Blog
Sierocy los edukacji zdrowotnej
(liczba komentarzy 7)
Sukces ma wielu rodziców, porażka jest sierotą. W myśl tego porzekadła sierotą stał się nowy przedmiot szkolny – edukacja zdrowotna. Ministerstwo Edukacji Narodowej, które już wcześniej musiało przyjąć wiele bolesnych ciosów ze strony zjednoczonych w proteście sił konserwatywnych, z Episkopatem na czele, we wrześniu stało się adresatem krytyki także liberalnej części komentariatu, obserwującej, jak młodzi ludzie gremialnie rezygnują z uczestnictwa w tych zajęciach, głosując nogami za skróceniem czasu swojego pobytu w szkole. Indagowane na okoliczność tego zjawiska Ministerstwo stwierdziło, że „decyzja, czy przedmiot ma być obowiązkowy, czy nie, została podjęta po rozmowach z nauczycielami i środowiskiem szkolnym”. Cytuję te słowa za red. Olgą Szpunar z „Gazety Wyborczej”, która w artykule Pytamy Barbarę Nowacką, czy żałuje, że edukacja zdrowotna jest nieobowiązkowa. "To przez nauczycieli", przytoczyła też cały szereg głosów, z których wynikało, że to nie nauczyciele stoją za taką a nie inną decyzją.
Trochę bałamutny jest tytuł artykułu red. Szpunar, bo w komunikacie MEN nie było mowy o winie nauczycieli, ale bałamutne jest też samo ministerialne tłumaczenie o ich udziale w ostatecznej decyzji, bo nie ma śladu żadnych konsultacji w środowisku oświatowym planowanego statusu tego przedmiotu. Wskazując palcem nauczycieli ministra próbuje ze swojej porażki uczynić cnotę, zapowiadając: „Będziemy obserwować, jak edukacja zdrowotna sprawdza się w tej formule. W oparciu o opinie nauczycieli, uczniów oraz rodziców, będzie podejmowana decyzja, jak przedmiot będzie funkcjonował w kolejnych latach”.
W mojej ocenie sprawa upowszechnienia edukacji zdrowotnej wśród młodzieży szkolnej została już przegrana. Przedmiot, choć potrzebny i nieźle pomyślany, pozostanie zjawiskiem podobnie marginalnym, jak było wcześniej wychowanie do życia w rodzinie. I chociaż opór środowisk konserwatywnych miał znaczący udział we fiasku tego przedsięwzięcia, to jednak decydujące były - inspirowane wyłącznie polityką - błędy Barbary Nowackiej.
W ciągu minionego roku opublikowałem na blogu „Wokół szkoły” kilka artykułów poświęconych perspektywie wprowadzenia do szkół edukacji zdrowotnej. Będąc, co do zasady, zwolennikiem tego przedmiotu, wskazywałem zagrożenia związane z wprowadzeniem go zbyt szybko, bez przygotowania kadry, z pisanymi w pośpiechu programami i materiałami dla nauczycieli, jednocześnie w siedmiu rocznikach uczniów, a wszystko to w atmosferze wojny kulturowej, którą skwapliwie podgrzała opozycja ramię w ramię z Kościołem. Prezentowałem też punkt widzenia dyrektora szkoły, na którego spadną wszystkie problemy organizacyjne związane z tą zmianą, przestrzegając, że w tej sytuacji trudno będzie mówić o entuzjazmie. Niestety, moje przestrogi nie znalazły drogi do najwyższych uszu w MEN.
16 listopada 2024 roku, w artykule „Aby uczniowie zdrowsi byli”, napisałem między innymi:
Nowy przedmiot postanowiono wprowadzić m.in. od 4. do 8. klasy szkoły podstawowej, w wymiarze jednej godziny tygodniowo. A zatem, we wszystkich tych klasach tygodniowy wymiar zajęć wzrośnie o tę jedną godzinę. Będzie zdrowiej?!
(...) Zarówno religia/etyka, jak WDŻ są przedmiotami nieobowiązkowymi. Na te pierwsze zajęcia uczęszcza wciąż spora, ale cały czas malejąca liczba uczniów, czego przyczyną jest zarówno ogólny spadek religijności, jak chęć skrócenia czasu przebywania w szkole. W zajęciach WDŻ bierze udział jeszcze mniej uczniów, bo przedmiot jest mocno nacechowany ideologicznie, a kolejna możliwa do zaoszczędzenia godzina pobytu w szkole też jest mile widziana. W istocie więc, wprowadzenie obowiązkowej jednej w tygodniu godziny edukacji zdrowotnej, wszystkim uczniom niechodzącym na religię/etykę i WDŻ wydłuży czas zajęć szkolnych. Zyska (mniej więcej pół godziny) tylko ta nieliczna grupa, która dotąd uczęszczała zarówno na religię/etykę jak na WDŻ.
Dociążymy rzeszę młodych ludzi, żeby mogli stać się zdrowsi. A przecież wystarczyłoby wstrzymać się z reformatorską bieżączką do i tak koniecznej weryfikacji ramowych planów nauczania, związanej ze zmianami programowymi planowanymi na rok 2026… Tymczasem edukacja zdrowotna uruchomiona już w roku 2025 zagwarantuje nam nie tylko organizacyjne zamieszanie, związane ze znalezieniem nauczycieli zdolnych uczyć tego bardzo ambitnego w założeniu przedmiotu, ale także dodatkowe obciążenie wielu uczniów.
Temat podjąłem powtórnie 12 stycznia 2025 roku, kiedy ważył się właśnie status nowego przedmiotu, w artykule „Obietnica katastrofy, czy zwycięstwo zdrowego rozsądku?”.
21 listopada Barbara Nowacka z wyżyn sejmowej trybuny zarzuciła wszystkim przeciwnikom rzetelnej edukacji zdrowotnej, że reprezentują pornolobby. Oddała tym samym zaporową salwę w rozpoczynającej się właśnie kolejnej odsłonie polityczno-kulturowej wojny polsko-polskiej, której areną staną się tym razem szkoły. (…)
(…) Nie odrzucam bynajmniej samego pomysłu wprowadzenia nowego przedmiotu do szkół. Co więcej, uważam go za bardzo dobry, ale inaczej niż pani Nowacka, szerzej, rozumiem pojęcie rzetelności. Istotna jest dla mnie nie tylko naukowa rzetelność zaproponowanej podstawy programowej, choćby nawet była ona najwyższej próby, i społeczna słuszność tej koncepcji, ale także sposób wdrażania zmiany, a ten – jak wykażę w dalszej części artykułu – z rzetelnością nie ma nic wspólnego.
(…) Planowany przez ministerstwo sposób wdrożenia jej w polskich szkołach nosi wszelkie znamiona fatalnie pomyślanej prowizorki, nastawionej na szybkie odtrąbienie sukcesu. Stanowi tym samym gotowy przepis na katastrofę, która dotknie wiele społeczności szkolnych, a może wręcz pogrzebać cenną skądinąd ideę. Piszę o tym, bo jeszcze nie jest za późno, żeby dokonać sensownej korekty przyjętego kursu.
Pomysł nowego przedmiotu zyskał wielu zwolenników, wskazujących, że zdrowie powinno być wartością dla każdego człowieka, w związku z czym od najmłodszych lat należy uczyć dbania o nie, zarówno w wymiarze fizycznym, jak psychicznym, seksualnym, społecznym i środowiskowym. Tylko rzetelna wiedza może uchronić młodych ludzi przez rozlicznymi niebezpieczeństwami, jakie czyhają na nich w obecnym świecie. Dotyczy to także szeroko rozumianego dobrostanu, z którym obecnie jest ogromny kłopot, określany czasem wręcz kryzysem psychicznym młodego pokolenia.
(…) Co do zasady podzielam ten pogląd, choć pomysł, że dodatkowa lekcja w szkole jest w stanie rozwiązać jakiś problem społeczny uznaję za przejaw ogromnego optymizmu. Ale jeśli nawet, to sposób wprowadzenia edukacji zdrowotnej uważam za przepis na katastrofę. Mam wiele argumentów na poparcie tej tezy. Niektóre odnalazłem w oficjalnej opinii, jaką w końcu 2024 roku skierowała pod adresem MEN Rzeczniczka Praw Dziecka, pani Monika Horna-Cieślak.
(…) Wprowadzanie nowego przedmiotu w szkole odbywać się będzie w obecnym kontekście społecznym. Nauczyciele są na cenzurowanym właściwie na wszystkich polach swojej tradycyjnej aktywności. Kto pracuje w szkole ten wie, jak łatwo dzisiaj powiedzieć słowo za dużo, co często kończy się konfliktami z rodzicami. Na straży poprawnego zachowania nauczycieli wobec uczniów postawiono standardy ochrony małoletnich. Poglądy rodziców są bardzo różne, temperamenty zresztą też, ale można przyjąć bez większego ryzyka, że w każdej szkole znajdzie się grupa osób, które skwapliwie oskarżą nauczyciela prowadzącego edukację zdrowotną o naruszenie dobra dzieci, słowem czy zaniedbaniem. Pewnej osłony dostarczy treść podstawy programowej, ale już z samych dociekań kto, co, kiedy i w jaki sposób powiedział, wypłyną liczne awantury, ze skargami do kuratoriów włącznie.
(...) Świadomie eksponuję ten ostatni aspekt sprawy, bo to nie ministra Nowacka ani profesor Izdebski [szef zespołu autorów podstawy programowej, seksuolog – przyp. JP] będą na co dzień ścierać się z rodzicami, ale tacy jak ja – dyrektorzy szkół, nauczyciele. A wszystko po to, by ministra mogła pochwalić się sprawczością. Osobiście – serdecznie dziękuję!
Jak już wspomniałem – odłożenie wprowadzenia nowego przedmiotu o rok, to postulat minimum. W tym czasie – rzetelna analiza wymagań zapisanych w podstawie programowej pod kątem korelacji z innymi przedmiotami, a przede wszystkim dokształcanie nauczycieli, z uwzględnieniem także kontekstu społecznego stojącego przed nimi zadania. Wersja najbezpieczniejsza, za którą bym optował, to wcale nie uczynienie z EZ przedmiotu nieobowiązkowego. To akurat bzdura, wylanie dziecka wraz z kąpielą. Przedmiot obowiązkowy, ale wprowadzany powoli, wraz z całą reformą, w miarę obejmowania nią kolejnych roczników. Wtedy i gotowych na to trudne wyzwanie nauczycieli nie zabraknie na starcie, i będzie czas by reagować na negatywne zjawiska, które tutaj wieszczę.
(...) jeśli chciałbym naprawdę dobra dzieci i upowszechnienia edukacji zdrowotnej, starałbym się postępować dyplomatycznie, a nie jak słoń w składzie porcelany. W przeciwnym razie definitywne wystrzelenie w kosmos tego przedmiotu przy pierwszej zmianie władzy będzie oczywiste, nawet jeśli premierem w kolejnej zwycięskiej koalicji zostanie Władysław Kosiniak-Kamysz.
22 stycznia wiadomo już było, że nowy przedmiot będzie nieobowiązkowy. Powstał wtedy test „Co dalej z edukacją zdrowotną?” – z perspektywy czasu dość profetyczny:
(…) Dyrektorzy szkół, odpowiedzialni za organizację nauczania, mogą odetchnąć z ulgą. Przynajmniej na tym odcinku nie będzie kryzysu kadrowego. Zajęcia poprowadzą przede wszystkim nauczyciele dotychczasowego WDŻ, którzy chętnie przytulą zwiększoną liczbę lekcji (WDŻ trwa pół roku, a nowy przedmiot ma trwać cały rok). Praca całkiem atrakcyjna, wyłącznie z dziećmi, które zgłoszą się dobrowolnie, bez stresu oceniania. No i prowadzona w małych grupach...
Zarówno premier, jak ministra edukacji wyrazili nadzieję, że uczniowie chętnie będą się uczyć nowego przedmiotu, bo to dla ich dobra. Taka perswazja, nawet z najwyższych sfer rządowych, nie ma większego sensu w zderzeniu z prozą życia. Edukacja zdrowotna podzieli się w planie skrajnymi lekcjami z religią/etyką i tylko młodzi ludzie o ogromnej motywacji (własnej lub rodziców) nie skorzystają z możliwości skrócenia sobie szkolnego dnia. Będzie ich od kilku do kilkunastu procent, podobnie jak teraz w przypadku WDŻ. Reszta wybierze więcej wolnego.
Aby złagodzić sprawiony zawód ministra zapowiedziała, że na koniec 2025 roku zostaną zebrane opinie i doświadczenia związane z wprowadzeniem nowego przedmiotu i na tej podstawie dopiero zapadną decyzje co do jego przyszłości. To mrzonka, realny scenariusz jest zupełnie inny.
(…) Kalendarz jest nieubłagany. Jeśli edukacja zdrowotna miałaby pozostać dobrowolna, to wiele ważnych treści zawartych w podstawie musi zostać uwzględnionych w przyrodzie, biologii czy wychowaniu fizycznym. Z drugiej strony, jeśli przedmiot miałby jednak być obowiązkowy, niektóre treści należałoby w innych przedmiotach pominąć. Jedno i drugie jest możliwe, ale tylko jeśli wiążąca decyzja zapadnie zanim rozpocznie się praca nad kolejnymi podstawami, czyli dosłownie w ciągu najbliższego miesiąca. Nikt w tym czasie jej nie podejmie, bo problem jest trudny i organizacyjnie, i komunikacyjnie, i nie ma cudownego rozwiązania.
Niestety, interwencja premiera Tuska i późniejsze wypowiedzi ministry skutecznie przekreśliły inne scenariusze. Gdyby Barbara Nowacka zawczasu starannie przeanalizowała sprawę i wysłuchała pojawiających się wątpliwości, możliwe było kilka rozwiązań. Na przykład, odłożenie o rok wprowadzenia nowego przedmiotu jako obowiązkowego, co roztropnie suflowała Rzeczniczka Praw Dziecka. Były też inne możliwości, które należało rozważyć widząc skalę społecznego niezadowolenia i przewidując negatywne skutki polityczne swojego uporu. Niestety, jeśli nawet ministra ma doradców znających realia polskiej szkoły, działają oni bezobjawowo. Rytualne rzucanie gromów na opozycję, choć oczywiste w politycznej młócce, nie zmienia tego stanu rzeczy, podobnie jak usprawiedliwianie swojej porażki chęcią „uchronienia szkół przed polityką”, jeśli samemu się ją do nich wprowadziło.
Wygląda na to, że kwestia powszechnej edukacji zdrowotnej została w tej reformie "pozamiatana" na rzecz jakiegoś nowego wcielenia WDŻ. Istnieje jednak wyjście, które mogłoby pomóc ograniczyć szkody. Jako że ptaszki ćwierkają o powrocie przyrody do planu nauczania, w wymiarze sprzed reformy Zalewskiej, proponuję włączyć do tego przedmiotu w klasach 4-6, od 2026 roku, treści dotyczące różnych aspektów zdrowia. Z kolei edukacja zdrowotna jako osobny, obowiązkowy przedmiot, mogłaby pojawić się od klasy siódmej. W praktyce nastąpiłoby to w czwartym roku reformy, byłby więc czas na staranne dopasowanie podstawy programowej do treści z innych dziedzin, wykształcenie kadr i skuteczną komunikację ze społeczeństwem. Wydaje mi się to jedyną możliwą drogą, by wiedza o zdrowiu dotarła jednak za pośrednictwem szkoły do wszystkich młodych ludzi. Choćby miałoby to być kilka lat później niż planowano, ale za to skutecznie.
Jak wynika z cytowanych fragmentów publikacji, pełen rozlicznych obaw, sugerowałem coś innego – wolniejsze tempo, połączenie nowego przedmiotu z całością reformy. Zdecydowano inaczej – no i mamy to, co mamy. Bałagan, kac moralny i brak sensownej perspektywy.
Nie piszę tego, bo sprawia mi przyjemność stwierdzenie „A nie mówiłem?!”. To raczej przykre uczucie i wolałbym się mylić. Chcę jednak zwrócić uwagę, że cały czas na tapecie mamy reformę o pięknej nazwie „Kompas jutra”. Również w tej kwestii wielokrotnie przestrzegałem, że pośpiech, brak podbudowanej naukowo koncepcji, całkowite zignorowanie roli nauczycieli oraz fasadowe jedynie poparcie społeczne skazują to przedsięwzięcie na niepowodzenie.
Proponuję nie ekscytować się tak bardzo nowymi podstawami programowymi, które mają być wkrótce zaprezentowane opinii publicznej. Mimo niewątpliwego zapału grona ich zacnych twórców, szansa na wejście w życie przygotowywanych zmian jest niewielka. Po prostu zapomniano o wprowadzeniu zawczasu niezbędnych zapisów w ustawach, a bez nich narzucona przez reformatorów formuła nowych podstaw jest po prostu pozbawiona umocowania prawnego. Mści się przekonanie, że Rafał Trzaskowski zostanie życzliwym obecnej władzy lokatorem Pałacu Prezydenckiego. Teraz trudno spodziewać się, że prezydent Nawrocki podpisze nowelizację, której projekt jest zresztą jeszcze bardzo daleko od jego długopisu. Niestety, podobnie jak w przypadku edukacji zdrowotnej – fiasko, którego się spodziewam, będzie efektem braku roztropności i wyobraźni w działaniach kierownictwa MEN.
Polska edukacja pilnie potrzebuje mądrych, przemyślanych i dobrze przygotowanych zmian, ale czy ich doczeka?! Patrząc na to, co się dzieje – nie sądzę...
--------------------
Zapraszam do nabycia książkowych wyborów artykułów z bloga "Wokół szkoły", dobrych dla siebie i na prezent dla osób zainteresowanych edukacją. Szczegóły oferty znajdują się TUTAJ.
Dodaj komentarz
Skomentował Włodzimierz Zielicz
Zgadzam się w pełni - za tydzień w "Przeglądzie" będzie nasz z Małgosią tekst o tym samym mniej więcej. Chciałbym tylko nieśmiało dodać, że w wielu publicznych liceach w ostatnich latach to, co teoretycznie było godziną WDŻ w klasach 3 i 4 było nieformalnie zamieniane przez biologów na czas dodatkowych przygotowań do matury z biologii, szczególnie dla wybierających się na medycynę... ;-) Ponieważ EZ jest na cenzurowanym i pod baczną obserwacją, ta motywacja uczniów i nauczycieli raczej się skończyła. Dlatego statystyki powszechności EZ mogą być jeszcze gorsze(!) od statystyk WDŻ ... ;-)
Skomentował Grażyna
Pisałam też o tym kilkakrotnie - doraźnie jako ścieżka między przedmiotowa. Opcja włączenia treści w nową przyrodę, i część potem w VII i VIII interesująca.
Skomentował Ppp
Widzę, że pani Grażyna wpadła na ten sam pomysł, co ja: treści EZ mogłyby być umieszczone częściowo na biologii, częściowo na godzinach wychowawczych, a częściowo na WF. Pamiętam, że na biologii u mnie w liceum były pewne elementy o zdrowiu czy odżywianiu, więc wielka rewolucja by to nie była - po prostu nieco inne proporcje. Nieco mniej dokładne omawianie wirków czy cyklu Krebsa niewielu zaszkodzi, a weszłoby coś przydatnego w życiu dla wszystkich.
Pozdrawiam.
Skomentował Anna
A w szkole publicznej do której chodzą moje dzieci problem jest inny (choć częściowo związany z wymienionymi kwestiami organizacyjnymi). Szkoła robi wszystko by tych zajęć nie musiec prowadzić. Zostaly zaplanowane w środę i piątek popołudniu, z koniecznością czekania 1 lub 2 godzin. I mimo że połowa naszej klasy chce by dzieci chodziły na te zajęcia, to nasze wnioski o zmianę godziny na przyjaźniejszą są odrzucane. I skonczy się tak, że wszyscy zrezygnują (nikt nie chce być rodzicem sadystą, a czas na złożenie rezygnacji jest tylko do 25.09), natomiast szkoła bedzie miala argument że tak prowadzi, bo jest za mało chętnych. I w statystykach będzie, że nie ma zainteresowania.
Skomentował Włodzimierz Zielicz
@Ppp
Trochę wiedzy - większość treści EZ była dotychczas dokładnie TAK umieszczona ... ;-)
Skomentował Katarzyna
Czy koniecznie musi to być odrębny przedmiot? Chciałabym przypomnieć, że w suplementach do dyplomów nauczycieli wf, jest edukacja zdrowotna, wystarczyło rozszerzyć treści podstawy o większą ilość edukacji zdrowotnej. Podobnie z biologią i przyrodą. Treści dotyczące zdrowia związane z płcią świetnie sprawdzały się w trybie dla chętnych, w jakim i tak wylądowała edukacja zdrowotna. Skuteczność takiej reformy, moim zdaniem, byłaby większa, ale bez tramtadam. Wy nam HiT, to my wam edukację zdrowotną. Boję się, że tę skąd inąd potrzebną edukację zdrowotną, w tej formie, zmiecie ewentualna zmiana władzy. A jaki przedmiot przyniesie ewentualnie następna - strach myśleć.
Skomentował Jarosław Pytlak
@Katarzyna - dwie religie i etykę - bez możliwości rezygnacji z obu przedmiotów. A likwidacja HiT "z marszu" była działaniem po prostu głupim.