Blog

Nie organizujmy dzieciom życia za bardzo!

(liczba komentarzy 11)

   Niespełna rok temu opublikowałem na blogu artykuł „Pozwólcie swoim dzieciom mrużyć oczy!”. Wezwałem w nim do ograniczenia wszechogarniającej rodzicielskiej opieki i pozwolenia dzieciom (choćby tylko czasami) na przeżywanie dyskomfortu w zwykłych, codziennych sytuacjach. Bezpośrednim powodem mojego apelu było konkretne zdarzenie, ale wypłynął on z wieloletniego doświadczenia pracy w STO na Bemowie, z uczniami w zdecydowanej większości otoczonymi ogromną troską swoich rodziców. Dzisiaj powracam do tego tematu.

   Ze smutkiem stwierdzam, że kolejne roczniki dzieci i młodzieży przejawiają coraz mniejszą samodzielność i inicjatywę, wszechstronnie obsługiwane przez liczne grono dorosłych: rodzinę, nauczycieli, osoby prowadzące zajęcia pozaszkolne oraz innych usługodawców. W opiekuńczej gorliwości widzę wyraz bardziej ogólnego zjawiska społecznego, jakim jest powszechne dzisiaj dążenie do optymalizacji życia, zgodnie z popularnymi sloganami (powstałymi w sferze reklamy, a sprytnie wykorzystywanymi przez polityków), takimi jak „Zasługujesz na to!”, „To  ci się po prostu należy!”, „Masz do tego prawo!”. Współcześni rodzice odczuwają ogromną potrzebę podania swoim dzieciom na tacy wszystkiego co wydaje im się najlepsze, traktując to jako warunek sine qua non osobistego sukcesu w realizacji projektu „Dziecko”. Często wręcz cierpią z powodu lęku przed niewykorzystaniem jakiejś szansy lub możliwości.

   Z rozmów z dyrektorami innymi szkół wiem, że wielu ma podobne spostrzeżenia. Niektórzy tak jak ja, widzą w rosnącym „przezaopiekowaniu” dzieci poważny problem społeczny.

   Obawiam się, że obserwowana przeze mnie tendencja przyniesie w przyszłości znaczne nasilenie zjawiska zauważalnego już dzisiaj – dzieci, które po osiągnięciu dorosłości mają kłopot z usamodzielnieniem się i odnalezieniem swojego miejsca w życiu. Niestety, wielu rodziców sumiennie na to pracuje. W najlepszej wierze dążą oni do zapewnienia progeniturze optymalnych warunków rozwoju, nie sięgając jednak myślą do bardziej odległych w czasie skutków swoich działań.

   Od lat staram się z pozycji dyrektora szkoły powściągać rodzicielskie zapędy totalnego organizowania dzieciom życia i usuwania wszystkich przeszkód, jakie napotykają na swojej drodze. Coraz częściej mam poczucie walki z wiatrakami. Tyle dobrego, że oprócz poczucia misji motywuje mnie własne ojcowskie, pozytywne doświadczenie. Wspólnie z żoną staraliśmy się nie ingerować nadmiernie w życie naszych córek, szczególnie w okresie dorastania, co pozwoliło w odpowiednim momencie w sposób naturalny i bezkonfliktowy przeprowadzić operację wykopywania piskląt z gniazda. Dzięki temu społeczeństwo w rozsądnym czasie wzbogaciło się o dwie nowe podstawowe komórki, a my z małżonką zyskaliśmy możliwość cieszenia się tym faktem, zachowując zarazem zdrowy dystans od życia naszych pociech. Nie wszystkim rodzicom się to udaje.

   Moja donkiszoteria ma też pierwiastek racjonalny. Nadopiekuńczość rodziców mocno wpływa na funkcjonowanie dzieci w szkole i staje się źródłem oczekiwań, które trudno spełnić, jeśli chcemy pozostać wierni wartościom wypisanym na sztandarze naszej placówki: odpowiedzialności, dzielności i uspołecznieniu. Pisząc ten artykuł mam nadzieję wyjaśnić, dlaczego nie zawsze jako dyrektor szkoły godzę się postępować w sposób, który wielu rodzicom wydaje się oczywisty i niezbędny. A inspiracją stały się doświadczenia okresu pandemii.

   Jak było wiosną, podczas zdalnej nauki, opisano już tysiące razy. Było, delikatnie mówiąc, średnio. Po kraju niosło się rodzicielskie narzekanie, że nauczyciele za mało się starają, pozostawiając uczniów samym sobie z przesyłanymi e-mailem poleceniami, egzekwując tylko ich wykonanie. Powszechnie żalono się na zbyt małą ilość zajęć online, podczas których uczniowie mogliby pracować pod kierunkiem i nadzorem nauczyciela. Oczywiście w poszczególnych placówkach bywało różnie, ale przeciętny obraz sytuacji i jej ocena były mniej więcej takie właśnie.

   Zakrawa na paradoks, że okres zdalnej nauki, który dla uczniów pozbawionych nagle bieżącego nadzoru nauczycieli mógł być okazją do usamodzielnienia się, w ostatecznym rozrachunku przyniósł wszystkim zainteresowanym głównie frustrację. Okazało się, że wielu młodych ludzi nie potrafi organizować swojej pracy, często brakuje im też wewnętrznej motywacji. W mojej szkole wypłynęło to w czerwcu, podczas rozmowy dyrekcji z Radą Przedstawicieli Rodziców, podsumowującej okres zdalnego nauczania. Wśród uwag i spostrzeżeń znalazło się poczucie domowego niedosytu z powodu zbyt małej, zdaniem niektórych, skuteczności nauczycieli w kierowaniu pracą uczniów. Słuchając z należnym szacunkiem i pokorą tych uwag nie mogłem jednak powstrzymać się w duchu od refleksji, że ani w tej dyskusji, ani wcześniej, na żadnym z licznych rodzicielskich forów wymiany myśli, nie padło fundamentalne pytanie – dlaczego dzieci są tak niesamodzielne? Dlaczego w ramach samopomocy rodzicielskiej dzielono się przede wszystkim wyrazami otuchy („Nie przejmuj się, ja też mam kłopot!”), a nie poradami, co można by zrobić w rodzinie, by tę samodzielność budować? Podczas owego czerwcowego spotkania z przedstawicielami rodziców z całą ostrością dotarło do mnie, że szkoła, także nasza, ostatecznie przestała już być instytucją misyjną, a stała się zakładem usług oświatowych, w którym klient powinien być obsłużony zgodnie ze swoimi oczekiwaniami.

   Nie jest to wyrzut pod czyimkolwiek adresem. Tak po prostu funkcjonuje współczesne społeczeństwo. Ale wciąż pozostaje otwarte pytanie, jaka powinna być dzisiaj relacja pomiędzy rodzicami i dziećmi? Czy naprawdę rolą dorosłych jest pozostawanie w totalnej służbie młodego pokolenia? Czy dzieci, dla dobra własnego, ale i w dobrze pojętym interesie rodziców, nie powinny mieć wyznaczonego zakresu własnej autonomii, ale również znać granice autonomii rodziców wobec ich potrzeb? Moim zdaniem powinny.

   Jakże często zdarza mi się czytać wyrazy potępienia postawy nauczycieli, którzy nie dość skutecznie lub z niewystarczającym zapałem organizują dzieciom naukę w szkole. Widzę, jak długa – i coraz dłuższa – jest lista (często sprzecznych) oczekiwań. Zadawać – nie zadawać prace domowe. Wymagać sprawiedliwie od wszystkich – wymagać na miarę indywidualnych możliwości. Wpisywać wszystko do dziennika elektronicznego, żeby rodzic mógł sprawować skuteczną kontrolę nad dzieckiem. I tak dalej. Ze swej strony gotów jestem pokornie przyznać, że wszystko złe, co mówi się i pisze o nauczycielach ma swoje odniesienie w rzeczywistości, ale z drugiej strony, jak pomyślę, ile rzeczy współczesny nauczyciel „powinien”, „musi”, „jest zobowiązany”, w zestawieniu z brakiem jakiejkolwiek odpowiedzialności po stronie ucznia, to dochodzę do wniosku, że wszyscy razem – rodzice i nauczyciele, uroczyście strzelamy sobie w ten sposób w kolano.

   Może ktoś z czytających te słowa zwróci w tym momencie uwagę, że nauczyciele często bardzo wiele wymagają od uczniów, zazwyczaj pod rygorem postawienia złej oceny. To się zdarza, ale rodzice mają dzisiaj bardzo skuteczne narzędzia oprotestowania takiego stanu rzeczy, choćby w postaci złożenia skargi do dyrekcji albo kuratorium. Sam ostatnio przeżyłem coś podobnego w wersji light. Zostałem "tylko" odsądzony od czci i wiary za niewyrażenie zgody na poprawianie „bez żadnego trybu” oceny rocznej z przedmiotu przez ucznia kończącego ósmą klasę, któremu mogło to dać tak bardzo potrzebne dodatkowe punkty rekrutacyjne. I nic to, że było już po klasyfikacji i zatwierdzeniu jej wyników… Wszyscy zapewne zgodzą się, co do zasady, że szkoła powinna stawiać wymagania, ale możliwości ustalenia w tej kwestii konsensusu pomiędzy nauczycielami i rodzicami są dzisiaj niezwykle ograniczone. 

   W okresie zdalnego nauczania internet puchł od dramatycznych opisów, jak to rodzice całymi godzinami pomagali swoim dzieciom w rozwiązywaniu otrzymanych zadań, często do późnych godzin nocnych. Narastające emocje kierowały się przeciw nauczycielom, którzy ze swej strony, błądząc po omacku w nowej sytuacji, rzeczywiście nie zawsze mieli dobry pomysł na tę zdalną naukę. Ale pewnie frustracji byłoby mniej, gdyby nie tylko rodzina, ale i szkoła choć trochę przygotowywała uczniów do samodzielnego funkcjonowanie. Niestety, tak się nie dzieje. Nie tylko dlatego, że jest systemowo zła, czy pedagogicznie niewydolna. Również dlatego, że… nie ma takiego społecznego zapotrzebowania. Rodzice oczekują, że działanie nauczycieli będzie sformatowane optymalnie pod kątem zaspokojenia potrzeb dziecka. Zresztą, nader często obie strony widzą te potrzeby odmiennie. Przykład tego miałem na pierwszym powakacyjnym spotkaniu Rady Przedstawicieli, podczas którego rozmawialiśmy o szczegółach pandemicznej odmiany szkolnej normalności.

   Było bardzo miło, naprawdę! Jako dyrekcja usłyszeliśmy wiele ciepłych słów w podziękowaniu za przygotowanie organizacji pracy w „bańkach szkolnych”. Praktycznie żadnych skarg na nieuchronne w takiej sytuacji niedogodności. Tylko trochę życzeń, aby dla dobra dzieci i ułatwienia życia rodzicom, wprowadzić kilka prostych rozwiązań, o których  chciałbym tutaj napisać w kontekście tego artykułu. Między innymi, żeby oprócz zdalnego nauczania oferowanego dzieciom przebywającym na kwarantannie szkoła umożliwiła uczestnictwo w lekcjach wszystkim chorym uczniom, choćby w roli biernych obserwatorów lub nawet tylko słuchaczy internetowej transmisji tego, co dzieje się w klasie. Ponadto, żeby przekazywać nieobecnym w szkole materiały za pomocą platformy Office, z której korzystaliśmy podczas zdalnej nauki. Dzięki temu nie będzie potrzeby wydzwaniania po koleżankach i kolegach, aby dowiedzieć się, co było i co jest zadane. A jedno i drugie powyższe, żeby dzieci pozostając w domu nie „traciły” czasu cennej nauki i nie miały zaległości.

   Co to ja napisałem wcześniej o dążeniu za wszelką cenę do optymalizacji… No właśnie, oto piękny przykład.

   Czytelnikowi nie znającemu programu pedagogicznego STO na Bemowie muszę w tym miejscu wyjaśnić, że od zawsze staraliśmy się w naszej szkole przede wszystkim budować poczucie odpowiedzialności uczniów i zachęcać ich do samodzielności. Służą temu, między innymi, karty tygodniowe, zaliczenia w klasach 4-6, indywidualne planowanie rozwoju w klasach 7-8. Nie wprowadziliśmy nawet – ku żalowi także części nauczycieli – dziennika elektronicznego, aby nie było pokusy porozumiewania się „ponad głową” dziecka – to ono ma obowiązek raportowania w domu, co dzieje się w szkole, a rodzic – w razie potrzeby – ma łatwą, ale osobistą drogę do kontaktu z wychowawcą.

   Uczciwie przyznaję, że rozumiem, dlaczego rodzice przedstawili takie oczekiwania. Po prostu chcą jak najlepiej, najefektywniej zorganizować naukę swoim dzieciom. Nie – pozwolić im organizować się po swojemu, co na pewno byłoby procesem żmudnym, niewolnym od porażek. A tu przecież za dwa, trzy, pięć albo siedem lat czeka już egzamin ósmoklasisty, do którego trzeba się świetnie przygotować, bo to przepustka do dalszego oświatowego raju. Ze swej strony jednak, pomijając nawet, że przyjęcie tych propozycji oznaczałoby wysadzenie w powietrze fundamentu naszego programu pedagogicznego, apelowałbym o zrozumienie, że:

- życie dziecka nie jest jedynie ciągiem czynności zmierzającym do optymalnego rozwoju, a już w szczególności wyłącznie czasem szkolnej nauki; w życiu jest miejsce i na chorobę, i na nudę, i na konieczność zajęcia się sobą. Boże, wiele wspaniałych wynalazków, wielkich i całkiem malutkich, powstało tylko dzięki temu, że ktoś się nudził!

- jeśli uczeń pozostaje w domu z powodu choroby, to znaczy, że jest chory i w czasie choroby, wzorem swoich rodziców (sic!) i dziadków, musi – o ile tylko jest w stanie – organizować sobie zajęcie. Ja, na przykład, jeśli tylko mogłem wstać z łóżka, rozstawiałem po mieszkaniu żołnierzyki,

- bierna obserwacja lekcji, to żadne w niej uczestnictwo, a już szczególnie przez kilka godzin w ciągu dnia, i korzyść dydaktyczna też żadna. Trudno to także nazwać kontaktem społecznym z rówieśnikami, podobnie jak oglądanie meczu w telewizji nie jest tożsame z kopaniem piłki na boisku,

- nie ma niczego złego w tym, że nieobecny w szkole dzwoni do koleżanki czy kolegi, żeby dowiedzieć się, co było w szkole i co jest zadane (mogę tylko namawiać, żeby nie czynili tego rodzice, bo wtedy rzeczywiście jest to pozbawione wychowawczego sensu). Co więcej, to doskonała metoda budowania relacji, w moim pokoleniu naturalna, a dzisiaj tym bardziej dostępna, bo środków komunikacji mamy więcej,

- nawet konieczność nadrabiania materiału nie jest jakąś katastrofą, szczególnie w młodszych klasach. A w starszych, wśród bardziej dojrzałych uczniów, można oczekiwać, że oni sami – korzystając z pomocy kolegów – zorganizują się do samodzielnej pracy, żeby zaległości nie narastały. A jeśli się nie zorganizują, to też pobiorą jakąś życiową naukę, na przykład: "Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz".

   Przez cały szereg lat na zebraniach informacyjnych dla rodziców zapisujących dzieci do szkoły uprzedzałem, że w naszej placówce „staramy się utrudnić życie dzieciom, żeby było im łatwiej”. Spotykało się to zawsze ze zrozumieniem. A teraz, nie tylko z powodu pandemii, życie mówi nam „Sprawdzam!”. Pokusa, by wykorzystać świeżo odkrytą moc zdalnych narzędzi dla jeszcze lepszego, bardziej wydajnego kształcenia uczniów jest ogromna. Ale zanim poniesie wszystkich entuzjazm, bardzo proszę przyjąć do wiadomości mój po wielokroć przemyślany i sprawdzony w praktyce pogląd pedagogiczny. Taki oto:

Żaden wykuty „na blachę” przedmiot nauczania, żadne procenty z egzaminu kończącego szkołę nie mają takiego znaczenia dla przyszłego powodzenia życiowego człowieka, jak jego wykształcone w młodości: poczucie, że jest kowalem własnego losu, wiara w swoje siły, umiejętność podnoszenia się po porażkach i wyciągania z nich wniosków, oraz patrzenia na świat nie tylko przez pryzmat własnych potrzeb. Koncentrując się wyłącznie na dwóch pierwszych celach, bardzo łatwo można zagubić te znacznie od nich ważniejsze.

Wróć

Dodaj komentarz

Skomentował Włodzimierz Zielicz

Nic dodać, nic ująć! A proces degradacji się toczy ... :-(

Skomentował Paulina

Świetny tekst! Żeby jeszcze Rodzice naszych uczniòw przeczytali go...najlepiej ze zrozumieniem i z refleksją.

Skomentował Natalia

Amen! <3

Skomentował Lilla

Jak zawsze, mądrze i rozsądnie. Dziękuję.

Skomentował Xawer

W pełni popieram Pana tytułowy apel. Nie powinien on jednak być adresowany wyłącznie do rodziców, ale w równym, czy nawet większym stopniu do instytucji państwa, w tym w pierwszym rzędzie szkoły.

Mam trochę inną teorię źródeł niesamodzielności dzieci, młodzieży, czy młodych ludzi.
Przede wszystkim widzę tu jako przyczynę (nad)opiekuńczość państw (niemal całego świata) i związane z tym regulacje prawne. Nastolatek, choćby chciał, nie może podjąć żadnej pracy (chyba, że na czarno). Wiek inicjacji do samodzielności odwleka się coraz bardziej, już do poziomu ponad 20 lat, ideą że robotnik budowlany zasługuje by mieć licencjat. Jednocześnie przekształcając szkołę podstawową w przedłużone przedszkole, gdzie niczego się nie uczy i nie wymaga, ale bawi siedząc w kucki na dywanie.

"z całą ostrością dotarło do mnie, że szkoła, także nasza, ostatecznie przestała już być instytucją misyjną, a stała się zakładem usług oświatowych"
Cieszę się niezwykle, że dotarło, bo powtarzam to od ponad 20 lat. "Misyjność" jest czymś absolutnie sprzecznym z liberalną demokracją i społeczeństwem obywatelskim, wobec którego państwo musi być auksyliarne, a nie prowadzić na nim swoją autorytarną misję z poczuciem wyższości światłego monarchy nad ciemnym ludem, który trzeba dopiero oświecić. Istnieje immanentna sprzeczność pomiędzy podmiotowością obywateli i uznaniem ich za równych nauczycielom z jednej strony, a z drugiej misją niesienia przez nauczycieli kaganka oświaty ciemnemu ludowi. Oświecać mógł Fryderyk Wilhelm pańszczyźnianych chłopów i miejski lumpenproletariat. Ale nie Angela Merkel może pod przymusem "oświecać" wolnych piśmiennych obywateli Meklemburgii.

Skomentował Wiola

W punkt. Dziękuję :)

Skomentował Magdalena

A to jest właśnie napisane przez Pana pryzmat potrzeb. Dokładnie. Pryzmat narzekania jacy fatalni są rodzice, pryzmat pochwalenia się jakim jest się wspaniałym rodzicem i pryzmat bardzo praktyczny: mniej popracować w czasie pandemii, bo przecież niech się uczniowie sami ogarniają.
Mój pryzmat matki jest taki: z każdej lekcji powinna być notatka głosowa umieszczona w internecie, kasowana po 2 dniach. Jak ucznia nie ma to odsłucha co było na lekcji a wielkich środków, czasu i systemów do tego nie potrzeba.
Teraz jest chaos. Połowa klasy siedzi w domu, druga połowa nie znana bo połączyli klasy. Nauczyciele na zwolnieniach chorobowych, mnóstwo zastępstw. Sypią się minusy i pały bo ktoś czegoś nie przekazał. Złość wychodzi z nauczycieli.
A żołnierzyki giną przy cyfrowej konkurencji.

Skomentował Jarosław Pytlak

@Magdalena
Szanowna Pani! Czy mam poczuć się zdemaskowany? Czy naprawdę w tym co piszę widzi Pani wyłącznie narzekanie, jacy fatalni są rodzice? Problem, który poruszyłem w tym artykule wskazuję od czasów daleko wcześniejszych niż pandemia. Artykuł "Dziecko w domu Wielkiego Brata", który można znaleźć na moim blogu, powstał i po raz pierwszy był opublikowany, jeszcze nie w internecie, w 2007 roku. Jeśli chodzi o moje rodzicielstwo, podobnie zresztą jak nauczycielstwo, to nie mam się czego wstydzić, a napisałem to, co napisałem, żeby nie było, że snuję teorie, których nie sprawdziłem na własnej skórze. A co do popracowania podczas pandemii, to mogę zaręczyć, że nigdy wcześniej nie pracowałem tyle, co w czasie tych trzech miesięcy. Mam też statystykę czasu pracy swoich pracowników, z której nie wynika, że się obijali. I nadal utrzymuję, że jest w nas wszystkich interesie, żeby uczniowie ogarniali. I winię za ten stan rzeczy nie tylko rodziców, ale także szkołę.
Co do reszty, to pryzmat matki też kłóci się z moim pryzmatem, ale już nie tak bardzo. Faktycznie, pewnie byłoby możliwe nagrywanie lekcji i umieszczanie nagrań na dwa dni do odsłuchania. Mój pryzmat nauczyciela pokazuje jednak, że nie byłyby to pasjonujące audycje, szczególnie tam, gdzie na lekcji dzieje się coś więcej, niż wykład nauczyciela. Złość wychodzi z nauczycieli - oczywiście, a oprócz tego stres. Tu pandemia tylko spotęgowała to, co kiełkowało od lat, a uległo wzmocnieniu dzięki dokonaniom pani Zalewskiej. Minusy i pały są stosowane i nadużywane, bo nikt nie ma siły i chęci, żeby działać mądrzej.
Najłatwiej jest mi przyznać Pani rację w kwestii żołnierzyków ginących przy cyfrowej konkurencji. Ale czy uratujemy ich życie czyniąc świat dziecka jeszcze bardziej cyfrowym?
I jeszcze tytułem usprawiedliwienia. Trudno, żebym pisał inaczej, jak przez swój pryzmat. On jest z przyczyn oczywistych nauczycielski, a zarazem dyrektorski. Ale piszę, bo uważam, że dla rodziców może to być inne spojrzenie. Niektórzy odrzucą je, tak jak Pani. Ale są też tacy, którym pomaga. A przede wszystkim, nikogo do lektury nie zmuszam. Ba, nawet w szkole, którą prowadzę, nie wysyłam do rodziców tych artykułów i nie informuję, że pojawiają się nowe. Czytają ci, którzy chcą.

Skomentował Xawer

@ Magdalena & J.P.
Pozwolę sobie na uwagę o nierozstrzygalnej sprzeczności pomiędzy tym, czy nauczyciele pracują mało czy dużo, zwłaszcza w czasie pandemicznym, ale ta sama rozbieżność oglądu wystąpiła choćby w czasie strajku półtora roku temu.
Nauczyciele (a również dyrektorzy) pod pojęciem "pracują dużo i jeszcze więcej" widzą z punktu widzenia pracownika czas i wysiłek poświęcany pracy, który wzrósł (zostawmy już sprawę, czy jest to bezwzględnie dużo w porównaniu z innymi zawodami i jak jest wynagradzany). Rodzice widzą natomiast, że skutki są mniejsze niż były, część usług szkoły nie jest (wiosną nie była) w ogóle wypełniana, a na nich przerzucono funkcje dotąd realizowane przez szkołę.
Nauczyciele widzą to jako działanie Zalewskiej/Piontkowskiego/rządu/koronawirusa, a rodzice jako działanie państwowego systemu szkolnego, którego reprezentantami wobec nich są nauczyciele.
Większość nauczycieli czuje się i chciałaby być widziana jako będąca w opozycji wobec zwierzchników MEN, dla rodziców są natomiast pracownikami MEN, reprezentującymi system wobec nich.

A w kwestii nagrań lekcji - mam bardzo złe doświadczenia z nagranymi zajęciami i dyskusjami - na poziomie uniwersyteckim i biznesowym, gdzie uczestnicy są jeszcze starsi. Obawiam się, że nagrane lekcje w szkole z młodszymi, jeszcze mniej trzymającymi się uporządkowaneej dyskusji, muszą być zupełnie bezużyteczne. Jedyne nagrane zajęcia, w jakich widzę sens, to wyreżyserowane dla tego celu dyskusje albo jednokierunkowy wykładowy przekaz. Od godzinnego nagrania dużo efektywniejsza jest kilku-kilkunastolinijkowa notatka w rodzaju spisu treści, odnośników literaturowych i zadań z lekcją związanych.
R.P.Feynman kiedyś bardzo trafnie zauważył, że po tym, jak jego wykłady zostały nagrane, spisane i wstępnie zredagowane przez wydawcę, by stworzyć z "Feynmana wykłady z fizyki" (fenomenalny podręcznik, będący "niemal" wprost spisanymi wykładami, jakie Feynman prowadził w CalTech), musial poświęcić kilka razy więcej czasu na przystosowanie ich do formy książkowej, niż uprzednio zajmowało mu ich wymyślenie od podstaw i przygotowanie jako notatek dla siebie do prowadzenia wykładów na żywo.

Skomentował Anna

Dobrze się Pana czyta, z lekkością operuje Pan słowem, ciekawie prowadzi Pan myśl i wszystko się tak zgrabnie klei. Jednak jeśli chodzi o treść - sporo tu do polemizowania. Słuszne jest to, że skłania Pan do refleksji, bo i rodzicom i nauczycielom jest ona niezwykle potrzebna. Trochę racji Pan ma, niewątpliwe. Ale czy oby na pewno rodzice są dziś nadopiekunczy??? Raczej wyręczakący i spychajåcy swe powinności na innych. Już od przedszkolnych lat, ba! nawet żłobkowych rodzice nie czują potrzeby budowania z własnym dzieckiem relacji opartej na bliskości i wsparciu. Byle jak najdłużej siedziało w przedszkolu, żłobku, a potem w szkole, a sami zajęci są pracą i wchłonięci zostaną w gonitwę za nie wiadomo czym, w konsumpcję i dobra materialne, to tak w skrócie. A dla dzieci pozostaje garstka czasu, który jest zbyt mały na poznanie ich potrzeb i na wychowanie, po prostu. Potem szkoła ma nauczyć wszystkiego, a zajęcia dodatkowe mają realizować dziecięce potrzeby i zapewnić świetny start w przyszłość, tyle że to najczęściej wcale nie sà dziecięce potrzeby... A rodzic, który klapie z dzieckiem zadania to wcale nie jest rodzic nadopiekuńczy, to nawet nie jest opiekuńczy rodzic, to najczęściej taki, który robi co inni, by nie wypaść gorzej. Bo myśli jak wszyscy, a gdzie "wszyscy myślą tak samo tam nikt nie myśli zbyt wiele"... Elektroniczny dziennik? Jest, rodzic musi mieć kontrolę, bo niestety nie udało mu się stworzyć takiej relacji z dzieckiem, gdzie to właśnie dziecko może mu o wszystkim powiedzieć rodzicowi, bo był on obecny w jego życiu, a nie tylko żył obok. A jeśli chodzi o nauczycieli, sama jestem jednym z nich. I zachowanie tej grupy w czasie strajku obnażyło ich intelekt i etykę, a właściwie w dużej mierze ich braki... Gdyby nie Internet, za sprawą którego mogliśmy oglądać ich poczynania, do dzisiaj nie wiedzialabym, że jest aż tak słabo ....

Skomentował Jarosław Pytlak

@Anna
Dziękuję za dobrą ocenę mojego warsztatu językowego. Jeśli chodzi o treści, to nie mam nic przeciwko polemice, bowiem opisuję nie prawdy naukowo objawione, ale to, co widzę. Moje widzenie jest w sposób oczywisty subiektywne. Czy rodzice są nadopiekuńczy, czy spychający? Ja widzę w ich postępowaniu nadopiekuńczość, ale mogę zgodzić się, że jest ona specyficzna, trochę jak nadaktywność inwestora, starającego się w pełni panować nad wykonawcami. Albo kucharza, który chętnie poda na obiad kopytka, o ile będzie mógł kupić je w sklepie i tylko odgrzać. Ogólnie - nic z tego, co Pani napisała nie wydaje mi się polemiką z moimi poglądami, a jedynie ich uzupełnieniem z nieco innego punktu widzenia. Dziękuję za ten komentarz/
PS. A nauczyciele - tego jestem pewny - są tak różni, że żadne uogólnienie nie pasuje do wszystkich, a każde - doskonale opisuje jakąś ich część.

Nasza strona używa, do prawidłowego działania używa technolgii ciasteczek. Więcej informacji na ten temat na stronie: Więcej...