Blog
Podpisze czy nie podpisze?!
(liczba komentarzy 3)
Mowa oczywiście o podpisie Karola Nawrockiego pod ustawą wprowadzającą reformę edukacji „Kompas Jutra”. Sporo osób się tym emocjonuje, choć ja uważam, że niepotrzebnie. Otóż, Drogi Czytelniku, niezależnie od decyzji lokatora Dużego Pałacu, będzie to polityczny sukces Barbary Nowackiej. Jeśli podpisze, ministra uzyska możliwość pełnej realizacji swojego opus magnum, które postawi ją w szeregu osób znanych w historii polskiej edukacji, tuż obok innej sławnej reformatorki, Anny Zalewskiej. Jeżeli zaś nie podpisze – będzie mogła do końca życia opowiadać, jak cudownie byłoby w polskiej szkole, gdyby nie obstrukcja prezydenta, i chodzić w nimbie męczeństwa.
Decyzja Karola Nawrockiego nie ma też specjalnego znaczenia dla rodzimej edukacji, która tak czy inaczej pozostanie na straconej pozycji. Podpis będzie oznaczał zgodę na wprowadzenie w życie źle pomyślanej reformy, pomijającej niemal wszystkie istotne problemy, z jakimi borykają się placówki oświatowe, z magiczną wiarą, że rozwiążą się przy okazji. Brak podpisu – chaos prawny, próby wprowadzenia na siłę przez MEN zaplanowanych rozwiązań, byle tylko wykazać się sprawczością i przeforsować jak najwięcej swoich pomysłów. Bez ponoszenia odpowiedzialności za złe skutki, bowiem tymi zawsze będzie można obciążyć prezydenta. Już padają takie buńczuczne zapowiedzi omijania prawa, co w przypadku Ministerstwa, bądź co bądź, Edukacji brzmi dość żenująco, choć na pewno jest zgodne z obecnymi - wysokimi inaczej - standardami demokracji.
Osoby zainteresowane polityką próbują przewidzieć, co może wpłynąć na ostateczną decyzję, przy czym żadna ze znanych mi analiz nie dotyczy sedna, czyli interesu społecznego. Zawsze jest to po prostu polityka, rozumiana w kategoriach osobistych/partyjnych korzyści poszczególnych jej aktorów. Weto wydaje się bardziej prawdopodobne, bo ani wcześniejsze decyzje Barbary Nowackiej (choćby w sprawie redukcji wymiaru godzin religii w szkole), ani deklarowane cele „Kompasu Jutra” nie zgadzają się z poglądami najbardziej konserwatywnej części polskiego społeczeństwa. Podpis byłby dla wielu zwolenników prezydenta po prostu niezrozumiały. Z drugiej strony jednak w Pałacu może zwyciężyć kalkulacja, że danie zielonego światła na źle przygotowane, wprowadzane naprędce zmiany, w perspektywie wyborów parlamentarnych 2027 okaże się politycznym złotem. Każda reforma budzi bowiem napięcia społeczne, związane zarówno z nieuchronnymi problemami realizacyjnymi, jak i poczuciem zawodu, że piękne obietnice nie przekładają się dostatecznie szybko na radykalną poprawę sytuacji. Przypomnę w tym miejscu, że gimnazja potrzebowały kilkanaście lat, by jako tako okrzepnąć, a i tak do końca miały wielu przeciwników. Teraz, w czasach daleko mniej spokojnych, emocje, żywione zawiedzionymi nadziejami na natychmiastową poprawę, będą buzować w każdym zakątku systemu.
* * *
Czytelnicy bloga „Wokół szkoły” doskonale znają mój krytyczny stosunek do reformy szykowanej pod kierunkiem Barbary Nowackiej. Ma on wiele przyczyn. O jednej wspomniałem już wcześniej – nie dotyka ona najbardziej palących problemów polskiego systemu edukacji. Na przykład, ignoruje fatalne warunki pracy nauczycieli, potworną biurokratyzację i paragrafizację funkcjonowania placówek oświatowych, mnożące się konflikty pomiędzy dorosłymi, w które coraz częściej wciągane są dzieci, czy przygniecenie nauczycieli trudną do ogarnięcia liczbą orzeczeń i opinii, wymagających dostosowania warunków nauki. Przede wszystkim jednak „Kompas Jutra” stanowi ogromną stratę czasu, którego zabraknie na rzetelną debatę o autentycznych potrzebach systemu edukacji i sposobach przeciwdziałania kryzysowi szkoły – instytucji społecznej powołanej w celu kształcenia młodego pokolenia. Pisałem o tym z górą rok temu w artykule „Zamiast lepić absolwenta, zbudujmy szkołę na nowo!”. Niestety, przesyłka trafiła na Berdyczów.
Perspektywa prezydenckiej decyzji wywołała wzmożenie publicznej debaty. Hmm…, debata to chyba jednak niezbyt trafne słowo, bo zakłada jakąś wymianę myśli, a nie tylko przerzucanie się tezami bez ich świadomej analizy. Powiedzmy więc, że wzmogła ludzką aktywność. Pojawiło się więcej głosów krytycznych. Dochodzą one z kręgów zbliżonych do obecnej opozycji, co podkreśla MEN, by zdezawuować ich wartość merytoryczną, ale także ze strony osób niezależnych, a nawet takich jak ja wyborców obecnej władzy, niezadowolonych, że ekipa ministry Nowackiej postawiła na populizm, a nie obiecane przed wyborami odpolitycznienie narodowej edukacji. Uaktywniła się także strona reformatorska, skupiona wokół Instytutu Badań Edukacyjnych. Rzecznikami zapowiadanej zmiany stali się współautorzy projektów nowych podstaw programowych. Wciągnięto do współpracy około dwustu dyrektorów szkół, z placówek cieszących się szczególnie dobrą opinią, tworząc z nich grupę tzw. ambasadorów reformy. Współpracuje z IBE również grono działaczy oświatowych, wywodzących się ze środowiska nauczycielskiego, o znanym i uznanym dorobku zawodowym.
Co ciekawe, w istotny sposób zmieniła się ostatnio narracja MEN – w miejsce zapowiedzi epokowej zmiany, opartej o genialny koncept profilu absolwenta, udoskonalony wysiłkiem całego narodu niemalże, pojawiła się teza, że reforma w istocie niewiele zmieni, tylko rozpropaguje wszystko dobre, co już się dzieje w wielu szkołach. Zostało to wsparte licznymi wypowiedziami szefostwa MEN i IBE, prezentującego w mediach swoje działania jako wielką szansę polskiej edukacji, a samą reformę jako fakt już zgoła przesądzony. Ten przekaz wzmocniono istnym zalewem entuzjastycznych „rolek”. Cała ta propaganda ma wzbudzić pozytywny stosunek do zapowiadanej zmiany, a prezydenta Nawrockiego obsadzić w roli szkodnika, gotowego zniszczyć wielkie dzieło. Zapewne jakaś część odbiorców to kupuje, bo ministra Nowacka plasuje się, całkiem nieźle, w środkowej części rankingu społecznego uznania dla członków rządu. Ja, niestety, widzę w tym przekazie tylko propagandę i socjotechnikę, którymi przykrywa się rozliczne wady całego projektu. W poczuciu obowiązku sygnalisty postaram się je tutaj zrekapitulować.
* * *
Aby właściwie ocenić skalę wyzwania trzeba wziąć pod uwagę, że rozważamy przeprowadzenie zmian w systemie edukacji dużego europejskiego państwa. Mają one dotyczyć ponad sześciu milionów młodych ludzi i z górą połowy miliona nauczycieli. To ogromne przedsięwzięcie społeczne i jako takie powinno być przygotowane z największą starannością.
Niestety, podejmując przygotowania do reformy nie przeprowadzono żadnej kompleksowej, naukowej analizy obecnego stanu polskiej edukacji. Nie poddano też analizie zasobów systemu: ani ludzkich, ani materialnych.
Przygotowywana reforma nie opiera się na żadnym fundamencie pedagogicznym; pod jej założeniami nie podpisały się żadne autorytety pedagogiczne. Wszystko zaczyna się i kończy na Instytucie Badań Edukacyjnych, całkowicie zależnym od Ministerstwa Edukacji Narodowej zarówno w zakresie obsady kierownictwa, jak i finansowania działań. Wśród decydentów obu tych instytucji, pojawiających się publicznie w kontekście reformy, nie ma nikogo kompetentnego w zakresie pedagogiki, ani posiadającego doświadczenie zawodowe z placówki oświatowej.
Motyw założycielski reformy, czyli profil absolwenta, pojawił się właściwie znikąd, w publikacji IBE, bez wskazania autorów. Nie pochwalono się, że został on zaadaptowany z międzynarodowego opracowania „OECD Learning Compass 2030”, które wskazano tylko jako jedno z wielu źródeł (pod koniec trzeciej z pięciu stron bibliografii). Sama naśladownictwo dobrego wzorca nie jest grzechem, jednak w owej adaptacji starannie pominięto niezwykle ważny wątek ogromnego znaczenia pracy nauczycieli jako bezpośrednich wykonawców tej koncepcji i konieczności kompleksowego inwestowania w ich dobrostan. W OECD o tym wiedzą i piszą, w Polsce – głównie mówią w niekonkretnych deklaracjach.
Koncepcja reformy „Kompas Jutra” – nawiasem mówiąc symbolikę kompasu również zaczerpnięto ze wspomnianego opracowania – traktuje polskich nauczycieli jako amorficzny zasób do zagospodarowania, przeszkolenia i zaprogramowania do nowych działań, a nie autonomicznych przewodników młodych ludzi. To o nauczycielach padło z prominentnych ust, że stanowią oni „lukę wdrożeniową” w tej reformie. Nie ma dla nich oferty poprawy warunków pracy, rozwiązania najbardziej palących problemów, które skutkują szerzącą się epidemią wypalenia zawodowego. Mowa jedynie o szkoleniach, niezbędnych do wprowadzania w życie nowych rozwiązań i enigmatycznych „nowoczesnych narzędziach”, w które mają zostać wyposażeni. Obowiązuje narracja o zwiększeniu autonomii, ale przeczy jej daleko idące włączenie narzuconych rozwiązań metodycznych do projektów podstaw programowych. W istocie owe podstawy zostały sformułowane w sposób praktycznie blokujący to, co stanowi fundament pedagogicznej autonomii, to znaczy ustalanie programu nauczania i swobodę doboru metod jego realizacji.
Barbara Nowacka i Katarzyna Lubnauer wielokrotnie deklarowały publicznie, że przygotowanie reformy zostało powierzone niezależnej instytucji badawczej, czyli IBE. Cóż, o jego fundamentalnej zależności od ministerstwa już tu wspomniałem, a ponadto przedstawiciele Instytutu często podkreślają, że przygotowuje on tylko propozycje, a decyzja należy do MEN. Bardzo wygodny układ, który rozmywa odpowiedzialność. Ministerstwo szczyci się jednak eksperckością projektowanej reformy i czyni to na tyle skutecznie, że w grudniowym podsumowaniu pracy rządu, przygotowanym przez tygodnik „Polityka”, po stronie zasług Barbary Nowackiej wpisano: „szykuje wartościową, przygotowywaną pod okiem ekspertów reformę edukacji”.
O (braku) wartości tej reformy jest cały niniejszy artykuł, natomiast owe „oko” w istocie mocno niedowidzi i dla pewności jest jeszcze przysłonięte klapką. Nie wprowadzono żadnej formy niezależnego recenzowania projektowanych rozwiązań. Co prawda, powstała Rada ds. monitorowania wdrażania reformy oświaty im. Komisji Edukacji Narodowej, ale stanowi ona ciało opiniodawczo-doradcze, powołane przez… Dyrektora Instytutu Badań Edukacyjnych. Czyli monitoruje działania monitorowanego. Ponadto, jej skład jest tak zróżnicowany kompetencjami, że w istocie wyklucza to merytoryczną dyskusję nad założeniami reformy i konkretnymi rozwiązaniami, bo w tego typu tematyce profesjonalnie orientuje się zawsze tylko niewielka część członków Rady. Spotkania odbywające się tylko raz w miesiącu, praca pro bono i brak uprawnień decyzyjnych dopełniają obrazu fasadowego charakteru tego tworu. Symptomatyczna stała się listopadowa rezygnacja z przewodniczenia Radzie niezależnego od IBE eksperta, profesora Zbigniewa Marciniaka, który jako powód podał opublikowanie ważnego materiału bez konsultacji z Radą.
Trzeba przyznać, że do prac nad reformą Instytut Badań Edukacyjnych zaangażował specjalistów, w tym duże grono nauczycieli szkolnych i akademickich. Rozmaite zespoły przygotowywały rekomendacje, które jednak były czasem traktowane przez zleceniodawcę czysto instrumentalnie. Sam, w początkowej fazie, uczestniczyłem w przygotowaniu rekomendacji dotyczącej siatki godzin w szkole podstawowej. Efekty naszej pracy zostały zaprezentowane wraz z nieuzgodnionymi z nami, istotnymi zmianami (np. zmniejszenie wymiaru godzin fizyki i chemii w klasach 7-8), jako projekt ekspercki. Z kolei materiał innego zespołu, dotyczący niezbędnego wsparcia nauczycieli w trakcie reformy, zawierający daleko idące postulaty potrzebnych działań, został ujawniony z kilkumiesięcznym opóźnieniem, kiedy już pogrążył się w niepamięci. Rekomendacja zespołu ds. prac domowych została ogłoszona w wersji roboczej, a mimo to podpisana nazwiskami ekspertów, którzy nie uzgodnili jeszcze wspólnego stanowiska. W tym przypadku afera wyszła na jaw i dyrektor IBE Maciej Jakubowski zmuszony był publicznie za to przeprosić. Przeprosin nie doczekali się natomiast członkowie zespołu piszącego podstawę programową geografii, których praca została „poprawiona” przez innych, specjalnie powołanych ekspertów, a oni sami publicznie upokorzeni. Reasumując, zatrudniani przez IBE eksperci nie byli traktowani jako partnerzy do mozolnego ucierania najlepszych rozwiązań, ale zleceniobiorcy mający firmować swoimi nazwiskami oczekiwane przez zleceniodawcę efekty.
Kwestionując „eksperckość” reformy, nie mam intencji podważenia wkładu i rzetelnej pracy wielu zacnych osób, które zaangażowały się we współpracę z IBE. Wierzę, że dały z siebie wszystko i przygotowały wartościowe materiały. Szkopuł w tym, że musiały dopasować się do wymagań, które po części przynajmniej są mocno dyskusyjne. W tym miejscu proponuję zajrzeć do materiału pt. „Admonicja 2”, w którym panie Dorota Dziamska i Maria Antonina Sowa punktują rozmaite mankamenty koncepcji reformy. Nie trzeba nawet godzić się z całością wywodu; każda z jego części woła o refleksję, czy przypadkiem nie oferuje się polskiej szkole skoku na głowę do basenu, bez pewności, że jest w nim woda.
* * *
Rzetelności reformatorskiego dzieła nie sprzyja absurdalnie krótki czas przewidziany na przygotowania – zaledwie nieco ponad półtora roku. Tyle czasu to wymaga przygotowanie dobrego podręcznika. Może gdyby było to godziwe pięć lat, to i współpraca z ekspertami wyglądałaby inaczej?! Przedstawiciele ministerstwa podkreślają, co prawda, że w pierwszym roku zmiany dotyczyć będą tylko dwóch roczników uczniów (klas pierwszych i czwartych SP), jednak – o czym już nie mówią, nawet w tym przypadku musi być gotowa koncepcja programu na pełne osiem lat. Korygowanie błędów w toku realizacji – eufemistycznie określane jako „kroczący” charakter reformy – jest eksperymentem na żywym organizmie. Tym bardziej, że cała koncepcja, w tym jej nowatorskie elementy metodyczne, pozbawiona jest nie tylko niezależnej recenzji, ale także pilotażu.
Formalnie rzecz biorąc, pilotaż się odbył. Przeprowadzono go w ciągu minionego miesiąca (!) placówkach kierowanych przez ambasadorów reformy. Każda z nich mogła wybrać dowolny (!) element reformy. Opierając się na fejsbukowych ogłoszeniach dowiedziałem się, że gdzieś odbył się tydzień projektowy w klasach 1-3, gdzie indziej dzień projektowy w klasach 4-8. Na pewno były to wydarzenia dobre dla lokalnych społeczności szkolnych, wciągające jeszcze bardziej ambasadorów w dzieło reformy, ale powiedzmy sobie wprost – żaden to pilotaż rozwiązań, które już za 10 miesięcy mają obowiązywać wszystkie szkoły w Polsce.
W tym miejscu muszę podkreślić, że obowiązująca obecnie narracja MEN, jakoby wiele szkół już dzisiaj działało tak, jak przewiduje reforma, i chodzi tylko o upowszechnienie tych praktyk, jest z gruntu bałamutna! Niektóre szkoły wyróżniają się zazwyczaj na skutek pewnego splotu okoliczności. Należy do nich, przede wszystkim, posiadanie wyrazistego lidera oraz życzliwego, wspierającego otoczenia społecznego, w tym organu prowadzącego. Dopiero na tej podbudowie powstają szczególnie sprawne zespoły pedagogiczne i udane inicjatywy lokalne, które, uwaga, zazwyczaj są unikalne, specyficzne dla danej placówki. Nie istnieje mechanizm przeniesienia dobrych praktyk z jednej placówki do drugiej, bo nie ma możliwości przeniesienia specyficznych warunków działania, w tym sklonowania lidera. Dlatego celem zmian w edukacji powinno być takie projektowanie prawa oświatowego (w tym podstaw programowych), by ułatwiało tworzenie lokalnych inicjatyw, zwiększając tą drogą liczbę placówek dobrych i bardzo dobrych. Wspieranie autonomii nauczycielskiej. Tymczasem „Kompas Jutra” podąża w kierunku przeciwnym – unifikacji, pod złudnym pretekstem wyrównywania szans edukacyjnych. Pod tym względem jego igła nie wskazuje północy, ze znajdującą się tam wyśnioną w edukacyjnej bańce Finlandią, ale raczej wschód i to niezbyt daleki.
Śledząc wypowiedzi na temat reformy, także jej propagatorów, często słyszę, że nie jest ona idealna, że zawiera błędy, ale też ma wiele mocnych stron. Nie wskazałem tych ostatnich w moim artykule, nie dlatego, że ich nie dostrzegam, ale dlatego, że absolutnie nie równoważą one szkód, których się spodziewam. Nie uważam za wskazane uspokajanie sumienia, że „robimy co jest możliwe, bo jakaś zmiana musi nastąpić” – to cytat z mojej rozmowy z jedną z ekspertek IBE. Polska edukacja potrzebuje starannie przygotowanej reformy, opracowanej przez naprawdę niezależnych ekspertów, poprzedzonej analizą potrzeb i możliwości oraz rzetelnym pilotażem. Na krótką metę – potrzebuje spokoju, możliwości popracowania choć przez dwa-trzy lata bez radykalnych zmian. Niewielkich korekt tam, gdzie są możliwe bez rujnowania dotychczasowego dorobku. Bez obaw, że za dwa lata przyjdzie nowa władza, zmiecie to, co zrobiła obecna i wprowadzi swoje własne porządki.
Przyznaję, że przemawia przeze mnie złe doświadczenie z poprzednimi reformami, ale też nie widzę żadnego punktu zaczepienia, który pozwoliłby mi uwierzyć, że tym razem będzie inaczej. Nigdy nie będzie inaczej, póki o systemie edukacji będą decydować politycy. Niektóre państwa europejskie już to pojęły, my będziemy uczyć się na kolejnych błędach.
Dodaj komentarz
Skomentował Włodzimierz Zielicz
Ten Kompas czegoś tam to ŚCIEMA i ATRAPA - Barbara Nowacka MODLI się, żeby PKN zawetował i dał jej ALIBI! Ona od sierpnia b.r. miała być szefową kancelarii prezydenta RP Trzaskowskiego, a została z tą ATRAPĄ jak Himilsbach z angielskim...
Skomentował Włodzimierz Zielicz
BTW Akurat Zalewskiej, abstrahując od SENSU jej reformy, udało się ją przeprowadzić RELATYWNIE sprawnie i bezkonfliktowo. Z Kompasem czegoś tam Barbary Nowackiej będzie duuuużo gorzej ... :-(
Skomentował Włodzimierz Zielicz
Nie wiedziałem, że się ten tekst ukazał! ???? https://wyborcza.pl/7,75968,32473199,dlaczego-resort-edukacji-moze-przegrac-ko-nastepne-wybory-i.html#sortBy:Time-Desc