Blog
Nauczyciel jako przedmiot w polityce oświatowej
(liczba komentarzy 3)
Od wielu lat do świadomości decydentów politycznych nie jest w stanie dotrzeć, że nauczyciele nie są częścią wyposażenia placówki oświatowej. Że jest to rzesza ludzi z krwi i kości, dobrze wykształconych, pełniących kluczową rolę w edukacji młodego pokolenia. Obowiązująca ponad podziałami partyjnymi narracja obsadza ich w roli roszczeniowej grupy zawodowej, nienadążającej za zmieniającą się rzeczywistością, nieudolnej i odpowiedzialnej za wszystkiej słabości systemu oświaty. Ta opinia upowszechniła się w szerokich kręgach społeczeństwa podczas strajku nauczycieli w 2019 roku, w dużej mierze za sprawą skutecznego hejtu, zorganizowanego wówczas przez władze wobec protestujących. Niestety, od tego czasu pozostaje wciąż aktualna.
Obietnicą zmiany na lepsze miało być zwycięstwo wyborcze opozycji w 2023 roku – tej samej opozycji, która w okresie rządów Zjednoczonej Prawicy niejednokrotnie zapewniała o swoim poparciu dla oczekiwań nauczycieli i zrozumieniu potrzeby wprowadzenia wielu korekt w polityce oświatowej. W szczególności działacze Koalicji Obywatelskiej oraz Polski 2050 snuli plany daleko idących zmian, aż do postulatu powołania niezależnej od polityków Komisji Edukacji Narodowej włącznie.
Po zmianie władzy środowisko nauczycielskie otrzymało bardzo oczekiwany dowód dobrej woli, w postaci radykalnej podwyżki wynagrodzeń. Do tego doszło kilka mniej znaczących gestów, jak „odchudzenie” podstawy programowej, czy wymiana powołanych przez PiS kuratorów oświaty, choć w tym drugim przypadku z zapowiadanej za czasów opozycji zmiany funkcji tego urzędu z kontrolnej na wspierającą chwilowo wyszło bardzo niewiele. Padło też trochę deklaracji docenienia zawodu, choć pozytywny ich efekt został zatarty przez odgórne uregulowanie zasad zadawania prac domowych w szkole podstawowej, które trudno było odebrać inaczej, niż jako wotum nieufności.
Ministerstwo Edukacji Narodowej tworzy warunki prawne, a przez to ma ogromny wpływ na pracę kilkuset tysięcy nauczycieli. Można powiedzieć, że na gigantyczną wręcz skalę zarządza zasobami ludzkimi. Takie zarządzanie – o czym doskonale wiadomo z biznesu – nie ogranicza się tylko do określania prawnych ram pracy. Dzisiaj, daleko bardziej jak zaledwie kilkanaście lat temu, liczy się również sposób traktowania pracownika, komunikacja z nim, rozpoznawanie potrzeb i okazywane zainteresowanie. Szczególnie wyczuleni są na to ludzie młodzi, np. należący do pokolenia Z czy tzw. milenialsi, a ponieważ w oświacie od szczebla ministerialnego aż do pojedynczych placówek nie ma tego w ofercie – młodych nauczycieli trzeba dzisiaj szukać ze świecą.
Brak świadomości zadań, jakie spoczywają na ludziach zarządzających zasobami ludzkimi, doskonale widać w działaniach Ministerstwa Edukacji Narodowej. Dla zilustrowania podam kilka przykładów.
Nowa władza od początku nie ukrywała zamiaru likwidacji przedmiotu „Historia i teraźniejszość”. Ten mocno nacechowany prawicową ideologią kurs najnowszej historii został wprowadzony jako narzędzie do kształtowania patriotycznej i narodowej świadomości młodych ludzi. Nauczyciele w większości niechętnie odnieśli się do tej narracji, czego wyrazem było niewielkie zainteresowanie promowanym przez władze, sztandarowym podręcznikiem do tego przedmiotu, autorstwa Wojciecha Roszkowskiego. Wielu nauczycieli historii i WOS wykorzystywało ten czas, by przybliżać młodzieży najnowszą historię w inny sposób.
Decyzja, że „HiT” zniknie z planu nauczania zapadła późną wiosną, kiedy już w szkołach zostały ułożone arkusze organizacyjne. Z dnia na dzień liczna rzesza nauczycieli została pozbawiona części godzin, bo w zamian nie wprowadzono innych zajęć. Dyrektorzy musieli przerabiać arkusze i świecić oczami przed zawiedzionymi pracownikami, potraktowanych przez władze niczym meble, które można wstawić na rok do lamusa, by w kolejnym wykorzystać je z powrotem, wprowadzając nowy przedmiot, edukację obywatelską. Naprawdę nic by się nie stało, gdyby „HiT” pozostał jeszcze przez rok w planie nauczania; można było ewentualnie dokonać szybkiej nowelizacji podstawy programowej tego przedmiotu. Ale jeśli uważa się (a nawet oczekuje), że nauczyciele będą niewolniczo i bez cienia własnej inicjatywy realizowali zadane tematy, i ci sami uczynią fatalną robotę w oparciu o podstawę „HiT”, a świetną z podstawą edukacji obywatelskiej, to zdradza się całkowitą niewiarę w ludzi, którymi skądinąd się zarządza. Niewiarę, jak również brak szacunku.
Rok dłużej przetrwają w szkołach dwie lekcje religii, od września 2025 roku ma być tylko jedna w tygodniu. To dla nauczycieli tego przedmiotu realna perspektywa pozbawienia pracy. Można zrozumieć, że akurat ta zmiana ma dla rządzących i dużej części społeczeństwa ogromne znaczenie. Można zrozumieć uwarunkowania historyczne – religia wkraczała do szkół na początku lat 90-tych pod hasłem bezkosztowej dla państwa realizacji misji przez duchowieństwo. Potoczyło się inaczej i obecną zmianę można uznać za rodzaj sprawiedliwości dziejowej. Trudno więc pochylać się zbytnio nad losem katechetów, których o zmianie uprzedzono (jednak) relatywnie wcześniej niż było to w przypadku nauczycieli HiT. Część z nich, szczególnie świeccy, ma uprawnienia do nauczania innych przedmiotów i może z tego skorzystać. Tym niemniej, publiczne wypowiedzi wiceministry Lubnauer, że przecież mogą oni przekwalifikować się na edukację zdrowotną, biorąc pod uwagę zapowiadany profil tego przedmiotu, były bezduszne, a wręcz brzmiały szyderczo. Słysząc je czułem się zażenowany, choć osobiście mnie nie dotyczyły. Dotyczyły jednak ludzi, którymi ministerstwo zarządza, i którym winne jest elementarny szacunek.
Giełda ministerialnych pomysłów, kto mógłby uczyć edukacji zdrowotnej, sama w sobie zresztą budzi poczucie, że najpierw wymyślono przedmiot, potem postanowiono go czym prędzej wdrożyć, a dopiero na końcu postawiono (sobie) pytanie, kto ma to robić. Wykształconych specjalistów edukacji zdrowotnej jest w Polsce garstka. Nauczyciele WF? Biolodzy? Specjaliści od likwidowanego przedmiotu WDŻ (również często o poglądach na rodzinę i seksualność innych, niż widoczne w podstawie programowej nowego przedmiotu)? Zgłoszono nawet psychologów, jakby w ministerstwie nie zdawano sobie sprawy, że ich dramatycznie brakuje. Nie wiadomo, na czym ostatecznie stanie, ale stawiam dolary przeciwko orzechom, że to na dyrektorów spadnie przestawianie ludzi niczym meble, bo ministerstwo woli wykazać się skutecznością niż roztropnością w zarządzaniu ludzkimi zasobami.
Wisienkę na torcie ułożył w obecności pani Nowackiej minister sportu Sławomir Nitras, który, prezentując zespół powołany do pracy nad nową podstawą programową wychowania fizycznego (do wdrożenia, a jakże, już zaraz, na rok przed planowaną reformą) zadeklarował, że musi ona być prosta i zrozumiała dla uczniów i rodziców, bo tylko wtedy „będziemy w stanie wyegzekwować realizację tego planu od nauczycieli”. Jak widać, mniemanie o nauczycielach jako ignorantach i szkodnikach, wymagających ścisłego instruktażu, kontroli i egzekucji, wykracza w sferach politycznych poza gmach Ministerstwa Edukacji Narodowej.
Może za tym wszystkim kryje się jakiś genialny plan, na przykład szybkiego zastąpienia nauczycieli sztuczną inteligencją. Albo ugruntowane przez lata, niepozbawione podstaw przekonanie, że ta grupa zawodowa zniesie każde upokorzenie i bezwolnie wdroży każdą koncepcję, jaka spłynie na nią z góry. Gdybym ktoś bowiem chciał zrobić naprawdę skuteczną reformę, dobrze wykorzystując potencjał setek tysięcy ludzi pracujących w systemie, zwróciłby się do nich z narracjąo wspólnym budowaniu i urządzaniu nowego domu, a nie z komunikatem, że ministerstwo ma genialny plan, a do nich należy tylko wysłuchać i wdrożyć.
Dlaczego tak się nie dzieje? Jeśli nie wiadomo dlaczego, musi chodzić o pieniądze. Trudno porywać ludzi perspektywą nowego domu, jeśli nie ma funduszy ani by ich wynagrodzić, ani żeby ten dom postawić i urządzić. Będziemy więc reformować po taniości, bo na wymyślenie nowych podstaw programowych i wydanie pliku broszurek z instrukcjami nie potrzeba dużo pieniędzy. A wdrożenie, jak zwykle w oświacie, odbędzie się wysiłkiem nauczycieli, z pomocą magicznego zaklęcia „Dyrektor zorganizuje i zapewni”.
Bezkosztowo, jeśli nie liczyć zszarganych ludzkich nerwów.
Dodaj komentarz
Skomentował Iza
Obecne kierownictwo MEN nadaje się wyłącznie do memów - czekam na wysyp memów i filmików na Tiktoku z “ministerkami” uczącymi zakładania prezerwatyw. Dzieciaki będą miały spory ubaw, ale niestety do tego jest teraz sprowadzana edukacja i takie jest pojęcie tych pań odnośnie skomplikowanego procesu edukacji młodych ludzi. Podobnie jak największym osiągnięciem szefa rządu 40- milionowego kraju jest likwidacja prac domowych w podstawówkach. To się samo komentuje…
Skomentował Ppp
Z drugiej strony, jak ci "wspaniali i kompetentni" nauczyciele zareagowali na wprowadzenie zakazu zadań domowych? Krytyka, to nie hejt i często bywa słuszna. A brak zaufania wynika często z doświadczenia w postaci zawiedzionego zaufania.
Jak jest kilkusettysięczna grupa, to wiadomo, że "elity" będzie max. kilkanaście procent, a reszta - taka sama, jak społeczeństwo.
Pozdrawiam.
Skomentował Włodzimierz Zielicz
@Ppp
We WSZYSTKICH dziedzinach istnieje wielka różnica pomiędzy najlepszymi a przeciętną. Z czego bynajmniej nie wynika żeby zarządzający, o ile chcą jakiekolwiek POZYTYWNE efekty swoich działań osiągać MUSZĄ się liczyć z tymi, którzy to mają zrobić i z RZECZYWISTOŚCIĄ. Im bardziej skomplikowane działania TYM BARDZIEJ! Bo nawet w GUŁAGU potrafili proste prace typu układania(!) szyn potrafili zamienić w swoją odwrotność. MIMO, że za WSZYSTKO groziła śmierć ... ;-) Dlatego znani z pruskiej dyscypliny w wojsku Niemcy wymyślili zarządzanie zadaniowe po I WŚ!!!