak w przyszłości wybrnąć z sytuacji, w której znajduje się obecnie polska oświata?" Czy tym pytaniem nie przekraczamy niechcący granicy niedorzeczności? Nie wiadomo, jakie problemy przyniesie przyszłość, więc może nie przepisujmy jej recept na podstawie diagnozy teraźniejszości. Kto na początku XXI wieku potrafiliśmy odpowiedzieć na pytanie: Jak radzić sobie z faktem, że uczniowie przynoszą do szkoły smatrfony?

Skomentował Xawer

@Adam
Odnoszę wrażenie, że oświata państwowa nie ma i nie miała żadnego pomysłu, jak wybrnąć z sytuacji innej, niż ta sprzed 200 lat: jak nauczyć czytać dzieci niepiśmiennych wieśniaków? Z czym sobie poradziła całkiem skutecznie i nie ma już nic do zrobienia. Z jedynym zbliżonym wyzwaniem ostatniego ćwierćwiecza: nauczeniem mówić po angielsku pierwsze pokolenie dzieci rodziców nie znających tego języka, nie poradziła sobie ani trochę.

Skomentował Włodzimierz Zielicz

@Xawer
Już nawet prawdziwy(!) autor tzw. "reformy Balcerowicza" Jeffrey Sachs dawno j zmienił zdanie i obecnie uważa, że jego ówczesna ortodoksja neoliberalna była tragicznym błędem, a Ty dalej w ortodoksji tego zabobonu tkwisz ... ;-)

Skomentował Xawer

@Włodzimierz
To było argumentum ad verecundiam?

I co, czy sądzisz, że dziś POlska byłaby bogatsza bez reformy Balcerowicza, ale z państwowymi zakładami pracy? Życzę smacznego jogurtu pitnego o smaku pomarańczowym (nie mylić z tym, że kiedykolwiek m iał do czynienia z jakąkolwiek pomarańczą), a nie jakiegokolwiek produkowanego prywatnie!

Skomentował Włodzimierz Zielicz

@Xawer
W tej reformie(i jej wdrażaniu!) były rzeczy dość oczywiste (tylko trzeba było mieć polityczne przyzwolenie społeczne!) oraz, powiedzmy, kontrowersyjne - o tych pisze Sachs - to była złożona operacja. Ale połączona z nią ORTODOKSJA neoliberalna w stylu Korwina-Mikkego już była szkodliwą aberracją. Rynek załatwia w NIEKTÓRYCH miejscach NIEKTÓRE sprawy, rodzi też inne - vide liczne skandale, bankructwa etc. Na pewno też trzeba go "cywilizować". Do uzyskiwania wysokiej jakości lodów i jogurtów nadaje się świetnie, choć ... BTW- na dzisiejszą polską gospodarkę znacznie bardziej pozytywny wpływ od "reformy Balcerowicza" miała "reforma Wilczka-Rakowskiego" ... ;-)

Skomentował Xawer

Bądź łaskaw nie sprowadzać mnie do neo-liberalizmu, pre-libaralizmu, czy liberalizmu bezprzymiotnikowego w wykonaniu Korwina Mikke (którego bardzo cenię za rozgrywkę brydżową, ale nie za politykę)

A jeśli dyskutujesz z moim poglądem na jakąś niektórą sprawę, to dyskutuj i odnoś się do konkretnego poglądu, a nie szufladkuj go jako ideologii takiej czy innej, z która nawet Sachs się nie utożsamia.
Nie utożsamiam Cię z ideologiem neokomunizmu, choć czasem mógłbym.

Skomentował Włodzimierz Zielicz

@Xawer
Powtarzasz bez przerwy(!), że nic co państwowe/publiczne (w tym szkoła!) nie może działać dobrze, powtarzając jednocześnie wciąż te same(!) argumenty z arsenału neoliberałów sprzed 20-30 lat. To co ja mam robić? ;-) Ranking (maturalny i OLIMPIJSKI Perspektyw porównuje(!) EFEKTY około 200 placówek w Polsce (na 3,5 tys. liceów) przyjmujących najzdolniejszych i najlepiej przygotowanych. Porównuje co TE szkoły z tymi najzdolniejszymi i najlepiej przygotowanymi w Polsce robią. Resztę znakomicie porównuje EWD (choć Dolata z Jakubowskim&Co zrobili wszystko żeby zepsuć ten pomysł :-( ). Oczywiście można analizować inne parametry - np. liczebność rocznika kończącego do tego samego na początku itd. Nie chcę tu za kogoś roboty wykonywać, choć mam wiele pomysłów. Co do SP efekty końcowe - wiadomo, co do początkowych - np. w USA podaje się wyniki szkoły na tle innych szkół op podobnym socjalu uczniów. Znowu nie chcę za kogoś wykonywać roboty... ;-) W każdym razie DA SIĘ. Tyle, że to tragiczne dla naszej biurokracji oświatowej i jej władzy oraz interesów ...

Skomentował Xawer

Powtrarzam bez przerwy, żebyś nie szufladkował ludzi, w szczególności mnie, jako "neo-liberała o arsenale sprzed 20-30 lat" Dyskutuj z argumentami, a nie szufladkuj adwersarzy w pejoratywny sposób, z czym już dyskutować się nie da. Powtarzasz w kółko komunistyczną propagandę z lat 1920-30!

Rankingi maturalne i olimpijskie oczywiście są pewną miarą efektów, choć nadającą się jedynie dla drobnej mniejszości najlepszych szkół. W Batorym i Staszicu płacić nauczycielom pięć razy więcej, niż w powiatowym liceum w Pcimiu! (To akurat miałoby sens o tyle, że koszty życia w Pcimiu są niższe, niż w Warszawie).
Nie wiem, jak jest w tej chwili, ale w czasach, gdy sam tam prowadziłem lekcje, to w Staszicu było się na pensjach uniwersyteckich, a nie MEN-owskich. Co nie znaczy, że wyższych ;)

"w USA podaje się wyniki szkoły na tle innych"
Pytanie tylko, co słowo "wyniki" (podobnie jak "EFEKTY") znaczy, czyli jak jest zdefiniowane. Nie wydaje mi się, by istniała jakakolwiek powszechnie (czy choćby szeroko) akceptowana deficja tych pojęć. Oczywiśćie: "dobra" szkoła jest dobra, a "zła" jest zła - z definicji. Ale już szkoła, po której średnie wyniki testów są wysokie, dla jednych jest "dobra", a dla innych "ogłupiająca", "przeciążająca", "zniechęcająca", "przepojona testomanią" i "nieucząca niczego sensownego".

O EWD kiedyś pisałem - ma efekt przeciwny do zamierzonego. Najwyższą punktację dostaje się przyjmując samych jedynkowych uczniów i wystawiając im na koniec naciągnięte trójki (albo tresując jak małpy, żeby choćby kilku zdało testy na 35%)

Nie można mówić "DA SIĘ" tylko trzeba podać konkretną definicję pojęcia "EFEKTY", jakie miałoby być premiowane.

Większość, jeśli nie wszystkie, "sprawiedliwe" sformalizowane metody oceny łatwiej jest obejść i odwrócić na odwyrtkę, niż spełnić zgodnie z intencjami. Przykład dużej firmy komputerowej, która (jak inne) premiowała pracowników działów sprzedażnych za obroty sprzedaży. By jednak uczynić to bardziej sprawiedliwym i mniej zależnym od wahań koniunktury, wprowadziła zasadę, że sprzedawcy są premiowani za swoje obroty w proporcji do obrotów innych na tym samym terenie. Spowodowało to wzajemne podkradanie sobie kontraktów i wywracanie kontraktów innych. Firma już nie istnieje, choć produkty miała całkiem udane technologicznie.

W szkole państwowej (gminnej) pozostaje jeszcze problem braku związku motywacji przełożonego dyrektora - wójta (to jego szwagierka jest dyrektorką szkoły) z jakkolwiek zdefiniowanymi EFEKTAMI. Priorytet nr 1 ma nepotyzm, nr 2 ma uniknięcie konfliktów (np z proboszczem), nr 3 ma zapewnienie zadowolenia (a raczej braku ostrego niezadowolenia) wyborców.
Prywatna szkoła (nawet charter school) nie ma tych problemów: kryterium efektów jest to, czy są chętni, by z niej korzystać, czy odchodzą gdzie indziej.

Skomentował Włodzimierz Zielicz

@Xawer
1.Zawsze w matexach w Staszicu/Gottwaldzie z uniwersytetu byli matematycy, pozostali nauczyciele nie.
2.Ty tak bardzo chcesz udowodnić, iż masz rację, że będziesz mnożył argumenty na nie - szkoda mojego czasu na wklepywanie w klawiaturę. Ja mogę przeciw drogiemu prywatnemu szkolnictwu dla wybranej (wg kasy) grupki (w rynkowych USA to 10%) - ono jest, więc bez trudu można je znaleźć. Są przykłady krajów ze świetnie działającymi publicznymi usługami - edukacją czy służbą zdrowia. DA SIĘ! Natomiast konkretne techniczne(!) rozwiązania oraz ich dyskusja to kwestia nie na to forum ...

Nasza strona używa, do prawidłowego działania używa technolgii ciasteczek. Więcej informacji na ten temat na stronie: Więcej...