Blog

Antidotum na psychozę

(liczba komentarzy 4)

   Jednym z wielu fatalnych skutków deformy Zalewskiej jest nieustająca obecnie burza emocji, targająca rodzicami, nauczycielami i dziećmi niemal w każdej szkole, która osiąga niebotyczne wyżyny na poziomie klasy ósmej, kiedy w grę wchodzi perspektywa egzaminów i utrudnionej rekrutacji do przegęszczonych szkół wyższego szczebla. Zjawisko to dotarło także do STO na Bemowie, stawiając na porządku dziennym dramatyczne pytania: czy szkoła robi wszystko, co możliwe, aby jej uczniowie dostali się do wybranych, „sensownych” liceów, i dlaczego nie robi?!

   W zasadzie można rodziców rozumieć. Atmosfera wytworzona rekrutacją skumulowanych roczników jest gęsta, a udany wyścig o punkty rekrutacyjne stał się sposobem zaspokojenia rodzicielskiej troski o przyszłość potomstwa. Niewiele to ma wspólnego ze zdrowym rozsądkiem, ale trudno przebić się przez tak silne emocje, nawet z racjonalnymi argumentami.

   Oddam w tym miejscu głos pani Magdalenie Piotrowskiej, która – będąc mamą uczniów STO na Bemowie – zawsze starała się rozumieć i wspierać działania Szkoły. Owe staranie można będzie dostrzec w treści przytoczonego poniżej artykułu jej autorstwa.

--------------------

   Sądziłam, że ze WSPÓLNEGO nicnierobienia z dziećmi biorą się najlepsze „cosie”, jak by to ujął Kubuś Puchatek. Dlatego przy każdej sposobności nicnierobiłam z Jankiem i Marysią, ile się tylko dało, i tak sobie żyliśmy szczęśliwie w kampinoskim Stumilowym Lesie, włóczyliśmy razem po tatrzańskich i bieszczadzkich szlakach oraz godzinami we wszelkich okolicznościach rozmawialiśmy, rozmawialiśmy, rozmawialiśmy… I to wszystko w błogiej nieświadomości, jak wielkiego rodzicielskiego zaniedbania się dopuszczam… Aż wreszcie poszłam na zebranie rodziców w pierwszym dniu nowego roku szkolnego i uświadomiłam sobie, że wpatrzone w dzieci oczy najwyraźniej zaszły mi bielmem szaleństwa, a kochane, oparte na zaufaniu i bliskości nicnierobienie, to tak naprawdę moja ignorancja i brak przystosowania do wymagań XXI wieku. Gdy inne matki z pamięci recytowały oceny swoich pociech z ubiegłego roku, sumy punktów z każdego testu, terminy omawiania lektur i oddania wypracowań przez polonistę, czy numer strony w podręczniku do hiszpańskiego, która w siódmej klasie została przerobiona jako ostatnia, pomyślałam, że skoro ja tego wszystkiego nie wiem, to znaczy, że jestem matką WYRODNĄ, obojętną na krzywdę własnej córki, która przecież, o zgrozo (!), nie przerobiła do końca materiału z chemii z siódmej klasy!!!

   Pomyślałam o sobie bardzo źle i oszołomiona tym potwornym, bolesnym odkryciem wróciłam po zebraniu do domu z zamiarem wypytania córki o wszystkie lektury, wypracowania, klasówki, testy, oceny, punkty, strony, minuty, a do tego jeszcze o tych wszystkich niekompetentnych nauczycieli, którzy być może niesprawiedliwie moje dzieciątko oceniają, źle je uczą, za mało wymagają i za dużo (!), i rzucają mu kłody pod nogi. Wbiegłam po schodach wprost do pokoju córki z bezgłośnym okrzykiem: Uratuję cię, córko moja!

   Zastałam ją zwiniętą w żałosny kłębuszek na krześle przy biurku i zanoszącą się płaczem. Mrożące krew w żyłach wieści z zebrania rodziców dotarły do niej przede mną. Też dowiedziała się tego wieczoru wielu rzeczy o sobie: że jest bardzo słabo przygotowana do egzaminów ósmoklasisty, a nawet gdyby jakimś cudem zdała je dobrze, to i tak zabraknie jej punktów do jakiegokolwiek „sensownego” liceum, bo niezbędne są zwycięstwa w konkursach, a przecież szkoła wcale konkursów nie wspiera; że nie zdąży przerobić obowiązkowych lektur; że jest „tępa” z chemii i fizyki i na pewno będzie miała marne świadectwo; że nauczyciele zaniedbują swoje obowiązki, za to nadmiernie i złośliwie obciążają nimi uczniów, a także za mało (!), że ci, co nie powinni, stawiają „pały”, a ci, co powinni, to nie; że bez szczelnego wypełnienia wszystkich siedmiu dni tygodnia korepetycjami nie da się zapobiec nadciągającej katastrofie, i że w zasadzie przegrała już swoje życie, skoro od czwartej klasy nie brała udziału w konkursach i nie nazbierała jeszcze dotąd żadnych punktów. A najgorsze ze wszystkiego jest to, że ZAWIEDZIE. Rozczaruje mnie i tatę. Nie spełni pokładanych w niej oczekiwań i nadziei… No bo jak można osiągnąć COŚ znaczącego i zostać KIMŚ, skoro się całą lekcję polskiego ZMARNOWAŁO na słuchanie „Latarnika” z audiobooka?!!!

   Tak zaczęła się „Psychoza szkolna”; jak w „Psychozie” Hitchcocka: na początku jest bardzo strasznie, a potem tylko gorzej. Hitchcock mawiał, że film to życie, z którego wymazano plamy nudy. Pierwszej nocy roku szkolnego długo opłakiwałyśmy z córką ukochane plamy twórczej, cosiowej, rodzinnej, pełnej pasji „nudy”, które z „Psychozy szkolnej” trzeba natychmiast wymazać, aby NADĄŻYĆ za XXI wiekiem, nie zaprzepaścić przyszłości i nie skończyć w rynsztoku. Następnego dnia rano zawiozłam biedne dziecko do szkoły, która zapewne NIE WYSTARCZA, i rzuciłam się w odmęty internetu w poszukiwaniu korepetycji z matematyki. Znalazłam! Znakomity kurs przygotowawczy, w środy prosto po szkole i do 19:30, całe półtorej godziny intensywnej nauki, z dojazdami to pewnie ze dwie i pół, w listopadzie dziecko wracać będzie do domu czarną nocą, ale nic to (!), przecież cel uświęca środki! Inaczej rynsztok! W międzyczasie Marysia sama zrezygnowała ze środowego treningu na końskim grzbiecie, żeby chociaż jedno popołudnie w tygodniu spędzać w domu, spokojnie odrobić lekcje, pouczyć się czegoś i wyspać… Znakomity zbieg okoliczności: akurat zrobiło się miejsce na kurs z matematyki! Nie dosyć, że dziecko będzie lepiej przygotowane do egzaminu, to jeszcze matka będzie miała czyste sumienie, że DBA, a nawet WALCZY, w każdym razie nie odbiera dziecku szans na godną przyszłość!

   W dniu rozpoczęcia „fantastycznego kursu” z matematyki, moje dziecko – wiezione na te zajęcia jak zwierzę na ubój, dziwnie milczące, jak nigdy – odważyło się w końcu powiedzieć cichuteńko i ze łzami w oczach, że wcale nie chce… Że nie potrzebuje więcej godzin z matematyki… Że nie po to zrezygnowała z ulubionego treningu na ukochanym koniu, żeby wypełnić tę odrobinę wolnego czasu matematyką… I że nie powiedziała mi o tym od razu, bo przecież ja się tak przejmuję i staram, tak mi zależy, i ona jest bardzo wdzięczna, i nie chce mi robić przykrości, i też jej zależy na egzaminie i dobrym liceum, ale naprawdę matematyka w szkole wystarcza w zupełności… 

   Zahamowałam z piskiem opon, zawróciłam niemal w miejscu i wróciłam z Marysią do domu, na dobry obiad, na wesołe pogaduchy przy deserze i na długie wieczorne przytulanki. Tego wieczoru wyłączyłyśmy film „Psychoza szkolna”. Na szczęście w porę.

   Nie mam pojęcia, ile stron z poszczególnych podręczników przerobiły moje dzieci, ale doskonale wiem, co je cieszyło w ubiegłym tygodniu w środowy poranek, a co zasmuciło w niedzielę po południu, co im się wczoraj śniło, jak spędzili czas z przyjaciółmi, z czego się śmiali, za czym tęsknią, co smacznego zjedli na mieście - mówiąc krótko: co im w duszach gra. Wiem to, co mają ochotę mi powiedzieć. Czy naprawdę istnieją na świecie dzieci, które mają ochotę mówić rodzicom, że przerobiły 12. i 13. stronę z fizyki?!! Czy może tylko odpowiadają na tak konkretnie zadane przez rodziców pytania…? Gdy odbieram córkę ze szkoły, pytam zawsze: co słychać w twoim świecie, Maryś? I mi moja Maryś opowiada –
o tym, co w jej świecie najistotniejsze: o przyjaciołach, planach, wycieczkach, imprezach szkolnych, sprzeczce z koleżanką, miłym geście innej, żarcie nauczyciela i o tym, że Wojtek rozbił głowę, że spodnie jej się podarły na szwie, i że na czole wyskoczył jej pryszcz. Ale, na miłość boską, jeszcze mi się nie zdarzyło usłyszeć o stronie 12. !!! Jeśli zapytam: który rozdział podręcznika przerabialiście dziś na chemii, to zapewne się dowiem, tylko po co?! Czemu ma służyć to pytanie zarówno matce, jak i dziecku?! Jeśli z jakiegoś powodu i jakimś cudem ważne jest dla dziecka, który rozdział, które strony i przez ile minut omawiało na lekcji, to z całą pewnością takie informacje znajdą się w jego odpowiedzi na pytanie: „co słychać u ciebie?”!

   Swego czasu. gdy rówieśnicy mojego syna przygotowywali się gorączkowo do egzaminów gimnazjalnych, ja puściłam go na trzymiesięczny rejs żaglowcem po Atlantyku, by długimi godzinami nicnierobił na wachtach: za sterem, gapiąc się na latające ryby, delfiny, gwiazdy, wschody i zachody słońca, szorując pokład, układając liny czy obierając ziemniaki dla całej załogi. „Trzy miesiące na morzu w trzeciej klasie gimnazjum???” – pytali mnie inni rodzice, zapewne posądzając o całkowity brak zdrowego rozsądku. Bo rzeczywiście dużo stracił: 80 dni rejsu x 4-6 godzin nauki każdego dnia, czyli… o rany!, aż do 480 bezcennych godzin wkuwania i rozwiązywania testów! Co zyskał? Tego akurat nie da się na nic przeliczyć i przedstawić za pomocą matematycznego działania. Mogłabym napisać całą książkę o tym, że na wyprawę w 80 dni dookoła świata wyruszył Jaś, a wrócił Jan, o odwadze, determinacji, samodzielności, odpowiedzialności, samodyscyplinie, wytrwałości, ciekawości świata, otwartości, elastyczności i tolerancji, których ta wyprawa wymagała i które kształtowała i hartowała w jego charakterze.

   W narastającej wśród rówieśników mojej córki oraz jej rodziców psychozie związanej z punktami do liceum, egzaminami, konkursami, kursami przygotowawczymi i korepetycjami, dwie godziny dziennie nicnierobienia Marysi w stajni to zapewne dla matek ZAANGAŻOWANYCH objaw idiotycznej beztroski. Dla mojej córki jednak to nie hobby, z którego można nagle zrezygnować, lecz konsekwencja wzięcia przez nią na siebie rok temu odpowiedzialności za siedemset kilogramów żywego stworzenia, które potrzebuje stałej opieki, ruchu, treningu, zabawy, czułości, które ma swoje humory, kontuzje i choroby.

   W chwilowej panice przyszło mi do głowy, że należy tę miłość i opiekę „zawiesić” do kwietnia, bo przecież egzaminy do liceum (!), lecz na szczęście szybko odzyskałam przytomność umysłu i pewność, że wszystko to, czego uczy moją córkę ta codzienna, „niezawieszalna” odpowiedzialność za żywą istotę, której częścią jest także właściwe wywiązywanie się z obowiązków szkolnych, jest bez porównania więcej warte niż jakiekolwiek kursy, korepetycje i testy. Sprowadzić życie dziecka do walki o punkty z ocen, konkursów i testów i określać jego wartość na podstawie miejsca w rankingu, jakie zajmuje szkoła, do której się dostanie, to jak mierzyć wartość rodziców, ich wykształcenia, pracy, wysiłku i dokonań, wyłącznie wysokością ich zarobków… Milion razy bardziej wolę znać przyjaciół moich dzieci niż ich oceny!

   Jako dziecko uwielbiałam się uczyć. UWIELBIAŁAM. Zostało mi tak zresztą do dziś. Uwielbiam chodzić do szkołyJ! Studiuję po raz drugi z niesłabnącą pasją. Jestem w swoim żywiole. Dla mnie NAUKA TO PRZYGODA, PODRÓŻ I PRZYWILEJ (3xP). I dlatego od zawsze zachęcam swoje dzieci, żeby tak ją właśnie traktowały: żeby czytały, wątpiły, drążyły, pytały, szukały, sprawdzały, żeby nie ograniczały się do minimum, żeby wkładały możliwie dużo staranności i wysiłku we wszystko, za co się biorą, żeby im ZALEŻAŁO – nie tyle na ocenach, ile przede wszystkim na byciu MĄDRYM, ŚWIADOMYM, OTWARTYM CZŁOWIEKIEM, WYPOSAŻONYM ZARÓWNO W KORZENIE, JAK I SKRZYDŁA, Z WŁASNYM ZDANIEM I Z SZEROKIM HORYZONTEM przed sobą. Tego wszystkiego nie da się ująć w sześciostopniowej skali ocen ani przeliczyć na punkty, procenty i promile.

   Oczywiście, że chciałabym, aby Marysia dostała się do „dobrego” liceum - DOBREGO, czyli takiego, w którym będzie szczęśliwa, w którym spotka mądrych, życzliwych, zaangażowanych nauczycieli i młodzież posiadającą pasje, zainteresowania, marzenia oraz ambicje, aby się stale rozwijać, żyć ciekawie, pięknie i samodzielnie. Dlatego siedem lat temu posłałam ją do DOBREJ podstawówki. Nie takiej z czołówek rankingów, nie takiej, w której cyfry określają wartość człowieka, tylko do DOBREJ – w znaczeniu dla mnie najistotniejszym: takiej, w której nauka jest przygodą i nie odbywa się „od…do” wyłącznie w szkolnych ławkach, w której po wiedzę wyrusza się w traperach w Góry Świętokrzyskie i do Kampinosu, w której dyrektor nosi harcerski plecak zamiast teczki z laptopem, w której błyskotliwość i poczucie humoru polonisty są sto razy więcej warte od dyktanda, erudycja historyka „nakrywa czapką” bylejakość podręczników, a wielkie serce geografa jest całkowitym przeciwieństwem kamieni, które kocha i kolekcjonuje.  

COSA NOSTRA

   Po ostatnim spotkaniu rodziców z dyrekcją Szkoły usłyszałam od kogoś – w tonie jak najbardziej życzliwym – że wprawdzie jego zdaniem krytycyzm niektórych matek jest zdecydowanie przesadny, to jednak dla odmiany mój pozytywny stosunek do Szkoły jest przesadzony kosmicznie i posunięty do granic dla innych nieosiągalnych. Wzięłam sobie tę uwagę do serca, wnikliwie przyglądając się własnemu nastawieniu. Czy rzeczywiście jestem – nie daj Boże! – BEZKRYTYCZNA? Czy przywiązanie do Szkoły nie przesłania mi przypadkiem trzeźwej oceny niektórych spraw? Czy przedkładam lojalność ponad zdrowy rozsądek? To ostatnie byłoby dosyć straszne, biorąc pod uwagę, że jest to zjawisko powszechne w aktualnej polityce naszego kraju i szczerze przeze mnie potępiane. Przyjrzałam się sobie bardzo podejrzliwie, a nawet dokonałam szczegółowej autowiwisekcji, brawurowo konfrontując poglądy z uczuciami. Wyniki badań laboratoryjnych na szczęście mnie uspokoiły: nie uważam, że nasza Szkoła jest IDEALNA. Zgadzam się z innymi matkami, że NIE JEST IDEALNA! Ani jej dyrekcja nie jest idealna, ani nauczyciele nie są idealni. Tak jest! I to jest w porządku! Tak samo, jak to, że nie jesteśmy idealnymi matkami, idealnymi rodzicami, a nasze dzieci są idealne prawdopodobnie wyłącznie w naszych oczach.

   Tak. Jestem zdania, że nasza Szkoła nie jest idealna. Ale jest NASZA. Dopóki decyduję się posyłać do niej swoje dziecko, dopóki spędza w niej 2/3 swojego życia, dopóty to jest NASZA Szkoła. NASZE rodzinne miejsce. W pewnym sensie drugi dom. A nauczyciele, w których ręce powierzam własne dziecko na wiele godzin każdego dnia przez długie lata, w pewnym sensie są naszą rodziną. Ufam im, bo nigdy w życiu nie powierzyłabym swojego dziecka komuś, komu nie ufam! Ufam, że dobrze życzą mojemu dziecku, że chcą je nauczyć, wychować, przygotować na następne życiowe etapy – i że czynią to najlepiej jak potrafią, i najlepiej jak można w istniejących okolicznościach. Ufam z głębi serca, bo tylko mając zaufanie mogę codziennie oddawać własne dziecko w ich ręce. A że nie są idealni…? Ja też nie jestem i dzieci nie są. Jeśli potrafiłabym lepiej zorganizować szkołę, ułożyć lepszy plan lekcji i lepiej je prowadzić, to prawdopodobnie zrobiłabym to wszystko i nie powierzałabym bezpieczeństwa, wychowania i wykształcenia swojego dziecka ludziom mniej kompetentnym. Ale nie potrafię, więc ufam tym, którzy się na tym znają – nawet, jeśli nie wszystko przebiega po mojej myśli i zgodnie z moim wyobrażeniem…

Magdalena Piotrowska

   Tekst powstał pierwotnie na potrzeby papierowego kwartalnika "Wokół szkoły", jakiś czas temu. Marysia jest obecnie w klasie trzeciej liceum, a Janek studiuje. Myślę jednak, że z treści niespecjalnie to wynika - takie same emocje rodziców ósmoklasistów powtarzają się co roku. Może nawet są ostatnio coraz większe. Magdalena Piotrowska pokazała inne możliwe podejście do problemu. Dodajmy, że wynagrodzone bezproblemowym przejściem córki do wybranej przez nią (córkę!) szkoły.

   Specyficznego smaczku tej wypowiedzi dodaje fakt, że krótko po ukończeniu STO na Bemowie przez drugie dziecię pani Magdalena podjęła w naszej szkole karierę... nauczycielki języka polskiego. Jako nowe otwarcie w swoim życiu, podobno w jakiejś mierze za sprawą niżej podpisanego. Jeśli to ostatnie jest prawdą, to zrobiłem dobry uczynek, bo nasz nowy nabytek pedagogiczny emanuje entuzjazmem i oddaniem tej pracy, zasilając swoją osobą wielką grupę tych, których nic nie jest w stanie zniechęcić do zawodu nauczyciela.

   Aktualnie pani Magdalena... przygotowuje naszych ósmoklasistów do egzaminu z języka polskiego. Z tej pozycji czyni wszystko, by pomóc uczniom jak najlepiej przygotować się do tego wyzwania. Czy z tego punktu widzenia ma inne zdanie o rodzicielskich postawach? Nie sądzę, choć oczywiście nie bagatelizuje wagi przygotowań. Myślę jednak, że dla wszystkich byłoby lepiej, gdyby zamiast najbardziej aksamitnego nawet "piłowania" lektur obowiązkowych mogła po  prostu krzewić wśród młodych ludzi zamiłowanie do twórczości literackiej, co przez lata czyniła jako mama-wolontariuszka, prowadząc w gimnazjum kółko pasjonatów "Lekkim piórem".

   Pani Magdzie bardzo dziękuję w tym miejscu za zgodę na wydrukowanie tego artykułu, ku refleksji dla wszystkich rodziców, którzy tak bardzo przeżywają emocje związane z nadchodzącym egzaminem.

Jarosław Pytlak

Wróć

Dodaj komentarz

Skomentował Włodzimierz Zielicz

100/100 :-)

Skomentował Piotr Dobrowolski

Kradnę i i zamiast wysyłać kolejne terapeutyczne maile do rozhisteryzowanych matek i ojców 4, 5,6 7 klasistów ( w 8 już z im przechodzi:), o zaległościach nie do odrobienia z matematyki, wyślę im ten tekst :) oczywiście z podpisem autora i stosownym wprowadzeniem.

Skomentował Ppp

Piękny list.
Zadanie do wykonania:
Upowszechniać wiedzę, że szkoły niewiele się od siebie różnią. Kto chce i może - nauczy się i w słabej szkole. Kto nie może lub nie chce - nie nauczy się w najbardziej elitarnej.
A poza tym najważniejszych rzeczy uczymy się poza szkołą!
Pozdrawiam.

Skomentował Włodzimierz Zielicz

@Ppp
W słabej szkole słabi koledzy ciągną w dół i poziom i co zdolniejszych i ambitniejszych :-( Nawet w przypadku b.dobrych nauczycieli. Oczywiście najlepsza nawet szkoła SAMA nie uczy - trzeba CHCIEĆ ... ;-)

Nasza strona używa, do prawidłowego działania używa technolgii ciasteczek. Więcej informacji na ten temat na stronie: Więcej...