Blog

Czy można polubić szkołę? - część 2

(liczba komentarzy 4)

   Drugim kluczem do lubianej szkoły jest SWOBODA.

   Za rządów w MEN ministra Giertycha (Boże, to już naście lat!) ogłoszono program „Zero tolerancji” Sprowadzał się on do pewnego katalogu represyjnych działań, które wraz z powszechnym „umundurkowieniem” uczniów miały ograniczyć pleniącą się (ponoć) w szkołach agresję. Nieśmiałe propozycje niektórych psychologów i nauczycieli, by zamiast agresję zwalczać agresją zwiększyć liczbę pedagogów szkolnych, zmniejszyć liczebność klas i poszerzyć ofertę szkół o zajęcia dodatkowe itp., nie znalazły specjalnego posłuchu. W debacie telewizyjnej, którą w owym czasie miałem okazję oglądać, owe propozycje zostały „na pniu” odrzucone przez przedstawiciela ministerstwa, jako po prostu zbyt kosztowne.

   Było to bardzo smutne, ale przecież marna kondycja ekonomiczna oświaty nikogo nie powinna dziwić. Wiele wspaniałych idei można by wprowadzić w życie, gdyby było za co. Ja jednak, jak zwykle na przekór, próbuję wyobrazić sobie, co by się stało, gdyby jakimś cudem na polskie szkoły spadł deszcz pieniędzy?! Nie mam wątpliwości, że bogata oferta zajęć pozalekcyjnych mogłaby w wielu środowiskach ograniczyć patologiczne zjawiska i pomóc młodym ludziom odnaleźć miejsce w życiu. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na wcale nie tak bardzo rzadką sytuację, kiedy funduszy nie brakuje, a problemem staje się ich sensowne wykorzystanie.

   Tak się składa, że od wielu lat pracuję w środowisku, w którym rodzice hojnie łożą na swoje dzieci, starając się zapewnić im jak najwyższy poziom edukacji. Korzystają z bogatej oferty szkoły niepublicznej i uzupełniają ją o szereg innych zajęć, których obecnie nie brakuje, nie tylko zresztą w Warszawie, ale także wielu innych miastach. W efekcie tej troski o dużej grupie moich uczniów mogę bez żadnej przesady powiedzieć „mali katorżnicy”.

   Nieco przeraża mnie czasem samozadowolenie rodziców, wynikające z przeświadczenia, że ich dzieci świetnie mają się w reżimie ciągłej aktywności. Owe: „moje dziecko kocha te zajęcia” o dodatkowych lekcjach języka, dajmy na to, hiszpańskiego w sobotnie poranki, albo uzupełniające „konwersacje” z angielskiego w szkole językowej, wieczorem, w środku tygodnia. Oczekiwanie, że szkoła niepubliczna wykorzysta zbierane od rodziców fundusze na zwiększenie wymiaru obowiązkowych zajęć, nawet do czterdziestu godzin tygodniowo. Lekceważenie świetlicy, w której dzieci „nic nie robią”, i niepokój, gdy nie ma pracy domowej do odrobienia.

   Ile znaczy swoboda podczas zajęć, przekonałem się kilka lat temu, prowadząc co tydzień jedną z trzech lekcji przyrody w szóstych klasach. Na mocy umowy z koleżanką, której przypadły pozostałe dwie godziny, moje zajęcia miały charakter laboratoryjny, pozostając poza głównym nurtem „realizacji” podstawy programowej. Wykorzystałem na nich materiały opracowane w programie „Interblok” dla gimnazjalistów, z których wybrałem zadania odpowiednie także dla nieco młodszych uczniów. Szóstoklasiści prowadzili prace badawcze oraz rozwiązywali praktyczne problemy konstrukcyjne, na przykład sprawdzając przewodnictwo elektryczne różnych materiałów, budując pojazdy napędzane powietrzem, albo tworząc z plastikowych opakowań małe pokojowe szklarnie do hodowli roślin. Umowa z uczniami była prosta: jeżeli wykonasz wysiłek w celu wykonania zadania i odniesiesz sukces, albo nie uda ci się, ale będziesz w stanie wskazać przyczynę swojej porażki – otrzymasz najwyższą ocenę. Czyli – najważniejsze, że próbujesz, nie każda próba musi skończyć się sukcesem.

   To były naprawdę bardzo przyjemne lekcje, okraszone mnóstwem dobrych ocen. Jednak najlepsze nastąpiło pod koniec roku szkolnego. Otóż przeprowadziliśmy wtedy (na potrzeby wewnętrznego nadzoru pedagogicznego) badanie opinii szóstoklasistów na temat zajęć wszystkich przedmiotów. Siłą rzeczy, jedna z anonimowych ankiet dotyczyła moich lekcji przyrody. Wśród wypowiedzi swobodnych, wpisywanych w odpowiedzi na pytanie, „Co chciał(a)byś powiedzieć nauczycielowi na temat prowadzonych przez niego zajęć?”, z radością, ale i pewnym zdumieniem znalazłem cały szereg opinii w rodzaju: „To najfajniejsze zajęcia ze wszystkich”, „Takich zajęć powinno być więcej”, a przede wszystkim, uwaga (!) – „Na tych zajęciach najwięcej się nauczyłem”.

   Nie powinno budzić niczyjego zdziwienia, że dobrowolna aktywność prowadzi do trwalszych efektów, także w edukacji. Przekonujemy się o tym dobitnie nie mogąc wyjść z podziwu, gdy uczeń mający kłopoty z zapamiętaniem tabliczki mnożenia, równocześnie posiada świadomość tysiąca i jeden niuansów „Minecrafta”. Jednak owa prosta prawda w większości szkół wciąż czeka na odkrycie. Oczywiście, trudno budować edukację wyłącznie w oparciu o inicjatywę uczniów, choćby z powodu istnienia podstawy programowej, lecz pewien zakres swobody intelektualnej jest po prostu zbawienny dla efektywnej nauki, a przy okazji budowania pozytywnego nastawienia do szkoły.

   Znamiennego świadectwa dostarcza w powyższej kwestii tęsknota za czteroletnim liceum, która doprowadziła do jego restytucji. Średnio-starsze pokolenie zapamiętało bowiem, że w tego typu szkołach było po prostu dużo więcej miejsca na różne formy aktywności uczniów, niż w powołanych później liceach trzyletnich, stanowiących niemal wyłącznie dwuipółroczny intensywny kurs przygotowawczy do matury. Tamto pokolenie miało czas na działalność harcerską, szkolny teatr, samorzutnie organizowaną turystykę i wiele innych aktywności, które obecnie zostały w dużej mierze zastąpione korepetycjami z przedmiotów maturalnych. W warunkach pandemii trudno na razie stwierdzić, że powrót do przeszłości na tym odcinku się udał.

   Pojęcie swobody w szkole ma jeszcze jeden, zupełnie niedoceniany aspekt. Myślę tu o swobodzie wynikającej z braku oceniania. Obecnie praktycznie każda aktywność szkolna młodego człowieka poddawana jest ocenie, jeśli nie przedmiotowej, to w zakresie zachowania. Taki stan rzeczy zdaje się być powszechnie akceptowany przez nauczycieli, rodziców i samych uczniów. Owszem, informacja zwrotna bywa przydatna, ale spędzanie całej młodości w oceanie informacji zwrotnych wydaje mi się przesadą.  Nie sugeruję „szkoły bez ocen”, bo na to nikt nie jest jeszcze gotowy i nie wiadomo, czy kiedykolwiek będzie. Chodzi jedynie o świadome odchodzenie od oceniania dokładnie każdego przejawu szkolnej aktywności dziecka. Jest to jednak temat-rzeka, daleko wykraczający poza ramy tego artykułu. Poprzestańmy w tym miejscu na konkluzji, że łatwiej jest polubić szkołę, jeśli oferuje ona uczniom (i nauczycielom) pewien zakres swobody w organizowaniu swojego czasu i podejmowaniu różnych form aktywności.

   Kluczem trzecim są RELACJE. Najlepiej przyjazne.

   Porównanie szkoły do więzienia, przywołane przeze mnie w pierwszej części artykułu, jest dosyć popularne. Jakkolwiek podobieństwa można doszukiwać się w różnych sferach funkcjonowania obu instytucji, w moim odczuciu kluczowa jest relacja podległości pomiędzy więźniami-uczniami i strażnikami-nauczycielami. Oczywiście można słusznie wskazać, że taka a nie inna rola tych ostatnich wynika z odpowiedzialności, jaką ponoszą za życie i zdrowie, zachowanie, postępy w nauce i wiele innych aspektów życia swoich podopiecznych. To prawda. Jednak styl wypełniania tych obowiązków może przecież być bardzo różny.

   Muszę w tym miejscu zastrzec, że nie jestem bynajmniej zwolennikiem partnerstwa pomiędzy nauczycielami i uczniami. Pojęcie to zakłada równoprawność obu stron, co jest niemożliwe w sytuacji, gdy jedna z nich ponosi odpowiedzialność za drugą, która dodatkowo posiada pełne, przynależne młodości prawo do popełniania błędów. Widzę natomiast możliwość budowania przyjaznej relacji pomiędzy wychowawcami i wychowankami. Jej atrybutami powinny być: wzajemny szacunek, życzliwość i współdziałanie w rozwiązywaniu problemów, a ze strony szkoły dodatkowo wyczerpująca informacja oraz wyrozumiałość.

   Ile znaczy informacja w relacjach nauczyciel-uczeń, najlepiej zdają się rozumieć zwolennicy oceniania kształtującego, opartego nie tylko na dokładnym formułowaniu przez nauczyciela celów stawianych przed uczniem, ale także odbieraniem informacji zwrotnej od uczniów. Jednak przestrzeń dla przepływu informacji w szkole jest znacznie większa i obejmuje nie tylko kwestię oceniania, ale dosłownie wszystkie aspekty życia społecznego – planowanie działań programowych, współpracę nauczycieli z przedstawicielami samorządu uczniowskiego, wspólne rozwiązywanie problemów pojawiających się w społeczności szkolnej. Właśnie wokół przepływu informacji można wypracować w szkole wiele rozwiązań programowych, organizacyjnych i zwyczajów, angażujących emocjonalnie nauczycieli i uczniów.

   Przykładem powyższego może być zwyczaj wspólnego uzgadniania przez uczniów i nauczycieli planów działania szkoły na kolejne semestry, wprowadzony jeszcze w czasach gimnazjum. Zdjęcie poniżej ukazuje po prawicy dyrektora Pytlaka trzyosobową reprezentację Prezydium Samorządu podczas takiego planowania wspólnie z Radą Pedagogiczną. To świadectwo sprzed siedmiu lat, ale zwyczaj trwa w STO na Bemowie nadal w najstarszych klasach szkoły podstawowej oraz w czteroletnim liceum.

   Wzajemny szacunek, życzliwość i wyrozumiałość nie powinny w ogóle wymagać komentarza, a jednak nader często umykają uwadze, szczególnie w szkołach dla starszej młodzieży, w których dążenie do jak najlepszego przygotowania uczniów do egzaminów potrafi nadać ich relacjom z nauczycielami iście niewolniczy charakter. Tymczasem jest oczywiste, że dużo łatwiej polubić szkołę, w której uczniowie (i nauczyciele) otoczeni są szacunkiem, a ich zawsze mogące przydarzyć się błędy mogą liczyć na życzliwą wyrozumiałość.

   Można stworzyć warunki, w których uczniowie (i nauczyciele) będą lubić swoją szkołę. Wystarczą do tego przyjazne relacje, nieco swobody i odrobina czasu, tak dzisiaj cennego w zagonionym świecie.

   Wydawać by się mogło, że tak niewiele...

Wróć

Dodaj komentarz

Skomentował Włodzimierz Zielicz

Polska szkoła miała ZŁOTE 10-lecie zmian 1989-1999 (do "reformy" Handkego-Dzierzgowskiej"!) i do roku 1999 się COFA - do dziś cofnęła się do lat 60-tych minimum.Zwyciężyły MECHANIZMY biurokratyczne niepoddane jakiejkolwiek kontroli społecznej(jak zauważył nawet tak skrajnie antypeerlowski socjolog jak I.Krzemiński - nawet w PRL obywatel mógł się od urzędasa odwołać do stosownego komitetu, często z pozytywnym skutkiem!). Kiedyś o tych mechanizmach napisałem, polemizując z tekstem Jacka Strzemiecznego w GW: https://ppg.ibngr.pl/pomorski-przeglad-gospodarczy/dlaczego-szkola-dziala-tak-jak-dziala

Skomentował Xawer

Zwrócę tylko uwagę, że swoboda jest rzeczą fundamentalnie sprzeczną z obowiązkiem i przymusem, a więc ze szkołą instytucjonalną w jej istocie. Nauczyciele mogą być łagodniejszymi lub bardziej brutalnymi klawiszami, ale o tym, że porównanie penitencjarne jest trafne, decydują nie oni sami, tylko prawno, że na uczniu ciąży obowiązek szkolny, a na nauczycielu kontrolowanie w imieniu państwa jego przestrzegania. Co nie znaczy, że jeden nauczyciel nie może być ludzkim i przyzwoitym klawiszem, jak Tom Hanks w "Zielonej mili", a można trafić na psychopatycznego sadystę, jak Davida Morse'a tamże - relacje mogą być gorsze lub lepsze nawet w układzie klawisz-skazany.

Mam jednak głębokie przekonanie, że relacje nauczyciel-uczeń nie wynikają z założonego stylu działań, tylko po prostu z kultury i osobowości jednego i drugiego. W przypadku nauczyciela nabytych dużo, dużo wcześniej, w jego dzieciństwie. Czterdziestoletni oprawcy raczej nie przeistaczają się w miłe i życzliwe osoby pod wpływem argumentacji. No, chyba że dojdzie do bezpośredniej interwencji boskiej, jak z przeistoczeniem Szawła w Pawła na drodze do Damaszku.

Skomentował Ppp

Szkoła bez ocen – JESTEM ZA.
Kto chce i może się nauczyć, ten się nauczy i bez ocen, choćby poza szkołą – i zapamięta na długo.
Kto nie chce lub nie może się nauczyć – w wersji optymistycznej „zakuje-zda-zapomni”, w wersji pesymistycznej popadnie w chorobę psychiczną. Zauważmy, że w obu przypadkach niczego się nie nauczy.
Do Xawera:
Swoboda NIE jest sprzeczna z obowiązkiem, jeśli:
A - Uczeń jest przekonany, że ten obowiązek jest sensowny i przydatny.
B – Uczeń może określić sposób realizacji obowiązku w sposób jak najmniej dla niego uciążliwy.
Pozdrawiam.

Skomentował Xawer

@ppp
Jeśli ktoś coś uważa za sensowne i przydatne, to obowiązek nie jest obowiązkiem, tylko swobodnym wyborem.
Jeśli ktoś kocha orać pola, to pańszczyzna nie jest dla niego obowiązkiem, tylko przyjemnością.

Nie zgodzę się na modyfikację leninowskiej tezy, że "wolność tgo uświadomiona konieczność, tylko niezbyt uciążliwa"
W znaczeniu słowa "swoboda" zawarta jest możliwość odrzucenia danej rzeczy. Uczniowi szkoły odrzucić nie wolno, a jego rodzicom, dużym nakładem wysiłku, zachodu, często i pieniędzy, wolno obejść ten obowiązek, organizując i zyskując POZWOLENIE na edukację domową.

Nasza strona używa, do prawidłowego działania używa technolgii ciasteczek. Więcej informacji na ten temat na stronie: Więcej...