Blog

Po sejmowym fiasku

(liczba komentarzy 1)

   Fiasko próby przegłosowania w Sejmie wotum nieufności dla ministra edukacji i nauki Przemysława Czarnka było do przewidzenia. Po pierwsze, rządząca koalicja wciąż trzyma się nieźle. Po drugie – marszałek Sejmu zarządza głosowania wtedy, kiedy z kuluarów wiadomo, że wynik będzie po myśli sejmowej większości. Po trzecie wreszcie, chociaż minister Czarnek jest w oczach opozycji uosobieniem anty-cnót wszelakich, to w swoich działaniach skutecznie bierze pod opiekę rozedrgane emocje znaczącej części społeczeństwa, nie tylko zdeklarowanych zwolenników PiS, ale także niemałej rzeszy ludzi politycznie obojętnych.

   Dwa pierwsze powody sejmowej porażki opozycji, to prosta kuchnia utrzymywania się przy władzy, którą szefostwo Prawa i Sprawiedliwości doprowadziło do perfekcji. Trzeci powód jest ważniejszy, bo nie tylko tłumaczy porażkę opozycji, ale może (i powinien) stanowić również wskazówkę dla tych, którzy chcą w przyszłości doprowadzić do zmiany. Podobnie zresztą, jak powinno ich skłonić do myślenia, że pod internetową petycją o odwołanie ministra podpisało się sto tysięcy ludzi, a nie dwa miliony lub jeszcze więcej.

   Inspiracji do przemyśleń na ten temat dostarczył mi krótki artykuł Marka Migalskiego, opublikowany w drugim lipcowym numerze „Polityki”. Autor, swego czasu europoseł Prawa i Sprawiedliwości, który potem przejrzał na oczy, odgrywa dzisiaj rolę krytyka tej formacji politycznej, a przy okazji eksperta tłumaczącego rozmaite działania oraz mechanizmy władzy partii Jarosława Kaczyńskiego. Postać raczej nie z mojej bajki, co nie znaczy, że niewarta uwagi. Politolog ów stwierdził, że wszystko, co istotne w grze politycznej, zasadza się na emocjach. Ci, którzy próbują ją uprawiać w oparciu o fakty i dane, są z góry skazani na porażkę. Niby nic odkrywczego, ale zapaliło jakąś przygaszoną dotąd lampkę w mojej świadomości i pozwoliło pod nieco innym kątem spojrzeć na fenomen ministra Czarnka.

   Osobiście podzielam krytyczne opinie o tym człowieku, wśród których homofob, mizogin, bigot należą do najcelniejszych. Jest jednak w swojej postawie Przemysław Czarnek uosobieniem żywych emocji, które w naszym konserwatywnym narodzie wywołują dzisiaj tematy dotyczące seksualności, tolerancji, czy równości. Jeśli minister określa pewne zjawiska patologią (np. „To nie są ludzie normalni!” – o uczestnikach Parady Równości), wyraża opinię nie tylko swoją, ale wielu ludzi, przyzwyczajonych do tego, że płci są tylko dwie, że homoseksualizm jest zjawiskiem co najwyżej tolerowanym, z którym nie należy się afiszować, a kobieta powinna być strażniczką domowego ogniska itd.. Powie ktoś, że teraz jest i musi być inaczej, że akceptacja wszelakiej różnorodności i odmienności stała się fundamentem europejskiego społeczeństwa. Zgadzam się z tym także, ale zwracam uwagę, że takie przekonanie nie jest w naszym kraju powszechne. Ba, to właśnie w tym miejscu rysuje się linia jednego z najważniejszych podziałów w społeczeństwie, gorliwie pielęgnowanego przez polityków, częściowo z wyrachowania, częściowo z głębokiego przekonania.

   Świat nie jest czarno-biały, a ludzkie reakcje nie są zerojedynkowe. Jeżeli zdarza się, na przykład, że gdzieś staje na tapecie prośba rodziców, by do dziesięcioletniego chłopca zwracać się imieniem dziewczęcym, to słyszący o tym ludzie (w dobie internetu dyskrecja już dawno poległa) mogą reagować na kilka sposobów. Na przykład, zapłonąć publicznie świętym oburzeniem, co zdarzyło się niedawno w podobnej sytuacji Krystynie Pawłowicz, działaczce PiS, którą – nawiasem mówiąc – Pan Bóg niechybnie pominął podczas dzielenia pomiędzy ludzi empatii i przyzwoitości. Albo szczerze pochwalić nauczycieli, którzy przychylili się do tej prośby rodziców. To postawy skrajne, ale przecież niejedyne. Można też przyjąć rzeczony fakt do wiadomości, bez przekonania, że jest to właściwe, godne poparcia, ale zarazem ze zrozumieniem, że takie rzeczy się zdarzają i mieszczą w granicach wolności i tolerancji. Można również załamać w duchu ręce, myśląc sobie: „Olaboga! Czego to ludzie nie wymyślą?!”, i z niepokojem wypatrywać kolejnych szokujących nowinek. Oczywiście w jednej bańce informacyjnej szerokim echem odbije się jeden skrajny pogląd, w innej drugi, ale większa część ludzkich odczuć pozostanie ukryta pod skórą, co nie znaczy, że nie zaistnieje.

   Jak Czytelnik może się domyślać, sam nie wyznaję skrajności; moja reakcja w opisywanym przypadku zbliżona jest do pierwszej z zarysowanych powyżej dwóch możliwości pośrednich, tej opartej na zrozumieniu. I myślę, że podobnie myślących ludzi jest wielu, tak samo zresztą jak tych, których różne nowinki społeczne wprowadzają w poczucie zagrożenia. I wcale nie trzeba być wyznawcą PiS-u, by zadawać sobie pytanie, czy świat aby na pewno zmierza w dobrym kierunku.

   Kwestie ludzkiej seksualności budzą szczególnie wiele emocji, ale przecież nie one jedne mogą być źródłem zarysowanych wyżej kontrowersji. Ja niemal na co dzień mam do czynienia z rozmaitymi zachowaniami młodych ludzi, które odbiegają od normy kultury bycia, do jakiej przywiązałem się przez ostatnie pół wieku. Na przykład, że dziecko wstaje od wspólnego posiłku nie oglądając się na towarzystwo, w którym się znajduje, wychodzi z jadalni bez słowa i znika gdzieś we własnym świecie. Czasem w tle jest orzeczenie o zaburzeniach ze spektrum autyzmu, ale często nic takiego nie ma, więc wygląda to raczej na brak dobrego wychowania. Mogę oczywiście zwrócić uwagę, czy nakazać pozostanie przy stole, ale – o czym zaświadczy wielu nauczycieli – nigdy z gwarancją, że taka interwencja nie zostanie potraktowana przez rodziców jako niedopuszczalne wymuszanie czegoś na dziecku. Przyznam, że nie czuję się dobrze w takiej rzeczywistości, choć też nie buntuję się, wychodząc z założenia, że w dzisiejszym świecie każdego trzeba zrozumieć. Ale mój stan emocjonalny daleki jest od spokoju.

   I w tym miejscu pojawia się pan Czarnek. On nie ma wątpliwości. Wszystko, co niezgodne z tradycją, nauczaniem kościoła katolickiego, jego własnymi poglądami na rodzinę, rolę niewiasty z jej niezbędnym zestawem cnót itd. stanowi zagrożenie. W swoim skrajnym poglądzie pan minister widzi wojnę kultur i staje zbrojnie w obronie tego, co uważa za bezpieczną przystań dla społeczeństwa. Jednoznacznie identyfikuje wroga – „lewactwo” – przypisując mu odpowiedzialność za wszelkie zło. W ten sposób legitymizuje swoje działania mające złu przeciwdziałać. Efektem ma być świat znany, swojski, a co za tym idzie – bezpieczny.

   Przemysław Czarnek jest wiernym żołnierzem Prawa i Sprawiedliwości. Zdaje się wierzyć w swoją misję, której celów zresztą nie ukrywa. W swojej postawie tak bardzo odstaje od współczesnej europejskiej, liberalnej wizji człowieka, że nie powinien przetrwać miesiąca na swoim stanowisku. Ale trwa i trwać jeszcze będzie, bo obiecuje bezpieczeństwo, którego łakną nie tylko wyznawcy Jarosława Kaczyńskiego. Bardzo wielu rodziców jest zaniepokojonych lub wręcz przestraszonych tym, co dzieje się w systemie edukacji. Słyszą od swoich dzieci albo z doniesień medialnych o przemocy, o leniwych lub niekompetentnych nauczycielach, którzy nie potrafią dać swoim uczniom tego, co im trzeba. Marzą o szkole uporządkowanej – nie zdając sobie sprawy, że jej obecna kondycja po części jest też rezultatem zaniedbania norm (w tym kultury bycia, szacunku dla ludzi) w wychowaniu dzieci. Nie chcę wybielać nauczycieli, którzy w swojej masie sporo mają na sumieniu, ale szkołę jako instytucję społeczeństwo zepsuło solidarnie.

   W powyższym wywodzie kryje się odpowiedź, dlaczego nie udało się obronić gimnazjów. Dlaczego przegrał strajk nauczycieli. Dlaczego nie wzbudził powszechnego protestu wzięty z księżyca kształt podstaw programowych, ani planowane zwiększenie uprawnień kontrolnych i władczych kuratorów. Otóż w każdym z tych przypadków niemała część ludzi dostrzegła szansę na… poprawę (czyli – w efekcie – zwiększenie swojego poczucia bezpieczeństwa). Tak, tak! Na zlikwidowanie siedliska kłopotów wychowawczych, za jakie uznawali gimnazja – niektórzy także na podstawie złych doświadczeń własnych dzieci. Na pokazanie miejsca roszczeniowym nauczycielom, którzy powinni wziąć się do pracy i bardziej starać, bo doświadczenie własnych dzieci w szkole okazało się traumatyczne. Bo w szkołach ma być porządek i nauka, a nie jakieś dziwactwa i dżendery, które służą nie wiadomo czemu i komu, a własnemu dziecku mogą – nie daj Boże! – przynieść jakąś szkodę. Na tych nutach gra minister Czarnek, a jego ocalenie w Sejmie nie było li tylko wynikiem parlamentarnej arytmetyki, ale także przekonania rządzących, że robi pożyteczną i dobrą robotę.

   Warto zwrócić uwagę na jedyny w historii najnowszej przypadek, kiedy udało się zebrać milionowe poparcie rodziców w jakiejś kwestii dotyczącej edukacji. Mam na myśli akcję „Ratuj maluchy”. Dlaczego takiej skali poparcia nie udało się osiągną później, w sprawach o daleko większej wadze? Ano dlatego, że nieporadność rządzących przy wprowadzaniu reformy sześciolatkowej zaskutkowała powszechnym niepokojem o los najmłodszych. W starciu tych emocji z rządowymi wyliczeniami i argumentami władza nie miała żadnych szans. Ale też więcej takiej jednoznaczności emocjonalnej nie udało się osiągnąć.

   Każdy kto zna moje poglądy wie, że jak najgorzej oceniam „dobrą zmianę w edukacji”. A staram się wyjaśnić to, co powyżej, aby poszukać szansy na zmianę nie tylko piękną, pożądaną, godną i sprawiedliwą, ale także… realną. Dlatego kieruję się pragmatyzmem i gaszę entuzjazm nazbyt rozentuzjazmowanych rewolucjonistów. Mimo że w duchu czuję do nich sympatię i rozumiem ich racje. Problem w tym, że choć Marek Migalski ma rację wskazując na fundamentalne znaczenie emocji w dzisiejszej polityce, to jestem przekonany, że na samych emocjach nie da się wybudować dobrej koncepcji przyszłej oświaty. Z kolei, jeśli nieopatrznie najlepsze nawet pomysły ubierze się w rewolucyjną retorykę, zabraknie niezbędnego poparcia społecznego – a wymarzona przez wielu szkoła autonomiczna, liberalna, tolerancyjna będzie podobnym gwałtem na emocjach części nauczycieli i rodziców, jak szkoła czarnkowa, tylko z przeciwnym zwrotem.

   Z tego powodu odradzam zapowiadanie stworzenia „nowej szkoły”. Zlikwidowania tej „pruskiej”. Rewolucji. Nie (tylko) dlatego, że (moim zdaniem) to nie ma sensu, ale dlatego, że wzbudzi to raczej obawę niż entuzjazm. Ja, na przykład, instynktownie wolałbym, żeby mój wnuk poszedł do szkoły przyjaznej dla niego, ale też zrozumiałej dla jego rodziców i dziadków. Nie do kuźni rewolucyjnej, w której entuzjaści będą sprawdzać skuteczność swoich koncepcji na żywym materiale. A przecież ja zapewne bardziej niż wielu sięgam myślą także do zalet takiej zmiany. Jednak ostrożność i poczucie bezpieczeństwa przede wszystkim. Program dla edukacji potrzebuje dobrego mariażu emocji i rozumu. Dobrze jest, na przykład, zadeklarować, że celem jest rzeczywiste dowartościowanie materialne nauczycieli. Każdy, kto pracuje w szkole, przyjmie to z uznaniem. Ale trzeba również podać konkret. Jeśli chcemy powiązać wynagrodzenia tej grupy zawodowej ze średnią krajową, to warto by napisać, jak tę zmianę sfinansować, bo to ogromna zmiana w obciążeniu budżetu państwa i bez rzeczowego komentarza jest tylko pustą deklaracją. Fakt, że przyjemną.

   Warto zwrócić uwagę, że ani Jarosław Kaczyński, ani Donald Tusk, nie mówiąc już o mniej prominentnych polskich politykach, nie są klasycznymi wizjonerami; bardziej pragmatykami. Dla edukacji też nie potrzebujemy wizji, a jedynie pomysłów, które dadzą ludziom nadzieję na większe poczucie bezpieczeństwa. Jakieś „Yes, we can!”, nie zapomianając jednak o „What can we do (for you)?”.

Wróć

Dodaj komentarz

Skomentował Ppp

Dotknął Pan bardzo wielu spraw, trudno się odnieść do całości, więc spróbujmy wyjąc kilka prostych:
Strajk Nauczycieli nie mógł wygrać, bo był robiony w czasie przygotowań do egzaminów – kto robi tak podstawowe błędy, nie może marzyć o wygranej. We Wrześniu poparcie by się znalazło, a przynajmniej nie byłoby wyraźnych szkód. Mówiąc wprost: nauczyciele sami się podłożyli, a ZNP wyszedł na durnia.
Gimnazja w postaci trzyletniej szkoły od początku nie miały sensu i nawet, jeśli z czasem się wyrobiły – ich likwidacja była uznana za powrót do normy. Zatem kto miał ich bronić?
Mało kto widział na oczy podstawę programową, więc jej zmiany nie budzą emocji – zresztą, w większości przedmiotów znaczących zmian nie ma. A nawet, jak Sienkiewicza wymienimy na Wojtyłę, to większość dzieci i tak tego nie przeczyta, więc różnica żadna.
Na pewno ma Pan rację w sprawie rewolucji. Też uważam, że lepiej usuwać „wąskie gardła” i zwalczać patologie, niż rozwalać cały system i budować od początku.
Pozdrawiam.

Nasza strona używa, do prawidłowego działania używa technolgii ciasteczek. Więcej informacji na ten temat na stronie: Więcej...