Blog

Którędy do zmiany w edukacji?

(liczba komentarzy 19)

   Za sprawą ”Gazety Wyborczej” każdy może być świadkiem ciekawego sporu, który doskonale wpisuje się w żywą obecnie dyskusję o tym, jak powinna wyglądać współczesna szkoła i jakich zmian potrzebuje. Po jednej stronie występuje Wojtek Gawlik, nauczyciel, działacz edukacyjny (Edu-klaster) – osoba niezwykle aktywna w debacie toczącej się w internecie na ten temat. Po drugiej – Maciej Jakubowski, socjolog oraz ekonomista z cenzusem habilitacji, w swoim czasie współtwórca koncepcji edukacyjnej wartości dodanej (EWD), ekspert w międzynarodowych badaniach prowadzonych pod auspicjami OECD (m.in. PISA), w latach 2012-2014 wiceminister w MEN, a obecnie adiunkt na Wydziale Nauk Ekonomicznych Uniwersytetu Warszawskiego. Pan Jakubowski jest także szefem Fundacji Naukowej Evidence Institute, prowadzącej m.in. badania młodzieży  pn. „Kompetencje dla przyszłości” oraz ranking „Miejsca przyjazne edukacji” wskazujący samorządy, gdzie edukacja jest na najwyższym poziomie.

   To pierwszy chyba przypadek, kiedy mało w istocie interesująca szerokie kręgi społeczeństwa kwestia pożądanych kierunków zmian w edukacji znalazła tak szerokie odbicie w popularnym medium. Chwała zarówno "Gazecie", która wyszła poza powierzchowne prezentowanie tej tematyki, jak i dyskutantom, pokazującym szerokiemu gronu odbiorców odmienne spojrzenia na problem interesujący zazwyczaj tylko specjalistów. Ja ze swej strony pragnę zachęcić Czytelników do zainteresowania się sprawą, bowiem wiek ciemnoty w kręgach zarządzających polską edukację kiedyś się skończy, a wtedy ustalenie sposobu patrzenia na jej problemy stanie się potrzebą chwili, decydującą o kierunku rozwoju, czy może raczej odbudowy.

Mam też motyw prywatny, ale o nim za chwilę.

* * *

   Chronologicznie pierwsza była wypowiedź Macieja Jakubowskiego w wywiadzie przeprowadzonym przez Karolinę Słowik, opublikowanym 16 stycznia br. na łamach wyborcza.pl pod tytułem "Pruska szkoła" nie brzmi jak dobra zabawa, ale daje porządek. Jak uczyć z sensem po feriach (ZOBACZ TUTAJ). Jego główną tezą, którą przytaczam na użytek Czytelników nie posiadających wykupiomego dostępu do zasobów tego medium, było stwierdzenie, że badania naukowe świadczą na niekorzyść tak modnych obecnie pomysłów, by w ramach edukacji, także szkolnej, młodzież mogła sama odkrywać świat, korzystając z pomocy nauczyciela jedynie jako przewodnika. Pan Jakubowski podkreślił znaczenie wiedzy nabywanej w procesie systematycznego uczenia się pod kierunkiem nauczyciela, broniąc sensu tego, co określa się dzisiaj, czasem z odcieniem pogardy, metodą podawczą. Wskazał, że w myśl badań naukowych metody, w których uczeń sam odkrywa świat, są mniej skuteczne niż tradycyjne podejście, kiedy nauczyciel prowadzi go krok po kroku ku samodzielności. Wystąpił przy tym w obronie testów, które „według badań są niezwykle skuteczne”. O obecnej podstawie programowej powiedział, że nie wie, czy jest przeładowana, bo nie odbyła się poważna debata na ten temat, jednak jego zdaniem szeroka wiedza ogólna jest podstawą dobrego wykształcenia. Konkludując, skuteczna nauka nie musi być dobrą zabawą, może wydawać się nawet nudna, ale musi być uporządkowana. Nauka przez zabawę wcale bardziej nie motywuje do pracy, za to wywołuje zagubienie, obciąża mózg, a długofalowo może wręcz motywacji zaszkodzić.

* * *

   Każdy, kto choć trochę poznał poglądy aktywnych rzeczników zmian w edukacji, takich, jak na przykład pani Marzena Żylińska z ruchu „Budzących się szkół”, w powyższym wywodzie zobaczy skrajny konserwatyzm pedagogiczny, kojarzący się z nieciekawą, nieefektywną nauką szkolną, która nie niesie radości, obciąża uczniów ponad siły, powodując ich ogólne zniechęcenie. Nie inaczej odczytał ten wywiad Wojtek Gawlik, który napisał polemikę, zamieszczoną następnie przez redakcję na portalu „Wysokie Obcasy” (ZOBACZ TUTAJ). Najkrócej mówiąc, określił w niej poglądy szefa Evidence Institute jako poruszające i porażające, a już szczególnie myśl, że uczniowie powinni uczyć się krok po kroku, wg planu ustalonego przez nauczyciela. Nazwał to odebraniem im wszelkiego poczucia sprawczości. Nade wszystko zaś zanegował stawianie wiedzy na piedestale, twierdząc, że jest ona „najbardziej ulotnym elementem tego, co składa się na tzw. kompetencje”.

   Na poparcie swoich tez Wojtek Gawlik przytoczył cały szereg danych, z których wynika, że Polska znajduje się w ogonie rankingu OECD krajów pod względem przygotowania do czwartej rewolucji technologicznej. Wskazał też kilka innych klasyfikacji, bezpośrednio lub pośrednio odzwierciedlających poziom edukacji, w których nasz kraj również lokuje się na bardzo odległych pozycjach. Za przyczynę tego stanu rzeczy uznał skupienie na wtłaczaniu do uczniowskich głów megabajtów zbędnych informacji. Czyli, zdaniem Gawlika, tak broniona przez szefa Evidence Institute „pruska szkoła” jest w istocie kulą u nogi, skutkującą edukacyjnym zacofaniem naszego kraju.

* * *

   Drugą rundę rozpoczął Maciej Jakubowski wraz z wiceprezesem Fundacji Evidence Institute Tomaszem Gajderowiczem, ponownie na łamach wyborcza.pl (artykuł tam opublikowany zawiera wybrane myśli ze znacznie bardziej obszernej wypowiedzi, zamieszczonej później na profilu fejsbukowym Fundacji - ZOBACZ TUTAJ). Adresatem polemiki jest nie tylko Wojtek Gawlik, ale najwyraźniej także szerokie grono entuzjastów zaangażowanych w zwalczanie „pruskiej szkoły”. Do nich autorzy kierują przesłanie: „Zmieniajmy edukację w oparciu o badania, a nie intuicje, opinie i mody!”.

   Polemiści stanowczo przeciwstawiają się niedocenianiu znaczenia wiedzy w nowoczesnym kształceniu, oraz przeciwstawianiu jej, jako „bezużytecznej”, mglistemu pojęciu kompetencji. Podają za przykład profesję inżyniera, który budując most musi przede wszystkim dobrze znać tajniki jego konstrukcji oraz posiadać gruntowną wiedzę w zakresie budownictwa, a nie tylko chęć szczerą i umiejętność szukania informacji w internecie. Do tego ostatniego zresztą, ich zdaniem, także niezbędna jest rzetelna wiedza, bo tylko ona pozwala krytycznie spojrzeć na wyniki wyszukiwania.

   Jakubowski i Gajderowicz wskazują, że opublikowana w "Wysokich Obcasach" wypowiedź Wojtka Gawlika „obnaża fundamentalny problem dyskusji o oświacie – obstawania przy własnej doktrynie opartej o intuicje i opinie. Rzadko w tej dyskusji można znaleźć odwołania do przeglądów badań empirycznych dotyczących metod nauczania, a jeśli już, to robi się to wyrywkowo – przywołując pojedyncze badania a nie ich metaanalizy i opierając się na studiach przypadku zamiast badań eksperymentalnych z grupą kontrolną”. Sami w swoim artykule wskazują liczne źródła informacji na temat badań prowadzonych w ostatnim dwudziestoleciu, które ich zdaniem jednoznacznie świadczą, że tradycyjny model nauczania ma wiele zalet i znajduje swoje potwierdzenie w najnowszych osiągnięciach nauki.

   Całość okraszona jest wzmiankami o „mówcach motywacyjnych i youtuberach modnego coachingu”, czy też "kreatywnych wizonerach po lekturze Wikipedii", co pokazuje stopień zaangażowania emocjonalnego autorów. Ostateczny zaś sztych wymierzony w adwersarza, dostępny tylko w tekście na fejsbuku, stanowi bardzo obszerna jak na publicystykę bibliografia opracowań naukowych, które wcześniej w różnym kontekście przywoływane są w tekście.

   Na merytoryczną odpowiedź Wojtka Gawlika czekamy. Chwilowo ograniczył się do komentarza ad hoc na profilu fejsbukowym Edu-klaster, zapowiadając oparcie swojej kolejnej wypowiedzi również na świadectwach badań naukowych. Tymczasem Karolina Słowik umieściła na portalu wyborcza.pl autorskie podsumowanie aktualnego stanu tej dyskusji ("Szukam stadniny dla konia trojańskiego". Debata o polskiej szkole w cieniu pandemii ZOBACZ TUTAJ), starając się bezstronnie zebrać najważniejsze poglądy każdej ze stron. Daje to nadzieję na merytoryczny ciąg dalszy na tych poczytnych łamach.

* * *

   W tym miejscu przyszła pora wyznać, dlaczego w sposób szczególny zainteresowałem się zaprezentowaną tutaj polemiką. Tak się bowiem składa, że sam zawodowo stoję obecnie na rozdrożu. Po trzydziestu latach prowadzenia szkoły, po z górą dwudziestu od reformy Handtke’go, która, moim zdaniem, po raz ostatni popchnęła polską edukację do przodu, a nigdy nie doczekała się rzetelnego rozliczenia, i po pięciu latach destrukcji zapoczątkowanej przez Annę Zalewską, dostrzegam ogromną potrzebę zmiany, szczególnie w starszych klasach szkoły podstawowej. Mam naprawdę dobry zespół nauczycieli, a jednak widzę wyraźnie, że uczymy coraz bardziej drobiazgowo, cały czas w świadomości, że zwieńczeniem wszelakiego stworzenia jest wynik końcowego egzaminu. To samo udziela się uczniom i ich rodzicom i choć, póki co, udaje nam się zachować w szkole dobrą atmosferę, to z pewnością nie jest to stan, jakim chciałbym zarządzać do emerytury. Na zmiany na poziomie systemowym nie ma co liczyć, trzeba więc radzić sobie samemu. Od pewnego czasu rozważam zatem, jak zorganizować naukę, począwszy od czwartej klasy, by była ona lepsza, ciekawsza, bardziej satysfakcjonująca – dla wszystkich. Dyskusja Gawlik-Jakubowski stanowi doskonały przyczynek do tych przemyśleń. Zapiszę je tutaj nie tylko na użytek własny i stałych czytelników „Wokół szkoły”, ale również z myślą o współpracownikach i rodzicach uczniów obecnych klas trzecich w STO na Bemowie.

   Polemiści prezentują w dyskusji dwa poglądy, które uważam za skrajne. Pan Jakubowski zdaje się przekonywać, że w panującym obecnie szaleństwie szczegółowej podstawy programowej, którą nauczyciele mają przekładać na codzienny przyrost wiedzy u uczniów, jest metoda. Że podający styl nauczania jest efektywny i prowadzi do uzyskania przez młodych ludzi rozległej wiedzy. Na drugim biegunie lokuje się Wojtek Gawlik, który znaczenie obszernej wiedzy podważa, a klucz do dobrej edukacji upatruje w pozostawieniu uczniom i nauczycielom swobody oraz uczynienie ze szkoły miejsca radosnej współpracy. I choć obaj chwilami starają się złagodzić stanowczość tych poglądów, najwyraźniej rozciąga się pomiędzy nimi przepaść.

   Owa polemika wydała mi się zrazu konfliktem pomiędzy „czucie i wiara” a „mędrca szkiełko i oko”. Kuszące jest w pierwszej chwili, by uznać, że Wojtek Gawlik jest entuzjastą-amatorem, który swoje z pewnością udane, ale jednostkowe doświadczenia usiłuje przeciwstawić wiedzy popartej autorytetem nauki. Ale to fałszywa alternatywa.

   Sam nie posiadam nawet promila wiedzy naukowej pana Jakubowskiego, a nauczycielski entuzjazm Wojtka Gawlika należy do odległych w czasie wspomnień mojej młodości. Dysponuję jednak czymś, czego nie ma żaden z panów, a mianowicie wieloletnim doświadczeniem praktycznego wprowadzania w szkole pomysłów własnych i systemowych, oraz możliwością obserwacji ich efektów na wielotysięcznej już próbie i na przestrzeni co najmniej dwudziestu lat. To doświadczenie podpowiada mi, że rozwiązanie problemu znajduje się gdzieś w przestrzeni, która rozdziela poglądy obu polemistów.

   Przedmiotem dociekań Macieja Jakubowskiego są efekty nauczania mierzone w skali całych systemów, a w tym kontekście polityka edukacyjna. Poświęcił się pomiarowi dydaktycznego i powiązanym z nimi statystykom, stosując to narzędzie do oceny poziomu efektywności edukacji w ogóle. Nic dziwnego tedy, że traktuje wiedzę jako fundament wykształcenia – bo tylko wiedza (i jej przyrost) daje się w miarę obiektywnie mierzyć za pomocą testów i stosować do wyciągania różnych wniosków.

   Moje doświadczenie nie sięga tak wysokiego poziomu ogólności. Pracując na co dzień w szkole widzę postępujące zafiksowanie uczniów, nauczycieli i rodziców na egzaminacyjnych punkcikach. Widzę bezsens ćwiczenia umiejętności rozwiązywania testów, która stała się celem samym w sobie. Ba, w swoim czasie, w ramach przygotowania do egzaminu gimnazjalisty, sam wykuwałem w pamięci uczniów 10 (słownie: dziesięć) równań reakcji, spośród których niechybnie kilka znajdowało się w każdym teście. Czyniłem to z pragmatyzmu, a nie przekonania, że w ten sposób buduję ich wiedzę chemiczną.

   Moje doświadczenia wskazują, że nie ma znaczącej korelacji pomiędzy wynikiem egzaminu szóstoklasisty i gimnazjalisty, a późniejszym powodzeniem życiowym ucznia. Nie ma powodu, by w przypadku egzaminu po klasie ósmej było inaczej. Źródła przyszłego sukcesu i poczucia dobrostanu zdają się tkwić raczej w cechach osobowości – otwartości na ludzi, radości życia i pozytywnym myśleniu, a te można kształtować w szkole jedynie jeśli wykracza się myślą poza perspektywę egzaminu.

   Wojtek Gawlik reprezentuje spojrzenie nauczyciela, który jako pedagog nie operuje danymi statystycznymi, ale patrzy na każde dziecko z osobna z troską i uwagą. Nie zdążył nasiąknąć w szkole przekonaniem, że tylko wyniki: indywidualny ucznia i rankingowy placówki mają znaczenie. Że program nauczania jest świętością, którą należy zrealizować. Głęboko wierzy i stara się udowodnić w swojej praktyce, że radość uczenia się czyni cuda w zakresie efektywności. A źródło radości upatruje w swobodzie ucznia i podążaniu przez nauczyciela za jego zainteresowaniami.

   Również w tym przypadku doświadczenie podpowiada mi, że to podejście ma istotne wady. Przede wszystkim może być dobre w przypadku nauczyciela – artysty w swoim zawodzie, obdarzonego ponadprzeciętną umiejętnością obserwacji, empatią i poczuciem autonomii. To również ciekawa propozycja dla takich, którzy chcieliby i potrafili doskonalić w tym kierunku. Nie wiem, czy jest to 10 procent adeptów tego zawodu, czy może 30, ale na pewno tylko jakaś część. A co z resztą? Ponadto Wojtek Gawlik zdaje się wierzyć, że jego strategia może służyć wszystkim uczniom. Moje doświadczenia podpowiadają, że nie. Niektórzy wymagają precyzyjnie celowanej pomocy – jeśli nie chcemy zostawić ich samym sobie. Lata obserwacji utwierdziły mnie również w przekonaniu, że dzieci, szczególnie młodsze, potrzebują nie tylko swobody, ale także pewnego porządku w swoim życiu. To wszystko powoduje, że absolutnie nie mogę wyobrazić sobie takiej zmiany na szeroką skalę – byłaby to w szkole rewolucja, a ta, jak wiadomo, lubi pożerać własne dzieci.

   Ma swoją rację Wojtek Gawlik, ma również Maciej Jakubowski. A doskonałą ilustrację tego stanowi wypowiedź „Okiem eksperta”, której lata temu udzieliła, bodaj „Wysokim Obcasom”, zmarła niedawno pedagog, prof. Alicja Siemak-Tylikowska. Nawiasem mówiąc osoba, która egzaminując mnie – praktykującego już nauczyciela – z przedmiotu dydaktyka, zachęciła, żebym nie wahał się krytykować poglądów zawartych w zaleconych przez nią mądrych książkach, jeśli potrafię przeciwstawić im swoje doświadczenia. Otóż w części swojej wypowiedzi Pani Profesor dostarczyła argumentu panu Jakubowskiemu. Stwierdziła: „Żeby myśleć, trzeba mieć o czym myśleć”, ilustrując to smakowitym przykładem:

Na egzaminach wstępnych jedna z kandydatek na studia miała wyjaśnić słowo dekadentyzm. Popatrzyła i mówi: dekadentyzm, to jak ktoś ma dziesięć zębów. Myślenie błyskawiczne, kojarzenie idealne, ale wiedza, niestety, zerowa. Przykład na to, że myślimy świetnie, ale nie mamy o czym myśleć. Nie da się być twórczym, jeśli się nie ma wiedzy. My nie wiemy, nikt tego nie wie, gdzie jest granica wiedzy, minimum wiedzy. Nie wiem, czy informacja, że bitwa pod Grunwaldem była w roku 1410 jest potrzebna czy nie.

   W tym samym miejscu jednak wsparła również pogląd, które reprezentuje Wojtek Gawlik (podkreślenia JP):

Kiedyś przeprowadziliśmy badania w szóstej klasie szkoły podstawowej. Poprosiliśmy uczniów m.in. o to, żeby napisali, czy idąc do szkoły mają przekonanie, że są przygotowani do zajęć. Mieli też zaznaczyć, jak dużo się uczą. I co się okazało? Bez względu na to, ile czasu poświęcili wcześniej na naukę, odpowiedzi były zawsze jednoznaczne - NIE. Wszyscy bali się, że nie są dobrze przygotowani.
Świadczy to o tym, że wiadomości do przyswojenia wciąż jest tak dużo, że uczeń nie wierzy, że opanował materiał.

   I jeszcze jedna, ostatnia już refleksja. Otóż przykład budowniczego mostów, podany przez pana Jakubowskiego, uważam za chybiony. Ani Wojtek Gawlik, ani chyba nikt inny nie neguje, że umiejętności zawodowe powinny być poparte gruntownym wykształceniem. Dlatego architektów i konstruktorów kształcą wyższe uczelnie techniczne, przyjmując do grona studentów osoby legitymujące się niezbędną wiedzą podstawową i oferując im program nauki ukierunkowany na spełnienie końcowych wymagań. To zupełnie co innego, niż kształcenie na poziomie szkoły podstawowej, obowiązkowej dla wszystkich! Wtłaczanie dzieci do codziennego kieratu mozolnej nauki, w oparciu o ściągnięte z Księżyca podstawy programowe, nie buduje bazy wiedzy dla przyszłych inżynierów, ale raczej mnoży szeregi klientów zakładów opieki psychiatrycznej. Wzrost liczby tych ostatnich dał się zresztą wyraźnie zauważyć już przed pandemią, która to zjawisko tylko pogłębiła.

* * *

   Takie są moje refleksje na kanwie poglądów prezentowanych w dyskusji pomiędzy Maciejem Jakubowskim i Wojtkiem Gawlikiem. A co z nich wynika w kontekście projektowanego programu dla klasy czwartej? Zbyt wcześnie jeszcze, by mówić o szczegółach, które wymagają wypracowania w szerszym gronie nauczycieli, ale kilka wniosków nasuwa mi się od razu.

   Po pierwsze, w starszych klasach szkoły podstawowej powinno być miejsce zarówno na systematyczne zdobywanie wiedzy, jak radosną twórczość wspólnie z koleżankami, kolegami i… nauczycielami.

   Po drugie, do kształcenia w sposób planowy i uporządkowany w sposób szczególny predestynowane wydają mi się języki. Konkretnie: język polski, język obcy oraz język… matematyki. Uważam, że nabywanie kompetencji językowych nie może odbywać się w sposób bezładny, a musi bazować także na mozolnych, dość przecyzyjnie uszeregowanych ćwiczeniach. Dobra znajomość owych trzech języków daje solidną podstawę do przyszłego kształcenia zawodowego oraz (niech będzie…!) perspektywę spokojnego zmierzenia się z egzaminem ósmoklasisty.

   Po trzecie wreszcie, wszystkie inne dziedziny kształcenia doskonale nadają się do realizacji w postaci mniej lub bardziej interdyscyplinarnych działań, wciągających uczniów do współpracy, rozbudzających zainteresowania i dających szeroką, choć na tym etapie nie jakoś specjalnie uporządkowaną wiedzę. Weźmy za przykład wodę. Można uczyć o niej oddzielnie na lekcjach chemii (budowa cząsteczki, właściwości chemiczne), fizyki (właściwości fizyczne, stany skupienia), biologii (rola w organizmie, środowisko życia) i geografii (zbiorniki wodne, wpływ na klimat). Można też przygotować fascynujący blok zajęć na jej temat już w czwartej lub piątej klasie, wciągając do tego również historię (choćby Wielkie Odkrycia Geograficzne), plastykę, technikę, muzykę, a nawet WF, jeśli zajmiemy się poznaniem sportów wodnych. W bonusie „odczarujemy” trochę trudny i onieśmielający uczniów program szkolnej fizyki i chemii w klasach 7-8, bo z pewnymi pojęciami i doświadczeniami oswoją się już wcześniej.

   To tyle tytułem uchylenia rąbka tajemnicy na dowód, że śledzenie medialnej polemiki może pomóc w uporządkowaniu własnego poglądu na zmianę w edukacji.

Wróć

Dodaj komentarz

Skomentował Włodzimierz Zielicz

Klasyczna, i typowa niestety dla Polski, dyskusja o edukacji dwóch doktrynerów, którzy szkołę, po maturze (swojej) poznawali głownie z lektur im podobnych doktrynerów czy akademickich pedagogów. Akurat pierwszy tekst (Jakubowskiego w GW) był przypadkiem w części dotyczącej edukacyjnych mód i panaceów słuszny. W części rekomendującej cokolwiek grzeszył już typową nieznajomością oświatowych realiów.
Co do mód - ten tekst był dużo wczesniej od tekstu Jakubowskiego : https://www.warszawa.pl/za-oknem/jak-zachecac-do-rozmawiania-jednoczesnie-zniechecajac/ Ale Pan Jakubowski jako wicemnister edukacji zgrzeszył skrajnym "niedasizmem" i lenistwem - podpisał się pod tekstem, z którego wynika, że grubo ponad 1000 urzędników MEN+kuratoriów nie jest w stanie skontaktować się z dyrektorami znanych z nazwiska i SZKOŁY 20-30 polskich medalistów olimpiad międzynarodowych w sprawie odpowiedniego bądź nie uhonorowania nauczycieli tych medalistów :
http://www.sejm.gov.pl/sejm7.nsf/interpelacja.xsp?typ=ZAP&nr=5726
BTW autorem samej koncepcji(!) EWD był dyrektor LO im.Nowaka Jeziorańskiego p.Mirowski - Jakubowski z Dolatą&Co w swoim skrajnie(!) lewicowym doktrynerstwie koncepcję tę, za ciężkie unijne pieniądze, tylko zepsuli :-(

Skomentował Danuta

Taki blok o wodzie realizowałam już 25 lat temu w całej szkole podstawowej. To były 2 tygodnie wokół tego tematu na każdej lekcji od plastyki przez matematykę, historię, fizykę, biologię, geografię po fizykę i chemię. Wnioski z każdej lekcji dzieciaki wywieszały na tablicach korytarza (na kroplach wody), z ich wyników korzystały na innych lekcjach, plakaty ekologiczne wyszły poza szkołę na osiedla, a potem inne szkoły zwiedzały efekty naszej pracy. Nigdy nie widziałam takiego zaangażowania uczniów - ten eksperyment to najwspanialsze moje doświadczenie pedagogiczne. Było zaplanowaną zorganizowaną całością, a jednocześnie nie polegało na wkuwaniu regułek. Przyznaję, że było wyjątkowo trudne, ale niezwykle satysfakcjonujące. Ale było możliwe w czasach, gdy na fizykę i chemię miałam 2 razy tyle czasu i co 2 lekcja była dzielona na 12 osobowe grupy, gdy uczniowie sami wykonywali doświadczenia, bo sens tego jest tylko wtedy, gdy się tą wodą pochlapiesz, a nie gdy opowie ci o tym nauczyciel. Na chlapanie i wpisanie wniosków potrzeba czasu, a nie odfajkowania hasła z podstawy.
Fizyka w klasie VI była cudownie dostosowana do etapu rozwoju dzieciaka, by mógł bawiąc się górą lodową odkrywać prawa, poznawać zasady badań i formułowania wniosków. To miało wtedy sens, teraz to zbiór haseł i gdy patrzę na opracowane przez wydawnictwa syllabusy na jedną godzinę lekcyjną, to ledwo zdążyłabym im tylko przeczytać, co po tej lekcji powinni umieć. Przecież wszyscy się nawzajem oszukują!!!

Skomentował Włodzimierz Zielicz

I jeszcze jedno - "reforma" Handkego (bardziej reorganizacja!) NICZEGO dobrego polskiej edukacji nie dała - była jedną z 4 osławionych "reform dla reformowania" (co z nich zostało poza, zbędną, powiatową biurokracją dla niskiej rangi partyjnych aktywistów) - zrobiła TO SAMO co "reforma" Zalewskiej tylko 20 lat wcześniej :-( Zamiast koncentracji na meritum - dokonaleniu programów i nauczycieli oraz narzędzi motywacji tych ostatnich - skupiła się na kwestiach stołków i obsadzie nowych (i to w większej liczbie!) stołków. Reszta jak u Zalewskiej (i Hall!) - pisane na kolanie na gwałt programy i podręczniki, zero dyskusji i głosów nauczycieli oraz dyrektorów - wykonawców tego przedsięwzięcia i "konsumentów" jego skutków :-(

Skomentował Xawer

Spór jest nierozstrzygalny i nierozwiązywalny, bo wychodzi od implicite przyjętego sprzecznego wewnętrznie założenia, które każdą odpowiedź/rozwiązanie musi sprowadzić do nieprawdy.

Założeniem tym są:
- etatyzm szkolnictwa odziedziczony po Prusach króla Fryderyka Wilhelma II i systemu, stworzonego przez grafa Karla zum Altensteina na jego zlecenie;
- jednolitość - raczej dzisiejsza, bo zum Altenstein wyraźnie stworzył system z masową szkołą podstawową, pół elitarną szkołą średnią dla wybranych najlepszych i bardzo elitarnym szkolnictwem akademickim dla nielicznych przyszłych elit;
- przymusowość (zapisana nawet w Konstytucji), znów odziedziczona po szkole pruskiej i autorytaryzmie "oświeconego despoty" Fryderyka Wilhelma II;
- podstawowe zadanie masowej szkoły podstawowej - pierwotna alfabetyzacja niepiśmiennego dotąd pańszczyźnianego chłopstwa i miejskiego proletariatu - odziedziczone po Prusach Fryderyka Wilhelma, wypełnione dawno temu, ale nie zastąpione żadnym innym spójnym celem.
-- A wszystkie te elementy (bardziej prawne, niż merytorycznie treściowe) są właściwe i pasujące do XVIII-wiecznej oświeconej monarchii absolutnej, a nie do współczesnej pluralistycznej demokracji liberalnej.

Obie strony w tej debacie moją swoje racje: Gawlik z tym, że jeśli już szkoła ma być masowa w dzisiejszej demokracji, to niech przynajmniej będzie przyjemna i bezstresowa. A Jakubowski w tym, że mocno rozbudowana wiedza była, jest i będzie podstawą rozwoju. Tylko trzeba zapomnieć o jej masowości - rozwój technologiczny, artystyczny i podobne nie zależą od wykszałcenia i "kompetencji" kelnerów, fryzjerów, sprzątaczek i sprzedawczyń, tylko kilkuprocentowych elit.
Nie powinno jednak być zrównane w dół tak, że jakąkolwiek naukę wiedzy przyszly elitarny konstruktor zaczyna dopiero w wieku lat 19, a cały wcześniejszy czas ma zmarnowany posd względem rozwoju intelektualnego, a wyłącznie trenuje zabawę i "kompetencje społeczne", czyli grę w futbol w 11-osobowych drużynach, ale nie w tenisa 1:1. Przy utrzymywaniu założenia implicite o jednolitości, masowości i powszechności spór jest nierozwiązywalny.

Zapolemizuję z Pańskim twierdzeniu o "języku matematyki" W przeciwieństwie do języka polskiego (w którym dzieci uczą się mówić w wieku przed-przed-szkolnym w domach) i nauka "polskiego" jest tak naprawdę czytaiem literatury i nauką poprawnej gramatyki, oraz języków obcych, w których chodzi wyłącznie o komunikację myśli, które są formułowane na innych podstawach, "język matematyki" jest wyłącznie symboliczną notacją, nie mającą żadnego znaczenia bez rozumienia matematyki jako takiej. Matematyki nie uczy od bardzo dawna, byłącznie jej symbolicznego języka i wzorów na pamięć. Niemal sto lat temu Albert Einstein w dyskusji o szkolnictwie amerykańskim ujął to grą słów "we need notions, not notations". Uczenie się "języka matematyki" bez znajomości matematyki ma sens taki sam, jak uczenie się alfabetu hebrajskiego bez znajomości tego języka i jego literatury. Może najwyżej posłużyć grze w drejdla - losujemy nun, gimel, he lub szin i trzeba wiedzieć, jak wyglądają. Ale znacznie ważniejsze od znajomości tych czterech literek jest wiedza, czym jest gra w drejdla i jaki ma związek ze świętami Hanuka.

A "o wodzie" - nie lubię "tematów lekcji", bloków tematycznych, z góry zaplanowanej (zazwyczaj mocno naciągając) tematyki rozmów, itp. Co nie znaczy, że nie dyskutowałem o najróżniejszych aspektach z wodą związanych na poziomach od przedszkola po studia na fizyce. Nawet zahaczając o religię (mimo mojego dość radykalnego ateizmu) - dlaczego woda jest tak ważna, że Bóg zajął się nią już drugiego dnia stworzenia, zaraz po rozwiązaniu problemu światła?

Skomentował Piotr M

@Xawer
nie sprowadzajmy polemicznego pojęcia "języka matematyki" do notacji, wzorów, itp. Język matematyki rozumiany przenośnie, tak jak w tym tekście, to znacznie więcej - i warto jak najbardziej - na jego naukę poświęcić czas i wysiłek. Bo na tej matematyce można budować potem dużo, dużo więcej.

Skomentował Włodzimierz Zielicz

@Xawer
Polska szkoła nie jest szkołą pruską. 1.Szkoła pruska Bismarcka, jak sam napisałeś, to było kilka pierwszych klas do POWSZECHNEJ "alfabetyzacji" etc. niepiśmiennego do tego czasu gminu i tyle. Nikomu nie wpadło tam do głowy by cały gmin "alfabetyzować" przymusowo(!)do 18-19 roku życia - nie przypadkiem OBECNA niemiecka szkoła dzieli uczniów na 3 potoki (zawodowy, techniczny i akademicki) już w klasie 5 SP(!).2.Nawet w takiej szkole pruskiej z kilkoma klasami nauczania początkowego(więc dla dzieci!), ale obowiązkowej, nieodłącznym elementem WYMUSZAJĄCYM naukę i dyscyplinę była instytucja pedla szkolnego (woźny z kijem, pasem, pejczem etc. do wymierzania zaordynowanych przez nauczycieli/dyrekcję kar (10 batów np.). Czy ktoś widział w dzisiejszej polskiej szkole pedla??? ;-)

Skomentował Włodzimierz Zielicz

@Xawer
Matematyka JEST językiem praktycznie całej nauki (dziś nawet niekoniecznie ścisłej!) i o to autorowi chodziło - z tym chyba nie będziesz polemizować... ;-)

Skomentował Xawer

@ W.Z.
Piszę o pruskiej szkole Fryderyka Wilhelma II / zum Altensteina, a nie o sto lat późniejszej szkole Bismarcka, będącej już w połowie swojej drogi do dzisiejszej. Kiedy to już powszechną szkołę przymusową rozciągnięto na 6 lat i dodano jej zadań wychowania w duchu jedności państwa. Strajkujące przeciwko temu dzieci z Wrześni to była ostatnia, szósta klasa podstawówki.
Co mają pedle do rzeczy? Państwowy przymus jest państwowym przymusem, a to, że 100 lat temu był egzekwowany kijem zarówno wobec dzieci szkolnych, jak wobec ich ojców - robotników fabrycznych, a dziś brutalna fizyczna przemoc jest passe, przymus fizyczny zastąpiono przymysumem ekonomicznym wiele nie zmienia.
"Pruskość" szkoły to nie pedle, konkretne programy, ani to, czy trwa 4,6,8,9, czy 12 lat, tylko to, że jest strukturą państwa, na jego zlecenie sprawującą władzę i egzekwującą przymus od uczniów, a bynajmniej nie auksyliarną wobec nich.

A swoją drogą, to bardzo wczesne rozejście się pionu akademickiego z niższym i wyższym zawodowymi, wychodzi raczej na zdrowie zarówno akademickich elit, jak i absolwentów zawodówek. Bardzo mi się to podobało w Austrii i kantonie Zurichu, potencjał kulturotwórczy i innowcyjny w technologiach w małych Austrii i Szwajcarii są jedne z najlepszych w Europie. Zwłaszcza w porównaniu z krajami powszechnej urawniłowki.

O ile mogę się zgodzić z przenośnią, że "matematyka jest językiem nauki", o tyle nie jest nim "język matematematyki", czyli jej zapis symboliczny. Matematyka to nie wzory i zapis symboliczny, tylko logika ścisłych rozumowań i budowa bardzo złożonych struktur przez logiczne konstrukcje z najprostszych klocków. Szkoła nie uczy tego już od bardzo dawna, a wyłącznie rachunków, właśnie zapisu symbolicznego i biegłości w podstawianiu do wzoru (od pewnego czasu już nawet nie wykutego na pamięć, tylko znalezionego na maturze w "karcie wzorów").
Istota matematyki zniknęła zupelnie, albo została wręcz obrócona na swoje zaprzeczenie (vide Marcinkiewicza komentarz do PP, że sprawa wymierności liczby pi jest nieistotna, bo i tak w obliczeniach używa się zawsze jakiegoś przybliżenia). Uczeń ma umieć obliczyć, jaka jest objętość kuli o średnicy 5cm (z dokładnością 4 cyfr po przecinku), a nie rozumieć sens niewymierności pi ani rozumieć wyprowadzenie Archimedesa "wzoru na kulę". I takie wzory ani umiejętność podstawiania do nich językiem nauk już nie są, tylko totalną bzdurą, nikomu do niczego nie służącą. Poza zdaniem egzaminu.

Skomentował Włodzimierz Zielicz

@Xawer
Jaki to "przymus ekonomiczny" zmusza ucznia współczesnej polskiej szkoły do nauki i dyscypliny??? W szkołach "maturalnych" jest 90% rocznika, w, głownie, SWGnG do wykładania z licencjatem/magisterium ... chemii w Biedronce na półkach przygotowuje się ponad 50% rocznika - więcej niż średnio w bogatej UE. Szkoła ludowa 4-6 letnia z rudymentami wiedzy&umiejętności dla gminu(znajomość 4 działań i czytania instrukcji oraz książki do nabożeństwa jest potrzebna każdemu!), wsparta przymusem na dodatek, to co innego, a utopijna próba uczenia wszystkich(!) do 18-19 roku życia praktycznie tego samego (jednym to za mało, a innym zbędne kompletnie!) na zasadzie de facto "powinni się zainteresować i nauczyć jeśli nauczyciel jest dobry" to coś zupełnie innego!!! Szkoła pruska miała pozytywny sens 150 czy 100 lat temu (tak jak ją opisałeś - elementarna dla gminu, średnia dla klasy średniej, wyższa dla elit!), tak samo jak obecna niemiecka. Szkoła polska to fikcja realizowania skrajnie (!) lewicowej utopii, w której wszyscy mają takie same mózgi i ambicje ... :-(

Skomentował Xawer

@W.Z.
"Jaki to "przymus ekonomiczny" zmusza ucznia współczesnej polskiej szkoły do nauki i dyscypliny"

Kara administracyjna, nakładana na jego rodziców, jeśli regularnie do szkoły nie przychodzi. Oraz uzależnienie jakiejkolwiek, nawet najniższej kariery (np. kierowcy ciężarówki albo sprzedawczyni w sklepie), od uzyskania świadectwa pomyślnego ukończenia szkoły.
A w łagodniejszej formie fakt, że z większą ilością punktów na maturze jest się przyjmowanym do darmowej szkoły wyższej, a z mniejszą do płatnej.

"znajomość 4 działań i czytania instrukcji oraz książki do nabożeństwa jest potrzebna każdemu!"
Naprawdę? Moja sprzedawczyni sklepowa używa kalkulatora, żeby dodać razem dwa kwitki na 7.50 i jeszcze 2.00. Nawet takie rachunki nie są dziś robione w pamięci, nawet przez kobietę, która doskonale to umie, bo choć ze wsi, to jest w moim wieku. Ateizm się rozpowszechnia - nie trzeba umieć czytać książeczek do nabożeństwa ;)

Szkoła ludowa miała sens na samym początku, ale po pierwotnej alfabetyzacji szkoła nie ma już monopolu. Każdy, nawet wiejski rodzic, jest w stanie nauczyć swoje dziecko czytać tak samo, jak w czasach Fryderyka Wilhelma II szkoła wiejska nie musiała uczyć, jak się doi krowę. Dzisiejsza szkoła nie tylko nie ma pomysłu, czym wypełnić wyższe 12 lat, ale nawet, co robić przez pierwsze cztery. 50 lat temu (ale to się nie zmieniło) mnie uparcie usiłowała "uczyć" czytać, choć czytałem płynnie i pisałem poprawnie, choć bazgrząc jeszcze przed pójściem do podstawówki. Nie miała mi absolutnie nic do zaoferowania.

Różnica pomiędzy szkołą polską a niemiecką (bezpośrednio miałem do czynienia z podobnymi w Austrii i kantonie Zurichu) jest tylko we wczesnym rozdzieleniu pionów, przez co tamte są trochę lepsze. Ale poza tym cierpią na te same "pruskie" choroby: podporządkowanie państwu, sformalizowanie, przymusowość i autorytaryzm, zamiast auksyliarnego stosunku do obywateli.

Skomentował Włodzimierz Zielicz

@Xawer
Kalkulator w Prusach 150 lat temu??? Zlituj się... ;-) Kary administracyjne mogą być za NIECHODZENIE do szkoły, ale jak już ktoś chodzi mniej lub bardziej regularnie.... ;-) Dyscyplina - własnie 25 lat dostał chłopak, który zadźgał w SP w Wawrze kolegę, szczęśliwie miał już 15 lat - wcześniej przychodził do szkoły naćpany, bijał kolegów i nauczycieli, policja nie raz go z tej szkoły w kajdankach wyprowadzała, a on sobie dalej chodził albo i nie chodził - jakiż to "ekonomiczny przymus" miał go zdyscyplinować. Pedel owszem by potrafił ... ;-) W(dominującym!) sektorze prywatnym jest masa zajęć, do których żadnych kwitów nie trzeba. A i czytać też nie bardzo - wystarczy klikać ikonki - gdzie ten ekonomiczny przymus? Studia są POTRZEBNE górnym 10, no niech będzie 20%, a i to pod warunkiem, że rodzinne układy pozwolą znaleźć pracę, gdzie się wiedzę i umiejętności z tych studiów, bo dyplomy mają wszyscy... ;-) A w Biedronce do wykładania chemii zatrudnią i bez licencjatu SWGnG ... ;-)

Skomentował Xawer

A z zupełnie innej beczki: po raz kolejny jesteśmy świadkami tego, że nawet w tak dalekich od rządu mediach, jak "Gazeta Wyborcza" stronami sporu o edukację są ex-urzędnik wysokiego szczebla (Jakubowski) i szeregowy pracownik państwowego szkolnictwa (Gawlik), a niemal nigdy (a może i całkiem nigdy) w takich dyskusjach nie uczestniczy nikt, nie związany w taki czy inny sposób z systemową edukacją państwową, ale zajmujący się edukacją nieformalną, prowadzący "wolną szkołę" czy inną edukację pozasystemową. Nawet "Gazeta" utrwala to powszechne przekonanie, że wykształcenie dzieci jest wyłączną domeną państwową i musi być centralnie zaplanowane. Wszyscy dyskutanci są na tym samym państwowym garnuszku, a nie ma nikogo, kto służyłby rodzicom i uczył ich dzieci na ich zlecenie tego co oni chcą i tak, jak oni chcą, bez żadnego oglądania się na jakiekolwiek centralne wytyczne i idee. Korczak istnieje w świadomości wyłącznie dlatego, że już dawno umarł, a o szkołach typu Summerhill (ani nawet Montesorri) w dyskursie publicznym nigdy się nie słyszy.

Skomentował Włodzimierz Zielicz

@Xawer
Gawlik jest, o ile wiem, z prywatnego szkolnictwa poza regułami, zwanego dla niepoznaki "edukacją domową", rozwiniętego (we WŁASNYM prywatnym interesie, przez p.Hall gdy była ministrem). Z kolei Jakubowski też nigdy nic wspólnego z publiczną edukacją nie miał, poza tym, że był wiceministrem, ale MEN zajmuje się w mniejszym lub większym stopniu WSZYSTKIMI szkołami. Zarabiał świetnie (jako fachowiec od statystyki, a nie edukacji!) przy stworzonej w interesie czołowki(!) krajów OECD PISA. Potem przy unijnym grancie CKE pt. EWD, a wreszcie założył swój własny prywatny biznes pt.Evidence Institute. Jego związek z publicznym szkolnictwem jest taki, że ma stołek adiunkta na publicznym uniwersytecie (UW) ....;-)

Skomentował Włodzimierz Zielicz

@Xawer
A tu p.Gawlik w całej okazałości ... ;-)
https://patronite.pl/Wojciech_Gawlik

Skomentował Xawer

@W.Z.
URL, jaki przysłałóeś, dotyczy działalności Gawlika w prowadzonej przez niego fundacji, nie zajmującej się prowadzeniem szkół, tylko mnóstwem działań na rzecz nauczycieli. Z tego. co pamiętam, to przedstawiał się gdzieś jako były nauczyciel gimnazjajny, a nie ze szkół pozasystemowych. Ale nie chcę przed sprawdzeniem i upewnieniem się dyskutować o faktach. Być może się mylę.

Oczywiście, przyznaję Ci pełną i absolutną rację. Wiceministrowie MEN, pracownicy/współpracownicy/eksperci CKE, IBE i ORE nie mają absolutnie nic wspólnego z państwowym szkolnictwem! Kajam się, masz rację, wiceministrowie nie są wysokimi urzędnikami systemu, którym zarządzają. Już nie są, a tylko byli wtedy, gdy zarządzali.

Masz też 100% racji, że min. edukacji, K.Hall ze szkolnictwem państwowym nie ma i nie miała nic wspólnego, bo żyje z usług obejścia państwowego systemu i ułatwienia (za niewielkie tylko pieniądze) rodzicom wyrwania dzieci spod restrykcji Molocha, jakie sama stworzyła.

Skomentował Włodzimierz Zielicz

@Xawer
Taka Kluzik czy taki Giertych byli ministrami edukacji, więc już do końca życia , mimo że ani przed ani po tym epizodzie NIC wspólnego z edukacją (jakąkolwiek!) nie mieli, będą przypisani do państwowego szkolnictwa - czyż tak??? ;-)

Skomentował Włodzimierz Zielicz

@Ksawer
BTW
Dzieci Giertycha, razem z dziećmi Sikorskiego i Dworczyka, chodzą/chodziły do tej samej drogiej szkoły Opus Dei pt. Sternik. Dzieci Kluzik też były w drogiej i prywatnej ... ;-)

Skomentował SzkolaSobolewo

Im bardziej się wczytuję w artykuł i komentarze, tym bardziej opadają mi ręce. Potrzeba zmian w tylu aspektach, że chyba można zacząć losowo.

http://www.szkolasobolewo.pl/

Skomentował Włodzimierz Zielicz

@SzkolaSobolewo
Zmieniać dla zmiany jest łatwo - przekonują o tym 4 "reformy" Buzka ( w tym ta Handkego) - problem ze skutkami... :-( Zmiany dla zmian pochałniają energię i środki, przekreślają dotychczasowe doświadczenia i materiały - jeśli są chybione i nieprzemyślane , lepiej żeby ich nie było!!!

Nasza strona używa, do prawidłowego działania używa technolgii ciasteczek. Więcej informacji na ten temat na stronie: Więcej...