Blog

Festina lente!

(liczba komentarzy 3)

   Widziałem wiele razy, jak ludzie sprzątają ślady pozostawiane przez swoje psy na warszawskich trawnikach. Nigdy nie zwracałem na to szczególnej uwagi. Dopiero dzisiaj… Może dlatego, że pies, który właśnie załatwił naturalną potrzebę na poboczu parkowej alejki, był swoistym kuriozum, maleńki, na cienkich, trzęsących się nóżkach; taki, przy którym przeciętny york wyglądałby niczym okaz czworonożnego kulturysty. A może raczej ze względu na właścicielkę, która wyszarpując z kieszeni srebrzystobiałą plastikową torebkę, kilka innych rozrzuciła przy okazji na całej szerokości chodnika. Dość na tym, że zacząłem rozmyślać nad sensem czynności, której na moich oczach oddawała się z takim poświęceniem.

   Sprawa jest prosta dla wszystkich, którzy nieopatrznym krokiem na trawniku ryzykują poślizgnięcie się na pozostawionej tam kupie. Oczywista również ze względów estetycznych, zarówno jeśli chodzi o widok, jak zapach. Natomiast z punktu widzenia ochrony środowiska… Plastikowa torebka z odchodami niechybnie przetrwa setki lat dłużej, niż sama jej zawartość, gdyby pozostała na trawniku. Nawet możliwość recyklingu wraz z tym, co w środku, wydaje się mniej realna.  Co prawda, w czasach, gdy każdy cukierek i każde ciasteczko są troskliwie opakowane w plastik, akurat foliowe torebki na odchody dokładają zaledwie setki do milionów ton trudnych do zutylizowania odpadów, zalegających już na Ziemi, ale i tak ogarnęły mnie wątpliwości.

   Prawdopodobnie przeszedłbym nad tym do porządku dziennego, bo człowiekowi już dzisiaj kompletnie odbija od rozmyślań o zagrożeniach, jakie czyhają na naszą planetę i pomysłach, jak ją zbawić, gdybym nie podzielił się wrażeniami ze spaceru z panią pracującą w sekretariacie naszej szkoły. Okazała się wytrawną właścicielką psa i uświadomiła mi – popierając to dowodami wyjętymi z podręcznego bagażu, że do zbierania odchodów przeznaczone są specjalne, biodegradowalne torebki, które ulegają rozkładowi wraz z zawartością. Bingo, to ma sens! Tyle, że pani, którą obserwowałem w akcji w parku, na moje chemicznie wykształcone oko używała bez wątpienia zwykłych polietylenowych śniadaniówek, trwalszych nawet od spiżu. I sądzę, że podobnie czyni wielu właścicieli psów, nie każdy bowiem ma szczęście natrafić na osiedlowy dystrybutor wypełniony właściwymi torebkami, albo wpaść na pomysł, by kupić w sklepie wyspecjalizowane opakowania. W efekcie – na trawnikach jest zapewne czyściej, ale Ziemia staje się coraz bardziej zaśmiecona plastikiem…

   Już, już miałem znowu odłożyć swoje rozważania ad acta, kiedy przeczytałem najnowszy wpis w blogu Dariusza Chętkowskiego pt. „Prace domowe – ostre cięcie”. Trochę poważny, trochę satyryczny, a przez to bardzo dający do myślenia – właśnie o pracach domowych, a ściślej, o coraz powszechniejszych zakusach, aby z nich zrezygnować. Właściwie nie jestem pewny, za jakim rozwiązaniem opowiada się autor, ale to tylko czyni jego tekst jeszcze bardziej intrygującym.

   Prace domowe należą do rosnącego wciąż katalogu problemów współczesnej szkoły, które zdaniem wielu należałoby radykalnie rozwiązać. W tym przypadku zakazać. Argumenty są sugestywne – więcej wolnego czasu dla dzieci, możliwość samorealizacji, przestrzeń dla wspólnych rodzinnych aktywności – aż chce się pod tym podpisać. Ale ja mam wątpliwości, po części za Chętkowskim, czy zamiast tej pięknej wizji nie zyskamy tylko ogólnego żalu pod adresem nauczycieli, że szkoła uczy jeszcze gorzej; czy piękna wizja rodzinnych wspólnych aktywności w rzeczywistości nie zamieni się w jeszcze dłuższy czas spędzany razem ale osobno, z nosami w ekranach smartfonów. Zapewne będzie tak, że i na tym odcinku trawniki staną się czystsze, ale na zwałowiska, obok torebek degradowalnych, trafią ze swoją zawartością również te, które nie rozłożą się przez pięćset lat.

   Powie ktoś, że nader odważną wysnułem tu analogię. Pewnie tak. Ale mam przemożne wrażenie, że poprawiamy nasz świat trochę na siłę. Żądania różnych zmian opierają się na idealnej wizji, że powinno być tak, a nie inaczej, ale z lekceważeniem ludzkiej natury, która spontanicznie działa raczej zgodnie z zasadą przyjemności niż racjonalnie. Dlatego na oświatowym podwórku boję się entuzjazmu zwolenników rewolucji, unieważniającej wszystko, co było kiedyś. Każących mi wierzyć, że tak będzie lepiej. To nie tylko kwestia prac domowych, ale choćby oceniania, czy postulat uczenia tylko tego, co przydatne.

   Proszę mnie dobrze zrozumieć – nie odrzucam nowych pomysłów dla samej zasady. Jestem w stanie wyobrazić sobie szkołę zupełnie inną niż taka, jaką w obecnych warunkach prawnych można w Polsce stworzyć. Ale pamiętam, że jedną z fundamentalnych ludzkich potrzeb jest potrzeba bezpieczeństwa. Jeżeli nagle, na hurra, zaczniemy demontować fragmenty systemu, bez całościowego planu i wizji, bez pilotażu i wstępnej oceny skutków, to w imię najszlachetniejszych intencji ryzykujemy więcej szkody niż pożytku. Co w konkluzji niniejszego felietonu poddaję Czytelnikom pod rozwagę, wraz z łacińską sentencją „Festina lente!”, czyli „Spiesz się powoli!”.

Wróć

Dodaj komentarz

Skomentował Xawer

Nie jestem maniakiem "ochrony planety" przed śmieciami (uważam to za mocnoą przesadę dzisiejszych czasów), ale w niemal wszystkich miastach psie kupy w torebkach lądują w koszach na niesegregowane odpady i w efekcie w spalarni śmieci - gdzie polietylen spala się całkowicie i bez szkodliwych środowiskowo produktów, nie gorzej niż droższa biodegradowalna torebka z procesowanej celulozy, której nikt nie będzie biodegradował w jakiejś fermentowni, tylko też spali. Polietylen może leżeć w ziemi i milion lat, ale nikt nie zauważa, ze spala się bezproblemowo do dwutlenku węgla i wody nawet w nieoptymalnych warunkach spalania, choćby i w kominku i szkodliwych spalin powstaje z niego mniej, niż z eko-brykietów do grilla. Jeśli nadal prowadzi Pan zajęcia z chemii w szkole, to polecam przeprowadzenie prostego testu ze spaleniem eko-brykietu oraz torebki polietylenowej i zobaczeniem składu ich spalin i popiołu. Nie mówiąc już o produktach spalania psiej kupy...

Eko-problem dyskutowany wśród moich miejskich znajomych właścicieli kotów: czy używać trocinowego "żwirku" i spłukiwać go wraz z kocią kupą do toalety, by się zdegradował w oczyszczalni ścieków, czy mineralnego żwirku, i wyrzucać go do śmieci, by się nie spalił, a tylko spopielł w spalarni, która spali tylko tę kupę. Moje koty na szczęście załatwiają się w ogródku i nie ma problemu z utylizacją żadnego rodzaju żwirku.

Z Chętkowskim polemizowałbym na innej płaszczyźnie.
Po pierwsze jego "mniej pracy dla uczniów oznacza bowiem więcej roboty dla nauczycieli" - to w końcu szkoły i nauczycieli zmartwienie i argument w rodzaju "prawa obywatelskie dla ludzi to więcej pracy dla policjantów".
Po drugie, prawo określa ilość godzin nauki w szkole w ramach obowiązku nauki. Prace domowe są natomiast rozszerzaniem tego obowiązku ponad tę ilość, zdefiniowaną w przepisach i oznaczają obciążanie uczniów ilością czasu i pracy większą, niż ustawodawca im nakazał. Przypominam, że dorośli ludzie mają zagwarantowane 40 godzin tygodniowo pracy. A młodzieży można zadać do domu ile wlezie ponad około 30 ustawowych godzin, które odsiadują w szkole.

Skomentował Hanna

Ciekawe, że wszystkie szkolne rewolucje(i ich propozycje) skrzętnie omijają to, co w szkolnej rzeczywistości straszy od lat i jest zmorą nauczycieli i dyrektorów). Dla mnie przykładem tego są klasyfikacyjne posiedzenia rady pedagogicznej. Po co to komu? Inną skamieliną są arkusze klasyfikacyjne uczniów, przechowywane pieczołowicie w szkołach przez 50 lat i dzienniki lekcyjne papierowe (10 lat). Jaki tego sens w epoce cyfryzacji? A druki świadectw? Gilosze? Co roku te same tańce rytualne: jaki wzór druku? Jaki gilosz? Co wpisujemy? Czego nie? Miałam okazję oglądać świadectwa ze Szwajcarii- skromna kartka A4, jedyne, co ją wyróżniało, to znaczek hologramowy. Nie można by tak u nas, w trosce o środowisko, ograniczyć trochę to biurokratyczne piekiełko? I przy okazji zaoszczędzić.

Skomentował Włodzimierz Zielicz

@Hanna
Zwłaszcza, że świadectwo, poza końcowym, nie jest de facto dokumentem i służy do powieszenia na ścianę. Jak uczeń zmienia szkołę, to liczy się arkusz ocen(kopia) przesyłany nowej szkole przez starą, a nie świadectwo. Natomiast na naszych świadectwach, w przeciwieństwie do zachodnich, nie ma informacji o adresie, telefonie czy mailu do wystawcy ... :-( Pisałem o tym z 15 lat temu w "Gazecie Szkolnej" - zero reakcji ....

Nasza strona używa, do prawidłowego działania używa technolgii ciasteczek. Więcej informacji na ten temat na stronie: Więcej...