Blog

Nauczyciele w służbie zdrowia psychicznego

(liczba komentarzy 2)

   Pan wiceminister Piontkowski w Radiu Wrocław stwierdził dzisiaj między innymi, że na razie nie ma tendencji masowego odchodzenia nauczycieli z zawodu. Dane z kilku ostatnich lat, jakimi dysponuje ministerstwo edukacji i nauki, tego zjawiska nie pokazują.

   Niestety, zupełnie nie ufam przedstawicielom MEiN. Gdy słyszę deklarację szefa wszystkich edukacyjnych szefów, pana ministra Czarnka, że 95% szkół pracuje obecnie stacjonarnie – w szczycie czwartej fali pandemii, ogarnia mnie pusty śmiech. Jestem przekonany, że jest to w najlepszym razie projekcja jego pragnień. Albo oczywisty cud, że akurat w kilkunastu szkołach, z których dyrektorami utrzymuję kontakt na co dzień, tylko jedna, może dwie, nie mają w tym momencie żadnych klas na kwarantannie. Albo propaganda. A przecież nie mówimy jeszcze o powszechnych zwolnieniach nauczycieli, które powodują, że nauka stacjonarna opiera się na wysyłaniu na zastępstwa wszystkich zdolnych do pracy, a nawet odwoływaniu lekcji, kiedy już nie ma nikogo do dyspozycji…

   Również w przypadku pana Piontkowskiego skłaniam się do podejrzenia, że ściemnia, choć widzę też inną możliwość – że mówi prawdę, tylko niecałą. Jeśli nawet nauczyciele nie odchodzą gremialnie, to na pewno brakuje nowych adeptów tego zawodu. Oczywiście i to można by tłumaczyć, że stara kadra zazdrośnie strzeże swoich drogocennych etatów, gdyby nie coraz bardziej dotkliwy brak w szkołach różnych specjalistów. Odejście z placówki jednego fizyka czy informatyka faktycznie nie ma charakteru masowego, jednak coraz częściej pozostawia lukę niemożliwą do załatania, szczególnie jeśli ktoś oczekiwałby następcy dysponującego pełnymi kwalifikacjami. O młodym przy tej okazji można tylko pomarzyć. A lista deficytowych specjalności wciąż się wydłuża.

   Nie marnowałbym pikseli na ekranie w celu skomentowania przypadkowej wypowiedzi wiceministra, gdybym jak raz nie wziął udziału w dyskusji panelowej, jaka w minionym tygodniu odbyła się w ramach projektu Erasmus + poświęconego badaniu uwarunkowań pozostania w zawodzie lub nie młodych nauczycieli. Obecni na sali goście z Turcji i Walii z zainteresowaniem słuchali wypowiedzi panelistów, indagowanych panią prof. Małgorzatę Żytko, z których wynikało, że młodych nauczycieli w Polsce brakuje, bo wynagrodzenia na starcie są głodowe, prestiż zawodu żaden,  codziennych kłopotów multum, a w razie problemu najlepiej liczyć tylko na siebie. Oczywiście odmalowany w dwugodzinnej dyskusji obraz sytuacji był bardziej złożony, ale wydźwięk większości wypowiedzi właśnie taki. Więc kiedy na koniec słuchacze podziękowali za cenne refleksje, mogące okazać się przydatne w ich pracy, życzyliśmy im ciepło, żeby nigdy nie miały okazji im się przydać.

   Przy okazji tej kronikarskiej notatki chciałbym zwrócić uwagę Czytelnika na zjawisko wskazane przez mnie we wspomnianej debacie, które może nie tylko tłumaczyć brak młodych nauczycieli, ale również odchodzenie tych starszych stażem, a już szczególnie specjalistów przedmiotów. Chodzi o dramatyczny wzrost liczby uczniów z różnymi zaburzeniami i problemami.

   Jest w polskiej oświacie dość liczna grupa nauczycieli posiadających wykształcenie w zakresie pedagogiki specjalnej. Jest duża grupa absolwentów pedagogiki przedszkolnej i wczesnoszkolnej, którzy w ramach studiów uczyli się postępowania w różnych trudnych sytuacjach i zdają sobie sprawę, że nauczanie splata się z wychowaniem. I jest ogromna rzesza absolwentów studiów niepedagogicznych, specjalistów dziedzin wszelakich: języka polskiego, języków obcych, matematyki, fizyki, biologii, wychowania fizycznego i wielu innych, najczęściej posiadających jedynie standardowe przygotowanie pedagogiczne, a pozbawionych wiedzy i umiejętności niezbędnych do pracy z dziećmi o specjalnych potrzebach edukacyjnych. Których liczba, jako się rzekło, gwałtownie rośnie.

   Jeśli świeżo wykształcony młody geograf czy historyk idzie do szkoły nawet z porywu serca, w romantycznym pragnieniu oświecania dzieci lub młodzieży, szybko czeka go konfrontacja z rzeczywistością. Dzieci nadpobudliwe, niepotrafiące skoncentrować się na zadanym problemie, zamknięte w sobie, z trudem komunikujące się, po prostu niezainteresowane tematem lub najzwyczajniej w świecie samowolne – można dzisiaj spotkać w większości klas szkolnych. Pół biedy, jeśli któreś ma orzeczenie, bo w nim są chociaż jakieś wskazówki, co młodemu człowiekowi jest i czego mu potrzeba. Czasem zdarzy się nawet nauczyciel wspomagający. Ale bardzo często problem, choć widoczny, oficjalnie nie istnieje, bo rodzice nie byli zainteresowani diagnozą, a nikt nie podjął udanej próby przekonania ich o takiej potrzebie.

   Jeśli już jest diagnoza, trzeba przygotować tzw. dostosowanie wymagań do określonych w niej potrzeb dziecka. Czynność, której nikt na studiach matematycznych czy historycznych nie uczy. Czynność, która – jeśli traktować ją poważnie, wymaga sporo wiedzy i doświadczenia, zarówno na etapie planowania, jak wprowadzania w życie. Dobrze jeszcze, jeśli jest w szkole do kogo pójść po radę, ale psychologów i pedagogów jest o wiele za mało w stosunku do obecnych potrzeb, spotęgowanych dodatkowo pandemicznymi problemami młodych ludzi z psychiką.

   Nagle, w klasie szkolnej, okazuje się, że  przekazywanie wiedzy chemicznej czy matematycznej ląduje na dalekim miejscu listy spraw do ogarnięcia, choć zarówno w oczach dyrekcji, jak rodziców, jest oczywiście na miejscu pierwszym, a nawet jedynym. Jeśli dodać do tego żałosne wynagrodzenie, to trudno dziwić się, że wg badań przeprowadzonych przy okazji wspomnianego na początku projektu Erasmusa + połowa młodych polskich nauczycieli rozważa lub planuje zmianę pracy.

   Te same zjawiska będą również dziesiątkować starszą kadrę. Bo obciążenie psychiczne pracą z młodymi ludźmi jest coraz większe. Rośnie nie tylko liczba problemów, ale także presja oczekiwań ze strony rodziców, którzy skądinąd słusznie oczekują od szkoły skutecznych działań, szczególnie tych, które zalecone są w orzeczeniach.

   Kieruję specyficzną placówką. Mam wśród personelu pięć psycholożek, mam pedagogów, terapeutów, nauczycieli wspomagających – w sumie zespół kilkunastu specjalistów. Dobrze wykształcony, sprawnie koordynowany i pełen dobry chęci. W szkole, która nie jest nawet integracyjna. Ten zespół ogarnia potrzeby 450 uczniów, sporadycznie tylko stając wobec problemów wyjątkowo złożonych lub niemożliwych do rozwiązania. Jak ma skutecznie funkcjonować pomoc psychologiczno-pedagogiczna w placówce, gdzie uczniów jest jeszcze więcej, a specjalistów można policzyć na palcach jednej ręki? Nie wiem i nie sięgam wyobraźnią.

   Nie piszę tego, żeby chwalić swoją placówką. Mamy pieniądze z czesnego i wydajemy na to, co uważamy za potrzebne. Piszę, by zarysować problem, który powoduje, że coraz więcej ludzi będzie musiało iść do pracy w szkole nie po to, by jedynie uczyć, ale również by zajmować się najrozmaitszymi indywidualnymi potrzebami dzieci. Póki co, nie widzę, by gdzieś przygotowywano do tego młodych matematyków, informatyków, biologów czy fizyków. Jeśli nawet odpowiednio kształci się psychologów, to choćby  i potrojenie ich liczby w szkołach niczego nie rozwiąże, jeśli pewnych umiejętności nie będą posiadać nauczyciele przedmiotowi. Owszem, można zakładać, że się ich przeszkoli, ale jakaś część na pewno dojdzie wtedy do wniosku, że nie zatrudniała się w służbie zdrowia psychicznego tylko w edukacji. I odejdzie.

   Ministerstwo dodatkowo miesza w tym kotle. W konsultacjach krąży zamysł reformy systemu, mający upowszechnić nauczanie włączające, czyli skierować więcej dzieci ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi do placówek otwartych. Po ogłoszeniu pierwszych założeń poszła fama, że szkoły specjalne zostaną w ogóle zlikwidowane, a zmianie ulegnie status poradni psychologiczno-pedagogicznych. Jedno i drugie przedstawiciele MEiN dementują, ale niepewność co się z planów tej reformy wykluje jest ogromna.

   W istocie dla pana ministra to żaden problem, bo obecne stanowisko najwyraźniej ma być tylko przystankiem w jego w karierze politycznej. Ale opisany w tym artykule szereg problemów powinien zajmować (i martwić) wszystkich, którzy tworzą jakieś wizje przyszłości. Niezależnie od tego, czy są to programy partii politycznych, czy wizje nowej edukacji tworzone przez entuzjastów wielkiej zmiany. Ta rzeczywistość już skrzeczy, a będzie skrzeczała jeszcze bardziej.

Wróć

Dodaj komentarz

Skomentował Włodzimierz Zielicz

Jak mawiał kiedyś prof. Łukasz Turski na wykładach z fizyki statystycznej" Ja i mój pies mamy średnio po TRZY nogi. I co z tego?" ;-) Z punktu widzenia MEiN i jego generalnych(!) statystyk nauczyciele generalnie(!) statystycznie nie odchodzą gremialnie. Tyle że odchodzą gremialnie w wielkich i bogatych miastach i szczególnie nauczyciele fizyki, matematyki, informatyki, chemii - taki mają rynek(!) pracy! Wielkie miasta to zaledwie ćwierć populacji Polski. Więc Statystycznie MEiN może jej nie widzi. Ale widzą mieszkańcy tych miast (zwłaszcza stolicy!), szczególnie ich dzieci :-( A już za 9 miesięcy w przepełnionych już szkołach średnich WARSZAWY zacznie się GIGANTYCZNA kumulacja - wejdzie tam w 2 ratach PIĄTY już rocznik i to liczniejszy niż w roku 2019 :-( Kto go będzie uczył???

Skomentował Piotr

Ciekawostka dla uzupełnienia: szkoła podstawowa, wieś, 150 uczniów. Przed trwającym rokiem szkolnym : odeszła nauczycielka ( 1-3) zmieniając zawód, dwoje "odeszło" na urlop zdrowotny z zamiarem poszukiwania nowej pracy, jedna pani odeszła na emeryturę.jeden nauczyciel zmienił szkołę. Wójt "obciął" godziny szkolnemu pedagogowi ( w całej gminie wszystkie mają pedagoga- żadna /11 placówek/ na cały etat. Luki łatane są trwającym od trzech lat procesem studiów podyplomowych - o nazwijmy to -różnym poziomie. Efekt: "złote lata" PRL: pani od matematyki, chemii i fizyki, pan od geografii, historii,edb, wos, pani od biblioteki, j.polskiego, plastyki. Tylko przy ustalaniu dyżurów i opieki na wycieczki jest dramat.

Nasza strona używa, do prawidłowego działania używa technolgii ciasteczek. Więcej informacji na ten temat na stronie: Więcej...