Blog

Blaski i cienie rywalizacji

(liczba komentarzy 10)

   Nie będę ukrywał – mam alergię na konkursy. Wywołaną przesytem, bo w edukacji jest ich tyle, że trudno ogarnąć. Wśród tego mrowia najwyższą rangę mają imprezy kuratoryjne, a także pomniejsze, ale o zasięgu co najmniej powiatowym, dające laureatom i finalistom korzyści przy rekrutacji do szkół wyższego szczebla. Cały szereg kolejnych, to przedsięwzięcia komercyjne. Płaci się w nich zazwyczaj kilka złotych od głowy, w zamian za co uczniowie mogą sprawdzić się w konkurencji z rzeszą anonimowych przeciwników, zajmując, dajmy na to, fantastyczne ósme miejsce, przy dyskretnie przemilczanym fakcie, że siódme okupuje kilkudziesięcioosobowa grupa zdobywców jednego punktu więcej; podobnie jest z miejscem szóstym, piątym i pozostałymi. Stawkę uzupełniają niezliczone imprezy międzyszkolne, firmowe, klasowe, organizowane przez kogo się tylko da: od wielkich koncernów, poprzez władze samorządowe, instytucje kulturalne, organizacje społeczne, placówki oświatowe, po wychowawczynie ze świetlicy. W powszechnym mniemaniu konkurs zdaje się być dobry na wszystko. Ja dla odmiany uważam, że istnieją cenniejsze wychowawczo formy organizacji życia społecznego i sposoby motywowania młodych ludzi do działania, niesłusznie zaniedbywane lub pomijane.

   Konkursomania jest wyrazem ogromnej rangi nadawanej w szkole rywalizacji. Zjawisko to wynika z panującego ogólnie przeświadczenia, że życie samo w sobie jest swoistą formą współzawodnictwa, a zwycięstwo (powodzenie) może być udziałem tylko nielicznych, najlepszych. Ze swoim krytycznym dystansem do takiego poglądu czuję się w świecie edukacji niczym fryzjer w społeczności bezwłosych. Nie dość, że nie pasuję, to mam poczucie, że mało kto rozumie, o co mi właściwie chodzi. Bo w końcu cóż w tym złego – spyta ktoś, że dzieci sprawdzają się w rywalizacji z innymi?

   Pomijając już odmienną wizję życia społecznego, mam w rzeczonej sprawie także konkretne złe doświadczenia. Na przykład wspomnienie dzielnicowego konkursu matematycznego, w którym brali udział między innymi trzecioklasiści z naszej szkoły. Etap finałowy zgromadził kilka dziesiątek uczniów, którzy wychodząc z sali gimnastycznej, gdzie rozwiązywali zadania, niemal bez wyjątku zalewali się łzami rozpaczy. Okazało się bowiem, że organizatorzy mocno przecenili możliwości małych matematyków. Wygrał geniusz, który, o ile dobrze pamiętam, uzyskał nieco ponad 40% punktów możliwych do zdobycia. Niby wszyscy mieli identyczne szanse, ale do dziś uważam, że fundowanie takiego przeżycia dziewięciolatkom było kompletnie pozbawione sensu. Zresztą, nawet gdyby zadania były lepiej dobrane, z całego grona i tak wyróżniono by tylko trójkę, może szóstkę zwycięzców. Resztę stanowiliby przegrani – podobnie jak w większości innych konkursów.

   Mam też stosowne do tej kwestii wspomnienie z lat harcerskiej aktywności. Jak wiadomo, harcerstwo to gra. Słowo to można rozumieć bardzo dosłownie i w początkowych latach służby instruktorskiej jako oczywisty element programu letniego obozu czy codziennej działalności drużyny traktowałem współzawodnictwo między zastępami. Było tak do czasu, gdy zorientowałem się, że motywacja z tego wypływa mała, za to animozje rodzą się ogromne. Na poziomie hufca imprezy rozgrywające się między drużynami powodowały tyle emocji, że „harcerskie braterstwo” stawało się mało znaczącym frazesem. Mając tego świadomość od pewnego momentu przestałem w ogóle organizować jakiekolwiek formy formalnej rywalizacji wśród swoich harcerzy. Z czasem przyniosło to ciekawy efekt. Moja drużyna nigdy więcej nie wygrała jakiegokolwiek współzawodnictwa na imprezach hufcowych (co wcześniej czasem się zdarzało), ale równocześnie zyskała opinię niezwykle zgranej i spójnej wewnętrznie. Spajały ją więzy dobrego koleżeństwa, a nie solidarność budowana na rywalizacji z innymi. Z perspektywy czasu uważam, że była to bardzo dobra zmiana.

   Alergia, do której przyznałem się na wstępie, czyni ze mnie przypadek ekstremalny. Nie cierpię konkursów i już. Rozum jednak nie do końca ulega emocjom i podpowiada, że rywalizacja ma też swoje zalety. Ba, sam biorę w niej udział bez żadnych oporów, startując w zawodach badmintona i często ponosząc w nich porażki, co wcale nie rujnuje mojego zamiłowania do tej dyscypliny. Mając świadomość własnej niekonsekwencji poprosiłem o wsparcie uczestników seminarium pedagogicznego kwartalnika „Wokół szkoły”, czego efektem było spotkanie poświęcone blaskom i cieniom rywalizacji. Wśród dyskutantów znaleźli się tradycyjnie przedstawiciele Społecznej Szkoły Podstawowej nr 35 STO w Legionowie, Społecznej Szkoły Podstawowej nr 100 STO w Warszawie, Prywatnej Szkoły Podstawowej Edulab w Starych Babicach oraz Zespołu Szkół STO na Bemowie. Dalsza część artykułu została zainspirowana rozważaniami, jakie miały miejsce w tym zacnym gronie.

* * *

   Już na wstępie uzgodniliśmy, że rywalizacja leży w ludzkiej naturze, w sposób spontaniczny pojawiając się już w dziecięcej zabawie. Wyścigi, siłowanie się, gry zręcznościowe, ale również planszówki, czy gry karciane towarzyszyły młodym ludziom w zamierzchłych czasach mojego dzieciństwa i dawniej, czyniąc spędzanie czasu w grupie rówieśniczej tym bardziej atrakcyjnym. Dzisiaj okazji do takiej zabawy dzieci mają mniej, bowiem czujne oko dorosłych pilnie strzeże ich przed ryzykiem spontanicznej aktywności ruchowej, a i podwórka ostały się tylko wyjątkowo. Szczęśliwie pojawiły się gry elektroniczne i internet, dające namiastkę wolności, a przy okazji – możliwość sprawdzenia się w konfrontacji z innymi. Dziecięca rywalizacja jest bowiem naturalna i wręcz niezbędna dla dobrego funkcjonowania społecznego młodego człowieka. Problem zaczyna się, kiedy do akcji wchodzą dorośli.

   Chyba niewiele osób uznałoby za zdrową sytuację w rodzinie, w której rodzice zachęcaliby dzieci do rywalizowania o swoje względy. Na przykład: „Jeśli będziesz mieć wyższą średnią niż brat, mamusia będzie cię kochać bardziej niż jego”. Absurd. Tymczasem w klasie szkolnej podobne zjawisko wydaje się normalne. Już Ananiasz był najlepszym uczniem w klasie książkowego Mikołajka i „pupilkiem naszej pani”. Ma on dzisiaj wielu następców, zajmujących czołowe miejsca w rankingach ogłaszanych na tablicach (realnych i wirtualnych) pod hasłem „Nasi najlepsi”. Co prawda skłanianie uczniów do rywalizacji w klasie i w szkole rzeczywiście motywuje niektórych do większego zaangażowania w naukę i może też uatrakcyjnić zajęcia, jednak z pewnością nie przyczynia się do budowania dobrego zespołu. Inna sprawa, że indywidualny sukces zazwyczaj stoi na czele rodzicielskiej i nauczycielskiej listy wartości nadrzędnych, więc jego możliwa cena, w postaci gorszej atmosfery w szkole, mało komu spędza sen z powiek.

   O ile nauczyciele wykorzystują zazwyczaj rywalizację w sposób pragmatyczny, bo jest ona po prostu wygodna – łatwo się ją organizuje i znacznie łatwiej nią zarządzać aniżeli współpracą, o tyle rodzice częściej widzą w niej po prostu właściwe narzędzie wychowawcze w perspektywie przyszłego, dorosłego życia. Sami są świadkami rywalizacji w przedsiębiorstwach, w których pracują, w instytucjach naukowych, urzędach; często doświadczają jej w życiu na własnej skórze, więc w sposób naturalny pragną do niej jak najlepiej przygotować swoje dzieci. Nie bez znaczenia jest też kwestia dobrego samopoczucia i prestiżu. Czyż nie jest miło, gdy własna latorośl odnosi sukcesy?! Czyż nie jest przyjemnie pochwalić się tym przed znajomymi?! Oczywiście, że jest!

   Podsumujmy: młodzi ludzie mają naturalną skłonność do rywalizacji. Dla nauczycieli jest ona wygodnym i prostym w użyciu narzędziem motywowania uczniów; a sukcesy podopiecznych przynoszą też pewien splendor pedagogiczny. Rodzice chcą przygotować dzieci do przyszłej walki o społeczny byt, a tu i teraz czerpią satysfakcję z odnoszonych przez nie sukcesów. Co więcej, rywalizacja naprawdę niektórych motywuje, służy rozwijaniu talentów, pomaga kreować elity, co zdaniem wielu jest wprost niezbędne dla społeczeństwa. Wszyscy zainteresowani są więc zadowoleni, społeczeństwo odnosi korzyści, czemu więc Pytlak zgłasza wątpliwości?!

   Przede wszystkim dlatego, że jego, czyli moim zdaniem społeczeństwo nie powinno być aż tak bardzo zadowolone z opisanego stanu rzeczy. Elity są zapewne przydatne, wręcz wyłaniają się w sposób naturalny, czy tego chcemy czy nie, ale spójność społeczeństwa, istniejący w nim kapitał zaufania, w większym stopniu zależy od tego, jak ludzie współpracują, a nie od tego, czy potrafią wykazywać swoją wyższość nad innymi. Zauważmy, że jednym z czynników decydujących o harmonii życia społecznego jest przestrzeganie prawa. To kategoria, która nie daje się stopniować. Albo ktoś jest uczciwy albo nie. Natomiast umiejętne omijanie prawa, a czasem nawet jego łamanie jest opcją bardzo kuszącą, bo może dać konkretną przewagę w rywalizacji. Spotykamy to także w szkole. Wspomniany już Mikołajek bardzo był rozżalony na swojego tatę, że ten za mało postarał się przy rozwiązywaniu domowego zadania z matematyki, przez co chłopiec był zaledwie dwunasty w klasie! A i w realnym życiu często miewamy w szkole dylemat, jak ocenić samodzielną z definicji pracę domową dziecka, która nosi wyraźne ślady ingerencji rodziców.

   Rywalizacja może służyć rozwijaniu talentów, ale może również talenty zabijać, bowiem nie każde dziecko ponosząc porażkę będzie skłonne zacisnąć zęby i pracować, zachowując wiarę w przyszłe sukcesy. Często też pozostawia na aucie słabszych (intelektualnie, emocjonalnie, fizycznie). Oczywiście teoretycznie każdy może znaleźć dziedzinę, w której zabłyśnie, jednak trzeba naprawdę dużej wiary w siebie, żeby jej poszukać; a porażki, szczególnie na wczesnym etapie szkolnej kariery, są w stanie tę wiarę skutecznie podkopać.

   Oczywiście ostatni argument będzie miał mniejszą wagę, jeżeli przyjmiemy, że uważni nauczyciele mogą świadomie poszukiwać i podsuwać dziecku dziedziny rywalizacji, w którym ma ono szansę na sukces, a ten – raz osiągnięty – uskrzydli je do dalszych działań. Ale i tutaj widzę pewną rafę. Jest nią odczuwalny deficyt uważnych nauczycieli, co wynika nie tylko z osobistych braków wykształcenia i świadomości pedagogicznej, ale również z cech całego systemu, narzucającego duży „przerób” – liczne klasy, napięte programy nauczania, wymogi formalne związane z ocenianiem, etc. – a przez to pozostawiającego niewiele czasu na „uważność”. Na drugim biegunie istnieje z kolei ryzyko budowania u dzieci nieadekwatnego poczucia własnej wartości. Obserwatorzy życia społecznego zwracają uwagę, że w pokoleniu dzisiejszych dwudziesto- i trzydziestolatków obserwuje się nadmiernie dobre samopoczucie w tej kwestii. Często idzie ono w parze z roszczeniowością wobec otoczenia, nie potrafiącego w ich własnym mniemaniu poznać się na tak wspaniałych indywidualnościach.

   Osobnym aspektem problemu jest rywalizacja między szkołami. Toczy się ona zazwyczaj w dziedzinie najłatwiejszej do oceny, czyli w wynikach nauczania, mierzonych miejscem w rankingach. Prowadzi to czasem do istnego „orania” w uczniów – powszechnego szczególnie na poziomie licealnym, gdzie albo jest się naprawdę świetnym, albo wspomaga się korepetycjami, albo… zmienia szkołę na „gorszą” (co bywa błogosławieństwem dla delikwenta, ale zawsze jednak pozostawia gorycz porażki). Niestety, trudno o realną alternatywę dla rankingów, choć gdybym miał ją wskazać, zaproponowałbym oryginalność. Wyróżniać się perfekcyjnym robieniem tego, co wszyscy – to niezły wybór dla szkoły. Ale wyróżniać się pedagogicznym pomysłem, oryginalnością – to jest dopiero maestria!

   A wracając do kwestii konkursów – alternatywą dla nich może być stworzenie uczniom w szkole możliwości rywalizowania z samymi sobą. Czyli doskonalenia się, pokonywania barier bez konieczności okazywania wyższości nad innymi. Mogą temu służyć na przykład szkolne odznaki sprawnościowe, zdobywane po spełnieniu określonych wymagań. Da się je wymyślić w każdej placówce – doskonałego wzorca dostarczają harcerskie sprawności; można też skorzystać z gotowego systemu zewnętrznego. W dziedzinie krajoznawstwa oferuje taki PTTK ze swoim ogromnym wyborem rozmaitych odznak turystycznych.

   Zamiast konkursów nastawionych na wyłonienie zwycięzców, można organizować przeglądy, pokazy, prezentacje, w których celem biorących udział jest dzielenie się swoim dorobkiem z innymi. W naszej szkole dobrze sprawdzają się w klasach młodszych tzw. dni eksperta, podczas których uczniowie prezentują swoją wiedzę lub umiejętności w wybranej przez siebie dziedzinie. Odpowiednikiem tego w klasach gimnazjalnych są prezentacje z cyklu „Moje pasje”. Niekiedy poziom fachowości naszych nastolatków budzi naprawdę szczery podziw.

   I wreszcie moja ulubiona forma pracy – „Wielki projekt”, czyli wspólne dzieło, angażujące dużą grupę osób, niekoniecznie samych uczniów; mile widziani są również nauczyciele i rodzice. W naszej szkole jednym z takich projektów jest przygotowywanie przewodnika po najciekawszych przyrodniczo miejscach w Polsce, pod roboczym tytułem „Nowe Skarby Natury” („stare” skarby znajdują się w kupionej dziesięć lat temu książce pt.: „100 cudów natury w Polsce”, którą przyjęliśmy za pierwowzór). Chcemy wytypować co najmniej dwie setki nowych miejsc i przygotować przewodnik, z którym rodziny naszych uczniów będą mogły podróżować po kraju, poznając jego najpiękniejsze zakątki. Każdy może wziąć udział w tym projekcie, przygotowując stronę poświęconą wybranemu obiektowi. Gotowych stron mamy obecnie około stu trzydziestu, a ich autorami są jak dotąd uczniowie starszych klas podstawówki, gimnazjaliści oraz nauczyciele. Po już gotowych stronach widać, że będzie to naprawdę super-książka!

   Tym, co bardzo sobie cenią konkursy proponuję promowanie takich, które dotyczą oryginalnych dziedzin. Czyli – nie mnożyć tego typu imprez matematycznych albo historycznych, ale organizować na przykład: mitologiczne, ogrodnicze albo kulinarne – słowem, oparte na tematyce skłaniającej do zainteresowania się jakąś nietypową, mniej szkolną dziedziną wiedzy.

   A na koniec osobista refleksja pod adresem zdeklarowanych zwolenników rywalizacji. Moje dwie córki dobrze znajdują się w życiu zawodowym – obie pracują w wyuczonych specjalnościach, w firmach, w których dobrze sobie radzą. Ku mojej ojcowskiej satysfakcji, opowiadając o wyzwaniach, jakie przed nimi stają w pracy, nie wskazują ludzi, którzy stanowią przeszkodę, ale problemy, które starają się rozwiązać. Uznaję to za świadectwo ich umiejętności współpracy w zespole. I myślę, że paradoksalnie, nie nastawione w szkole ani w domu na rywalizację, uzyskały umiejętność dającą im… przewagę konkurencyjną na rynku pracy. Co dedykuję wszystkim, którzy są przekonani, że powodzenie życiowe ich dzieci będą musiały wyszarpywać pazurami.

(opublikowane pierwotnie w nr 3/2016 "Wokół szkoły")

Wróć

Dodaj komentarz

Skomentował Sylwia

Rywalizację mamy w genach, a współpracy musimy się nauczyć.
Szczególnie my Polacy.

Skomentował Tadeusz

No Panie Dyrektorze,
bardzo dobry artykuł
Szacunek

Skomentował Włodzimierz Zielicz

Ludzie wybitnie uzdolnieni stanowią dziś, w epoce gospodarki opartej na wiedzy, największy skarb swoich krajów. Nie przypadkiem Unia Europejska, chcąc dorównać Stanom Zjednoczonym i Azji w gospodarczym i politycznym wyścigu (a przynajmniej nie pozostać za nimi w tyle), uznała w deklaracji lizbońskiej, że takich uczniów – na równi z uczniami niepełnosprawnymi czy mającymi rozmaite deficyty poznawcze – należy traktować jako posiadających szczególne potrzeby edukacyjne. To zaś oznacza, że powinni oni otrzymywać dodatkową pomoc w rozwoju swojego potencjału przynajmniej w takim samym zakresie jak ich niepełnosprawni koledzy. Pierwotnie olimpiady w zakresie nauk ścisłych (matematyka, fizyka, chemia etc.) wymyślono na Węgrzech i w Polsce w celu wczesnego wykrywania odpowiednich wybitnych uzdolnień. W tej dziedzinie mają one to do siebie, że pojawiają się wcześnie i, podobnie jak artystyczne (szczególnie muzyczne), sportowe i językowe etc., nierozwijane stopniowo zanikają. W matematyce, fizyce, informatyce, technice szczyt potencjału twórczego występuje około 35 roku życia. Oczywiście wczesne wykrywanie w olimpiadach jest potrzebne by talent rozwijać, a szkołom i, zwłaszcza, nauczycielom, stworzyć motywację do wykrywania takich talentów oraz ich rozwoju. W przypadku innych przedmiotów już tak nie jest - nie do końca wiadomo jak odpowiednie współzawodnictwo prowadzić (a "jak wszyscy to wszyscy" - inne dyscypliny nie czują się gorsze) - stąd często scholarska terminologia (egzamin jako synonim zawodów na przykład). W tych naukach też potencjał, związany z erudycją, rośnie do emerytury. W Polsce niewielu (szczególnie w administracji oświatowej) pamięta o celu podstawowym - wielu za to postrzega je jako dodatkową drogę rekrutacji dla "dobrych uczniów", którzy śpiewająco "opanowali" podstawę programową. W Polskiej edukacji, która dziś na piedestał stawia "dobrego ucznia", który jest równie dobry ze wszystkiego osoby o wybitnych, ale jednostronnych zainteresowaniach (często zresztą np. z zespołem Aspergera), w standardowej rekrutacji mogą zaginąć - olimpiada/konkurs kuratoryjny to dla nich szansa. Tyle jeśli chodzi o oficjalne olimpiady przedmiotowe i konkursy kuratoryjne. W ostatnich 20 latach obserwujemy inflację różnych "chałupniczych" konkursów i zawodów - przyczyny są głównie 2 - wpisano organizowanie takich imprez do kryteriów awansu zawodowego oraz stanowią one okazję do "pozyskania" i "przerobienia" środków unijnych, najczęściej w ramach szerszych przedsięwzięć. No i wtedy chodzi o to głównie, żeby się konkurs/zawody odbył(y) - jakość nie ma większego znaczenia. Dodatkowo pojawiły się pokusy organizowania imprez komercyjnych, w których uczniowie ciułają punkty rekrutacyjne. https://www.tygodnikprzeglad.pl/malgorzata-zuber-zielicz-wlodzimierz-zielicz-marnowanie-talentow/

Skomentował Xawer

Zawsze mi się wydawało, że najwyższą rangę mają nie jakieś kuratoryjne konkursy, ale olimpiady i nieliczne konkursy prac uczniowskich, organizowane przez PAN, uniwersytet, czy Polskie Towarzystwo Matematyczne (albo inne). Jak rzadko się zgadzam z W.Zieliczem - olimpiadom trudno odmówić głebokiego sensu i pożytku, to wręcz najjaśniejszy element całego systemu edukacyjnego. Problemem jest raczej zalew trzecio- i piętnastorzędnych nic nie wartych dydaktycznie konkursow.
To prawda, że "rywalizacja [...] może również talenty zabijać, bowiem nie każde dziecko ponosząc porażkę będzie skłonne zacisnąć zęby i pracować". Ale przecież udział w żadnych konkursach ani zawodach nie jest obowiązkowy! Jeśli źle znoszę porażki, to po prostu nie startuję w konkursie. Ewentualnym problemem nie jest konkurs jako taki (nawet jeśli badziwn), ale ludzie (rodzice czy nauczyciele) wywierający nacisk, by dziecko, nawet nadwrażliwe na porażki, wzięło w nim udział.

Chorobą szkolnictwa jest to, że z samej natury swojej jest nastawione na indywidualne i konkurencyjne działania, a modna obecnie pedagogika, wbrew istocie szkoły i podstawom programowym, zamiast uczyć tego, do czego jest powołane (wiedzy), usiłuje uczyć "miękkich kompetencji" - w tym głównie współpracy w grupie. I wychodzi to szkole równie nieudolnie i nieskutecznie. Przy całym uznaniu dla współpracy w grupach, ma się ona absolutnie nijak do nauczenia się trygonometrii.
Celem głównym (zrówno oficjalnie, jak i nieoficjalnie) jest przygotowanie do skutecznego przejścia przez sita selekcyjne do szkół wyższego rzędu, uczelni, obleganych pracodawców, etc. A "współpraca w grupach" jest premiowana mało gdzie, poza wojskiem i podobnymi - gdzie indziej liczy się konkurencja indywidualna.

@Sylwia współpracę tym bardziej mamy w genach. Człowiek wyewoluował jako stworzenie stadne, polujące grupowo i współpracujące z innymi członkami grupy. Wręcz jest jedynym gatunkiem, dla którego współpraca międzyosobnicza jest aż tak istotna, by wykształcić komunikację językową. Samotnie żyjący milczący pustelnicy to absolutny margines ludzkości. Żadna szkoła nie musi uczyć wilków, lwic, czy afrykańskich Pigmejów polowania w grupach. Mają to w genach. Żołnierze w najnowocześniejszych armiach świata też nie mają problemów z współpracą w grupach. Nie trzeba ich tego specjalnie uczyć, a jedynie uświadomić, że przeżycie na polu walki jest zależne od koleżeńskiej współpracy, a konkurencja między członkami oddziału do niczego nie prowadzi.

I nie ma tu sensu uogólniać takich prawidłowości: kto czuje się dobrze we współpracującej ze sobą grupie, ten wybiera karierę w orkiestrze, a kto w działalności indywidualnej, ten zostaje solistą. Nie ma tu niczego do uczenia - to jest sprawa charakteru i rodzaju osobowości. Jedni są stadni, inni autystyczni. Próba przerabiania jednych na innych jest równie skuteczna, co uczenie chłopców homoseksualistów, że fajnie jest mieć seks z kobietami. Z pewnością nie jest to zadanie szkoły, zwłaszcza powszechnej.

Skomentował Włodzimierz Zielicz

c.d. Oczywiście wybitne uzdolnienia do nauk ścisłych przejawiają się nie perfekcyjną znajomością wzorów, standardowych procedur itd. z paznokciowej obecnie podstawy programowej, choć to się oczywiście przydaje! One się przejawiają w umiejętności radzenia sobie z nowymi(!) i niestandardowymi problemami wymagającymi twórczego podejścia! Trudno niestety znaleźć choćby ślady zrozumienia tego faktu w obecnych kuratoryjnych konkursach przedmiotowych - to tylko trudniejsze, choć standardowe zadania ... :-(

Skomentował Włodzimierz Zielicz

Kiedyś współpracy w grupie uczyło(dziś statystycznie śladowe!) harcerstwo. Zarówno w II RP jak i w PRL (poza latami stalinowskimi!) - i komu to przeszkadzało ... :-(

Skomentował Xawer

Oczywiście, że harcerstwo uczyło współpracy w grupie! W końcu Baden Powell stworzył je jako formę szkolenia nastolatków na potrzeby służby jako zwiadowcy w armii brytyjskiej podczas drugiej wojny burskiej. Mało gdzie tak bardzo, jak w armii, współpraca ma znaczenie większe, niż indywidualne działanie.

W kuratoryjnych czy komercyjnych konkursach nie sposób znaleźć analizy niestandardowych problemów. Ale w Olimpiadzie (nawet w Olimpiadzie Matematycznej Gimnazjalistów) zawsze było to obecne.

Skomentował Włodzimierz Zielicz

Od roku OMG nazywa się - wiadomo dlaczego - OMJ(uniorów). Tak jest nie tylko u matematyków - również u fizyków, informatyków i chemików (i nie tylko). Niestety, poza informatyką, wyłącznie na poziomie licealnym bo tylko informatycy poza matematykami mają swoją olimpiadę juniorów. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego istnieje totalne marnotrawstwo sił i środków w postaci 16 konkursów kuratoryjnych tworzących 16 zestawów zadań z każdego przedmiotu. Zdecydowanie lepsze byłyby ogólnopolskie olimpiady juniorów - kiedyś dla gimnazjów, a dziś dla klas 7-8 SP z ogólnopolskimi zestawami zadań. No ale wtedy byłoby tylko jedno potencjalne(!) źródło przecieków (zamiast 16!) i to w odległej stolicy ... ;-)

Skomentował Xawer

Oczywiście, że lepsze by były olimpiady juniorów (jeśli zmiana w stosunku do OMG nie jest znaczna)!

Różnica nie w liczbie przecieków, ale w tym, że Olimpiady organizuje świat akademicki, a konkursy kuratoryjne świat wewnątrzszkolnej biurokracji. I ten świat akademicki jakoś nie pali się do rozdawania nagród za wkucie głupot z podstawy programowej, tylko za rzecz zupełnie pozaszkolną - za myślenie.

Skomentował Włodzimierz Zielicz

OMG zmieniła tylko nazwę, komitet jest nadal ten sam z przewodniczącym dr Pompe na czele ... ;-) Oczywiście i to się liczy, ale liczba możliwa liczba "dojść " też się liczy w tym problemie .. ;-)

Nasza strona używa, do prawidłowego działania używa technolgii ciasteczek. Więcej informacji na ten temat na stronie: Więcej...