Blog

Anatomia konfliktu w szkole

(liczba komentarzy 7)

   Stali czytelnicy mojego bloga orientują się zapewne, że jeśli chodzi o perspektywy polskiej edukacji jestem pesymistą. To moje czarnowidztwo wręcz pogłębia się z czasem. I tak w wywiadzie, który ostatnio pani redaktor Beata Igielska przeprowadziła ze mną dla tygodnika „Przegląd” (ukaże się 4 października), pomimo nalegań dziennikarki nie wskazałem choćby jednego źródła nadziei na przyszłość. Ku jej ogromnemu żalowi, nie i już! Taka moja postawa po części bierze się oczywiście z obserwacji działań pana ministra Czarnka, który twórczo kontynuuje dzieło zniszczenia, rozpoczęte przez jego poprzedników. Ale gdyby to była tylko kwestia złej władzy, można by mieć nadzieję na zmianę w kolejnym rozdaniu politycznym. Uważam jednak, że to nie wystarczy. Środowisko szkolne uległo w ostatnich latach takiej dezintegracji, że nawet mądre zmiany w prawie nie przywrócą jakiej-takiej harmonii w społecznościach szkolnych, złożonych z depresyjnych uczniów, targanych emocjami rodziców oraz sfrustrowanych i zmęczonych nauczycieli. Zresztą te określenia można przypisać wszystkim trzem grupom wymiennie.

   Obraz owej dezintegracji jest oczywiście bardzo zróżnicowany, w zależności od placówki, ale jeden z jej przejawów, konflikt pomiędzy rodzicami i nauczycielami, może pojawić się właściwie wszędzie. Wciąż rośnie rzesza rodziców niezadowolonych z tego, co oferuje dzieciom szkoła, oraz nauczycieli narzekających na nadmierne oczekiwania oraz niewydolność wychowawczą domu. Przy takim nastawieniu obu stron o konflikty bardzo łatwo, a te nie tylko psują atmosferę, ale także powodują mniej oczywiste skutki, np. wzrost szkolnej biurokracji.

   Naszkicuję tutaj pokrótce mechanizm takiego konfliktu, nie posługując się autentycznym przykładem, ale kompilacją doświadczeń własnych, moich znajomych, a także relacji, których wiele pojawia się w internecie.

   Oto w klasie, dajmy na to, trzeciej szkoły podstawowej, pojawia się agresywny uczeń. Problem nabrzmiewa. Kolejne dzieci są obiektem ataku – tego popchnie, tej podstawi nogę, inną uderzy. To etap nauczania zintegrowanego, więc wychowawca na ogół jest z klasą i stara się interweniować, niestety z marnym skutkiem. Perswazja nie działa, niewielki zasób środków dyscyplinujących również, próba okiełznania agresji przez przytulanie także nie przynosi efektu. Pół biedy, jeśli zachowanie ucznia znajduje wytłumaczenie w posiadanym przez niego orzeczeniu o specjalnych potrzebach edukacyjnych. Być może zapisano w nim zalecenie zatrudnienia nauczyciela-cienia, którego obecność łagodzi problem, choć nie zawsze go rozwiązuje. Gorzej, jeśli dziecko nie ma żadnej opinii psychologicznej, a już zupełnie źle, jeśli dodatkowo jego rodzice nie widzą problemu. Nauczyciel wtedy musi polegać na swoim doświadczeniu i wyczuciu, co zazwyczaj bywa niewystarczające.

   Rachunek krzywd rośnie z każdą domową relacją kolejnego poszkodowanego dziecka, mającą też natychmiastowe przełożenie na rodzicielską grupę dyskusyjną na Messengerze lub innym What’s upie. Interwencje u wychowawczyni nie pomagają, bo jest bezradna (choć stara się – zdaniem części rodziców, lub nie dostrzega powagi sytuacji – zdaniem innych). Najpierw postuluje się znalezienie rozwiązania pedagogicznego – wszak w opinii (jeśli jest) zapisano cały katalog działań, mających zbawczą moc dla ucznia. Inna sprawa, że papier jest cierpliwy i czasem w takim dokumencie znajdują się zalecenia należące w szkole innej niż Hogwart do sfery fantasy.

   Jeśli opinii nie ma, to i tak wiadomo, że obowiązkiem nauczyciela jest wesprzeć, pomóc, uzdrowić sytuację. Od czego też jest szkolny psycholog? Jeśli akurat jest...

   Gdy kolejne interwencje nie przynoszą efektu, sprawa trafia do dyrektora. Ostatnio szybciej niż kiedyś. Nieuchronnie wtedy pojawia się postulat, żeby „coś zrobić”, najlepiej przenieść kłopotliwego ucznia do innej klasy albo spowodować jego odejście do innej szkoły. W placówce niepublicznej statut zazwyczaj zawiera zapisy przygotowane na taką okoliczność, jakkolwiek po skorzystaniu z nich pozostaje niesmak i opinia, że szkoła likwiduje problemy, a nie rozwiązuje. W publicznej, a szczególnie rejonowej, pole manewru jest żadne. Czasem niektórzy rodzice poddają się wobec imposybilizmu i zabierają swoje dzieci. Czasem postanawiają walczyć, a wtedy kierują skargę do kuratorium, które musi w tej sytuacji przeprowadzić kontrolę.

   Na liście nauczycielskich żalów nadzorczo-kontrolująca funkcja kuratorium znajduje się na jednej z czołowych pozycji. Że wizytatora interesują tylko papiery. Że nawet jeśli dokumenty będą w porządku, to realna pomoc w rozwiązaniu problemu jest żadna. Ale czy można oczekiwać czegoś innego? Czy można wyobrazić sobie osobę kontrolującą, urzędnika, nawet jeśli posiada wykształcenie pedagogiczne, jak wchodzi do szkoły, bada sytuację w klasie agresywnego ucznia, udziela cennych porad i uzdrawia sytuację? Nie, może on jedynie sprawdzić, czy szkoła zrobiła wszystko, co przewiduje prawo na taką okoliczność. Napisała program profilaktyczno-wychowawczy, uwzględniający ten typ problemów. Posiada procedury i stosuje je. Myśli nad rozwiązaniami i wdraża to, co wymyślono. Jeśli trzeba, przygotowała IPET i WOPFU. To wszystko są papiery, a jeśli są w porządku, kontrola nie wykaże nieprawidłowości. Dlatego nauczyciele produkują stosy dokumentów, nie tylko te, których wymaga prawo, ale także na wszelki wypadek, choćby protokoły rozmów z rodzicami, koniecznie opatrzone podpisami obu stron. Tak rodzi się lwia część szkolnej biurokracji, którą minister Czarnek swoimi działaniami tylko spotęguje.

   W jednym z internetowych komentarzy wylał się żal nauczyciela, że wizytator koncentruje się na sprawdzeniu, czy szkoła zrobiła wszystko, aby pomóc dziecku sprawiającemu kłopot. A cóż w tym dziwnego? Przecież nie da zalecenia, żeby je wyrzucić ze szkoły – bywa, że na taki efekt liczą rodzice składający skargę, choć najczęściej chcą, żeby szkoła po prostu coś zrobiła. W całym tym systemie nie ma opcji, że problem wykracza poza pedagogiczną wydolność placówki oświatowej. Choć niestety, nierzadko tak właśnie jest, nawet przy najlepszej woli nauczycieli i rodziców.

   W powyższym szkicu można dokonać rozmaitych zmian – poziomu wiekowego uczniów, rodzaju problemu – wielu nauczycieli, dyrektorów szkół i rodziców byłoby w stanie opowiedzieć o swoich traumatycznych doświadczeniach z wzajemnych kontaktów. Żyjemy w świecie, w którym każdy problem powinien znaleźć rozwiązanie, a jeśli nie, to znaczy, że ktoś zawinił.

   Ja nie mam intencji obwiniać nikogo. Chcę pokazać tylko złożoność obecnej sytuacji. Nawet gdyby kolejnym ministrem edukacji został człowiek łączący w sobie przymioty Mahatmy Gandhiego, Marii Skłodowskiej-Curie, świętego Franciszka i Marii Montessori, najprawdopodobniej nie byłby w stanie uzdrowić sytuacji w szkołach. Na poziomie pojedynczych placówek można jeszcze pokładać nadzieję w dialogu, ale jest ona bardzo wątła w czasach, kiedy nikt nie ma czasu, a dyskusja sprowadza się do sekwencji wzajemnie niesłuchanych komunikatów.

   Dlatego jestem pesymistą i dlatego pani redaktor Igielska nie otrzymała ode mnie żadnej cudownej recepty na oświatową zapaść. Trzeba poczekać, aż suweren zrozumie, że edukacja jest najważniejsza na świecie. Może wtedy..., chyba że wcześniej wszyscy się pozagryzamy. W szkołach i nie tylko.

Wróć

Dodaj komentarz

Skomentował Włodzimierz Zielicz

@JP
Ogromna część problemu leży w pozbawieniu szkoły JAKIEJKOLWIEK autonomii i praw do decyzji - szkoła może tylko umoralniająco gadać. Decyzje podejmują instytucje/ludzie, których problem generalnie nie dotyczy i te decyzje są odzwierciedleniem ich widzi mi się, modnych utopii "pedagogicznych" i wygodnictwa. A problemy z takim agresywnym uczniem mogą się skończyć np. tak :-( https://www.warszawa.pl/biznes/smierc-w-szkole/

Skomentował Lech Mankiewicz

Przechodziliśmy podobną sytuację w SzP i wszyscy i szkoła i rodzice i policja byli bezradni, bo rodzice odmówili współpracy, zasłaniając się orzeczeniem z prywatnej poradni PP. Zastanawiam się, czy możliwe byłoby doprecyzowanie, że konieczność socjalizacji nie obejmuje zgody na rękoczyny, a młody człowiek był wyrośnięty i przekleństwa w klasie, a nazywanie nauczycielki kurwą było na porządku dziennym.
Nie mogę się jednak zgodzić z przesłaniem, że to jest problem zasadniczy. Moim zdaniem szkoła stoi na głowie, ale z innego powodu. Na przykład, wymagania PP powinny uwzględniać prawa statystyki. Niektórzy uczniowie chwycą, o co chodzi w I zasadzie dynamiki, inni głęboko to zrozumieją, ale po drugiej stronie rozkładu są ci, którzy akurat w tym momencie swojego rozwoju mogą co najwyżej zapamiętać definicję, ale także ci, którzy w tym momencie w ogóle nie rozumieją, o co chodzi. Szkoła podstawowa powinna umieć zaopiekować się wszystkimi i nie zniechęcić nikogo. Można to zrobić, pod warunkiem, że nauczyciel tak rozumie swoje zadanie i jest w stanie, w niewielkiej klasie, mocno indywidualizować przekaz i kryteria sukcesu, umie wyjaśniać złożony temat na wielu różnych poziomach, przywoływać zróżnicowane przykłady i ma dobre relacje z uczniami, którzy mu ufają i chcą iść za nim. Ja widziałbym wyzwanie raczej w tym miejscu.

Skomentował Xawer

Chorobą współczesnych czasów jest to, że zadaniem szkoły stało się "pomóc dziecku sprawiającemu kłopot", a bynajmniej nie zapewnić bezpieczeństwo i ochronę tym, którzy zbierają siniaki z powodu tego "sprawowania kłopotu". I nic się nie dzieje, póki nie skończy się to co najmniej złamanym nosem lus poważniejszymi obrażeniami - bo wtedy zamiast się bawić w dalszą "integrację" chuligana rzeczą jednak zajmie się sąd dla nieletnich.

W normalniejszych czasach (jeszcze za mojego dzieciństwa - choć wtedy "opieka" nad bandytami - zwłaszcza w szkołach w "złych dzielnicach" była dość silna) wyrzucenie takiego dziecka ze szkoły było możliwe i było praktykowane, przynajmniej w drastyczniejszych sytuacjach.

Skomentował Ppp

Odnoszę wrażenie, że wybrał Pan dość specyficzną sytuację, która jest trudna do rozwiązania i trudno przypisać komuś konkretną winę.
Tym czasem pamiętam, jak mieliśmy konflikt z nauczycielką od fizyki (druga klasa liceum). Klasa podała szkole „na tacy” rozwiązanie problemu, tj wniosek o zmianę nauczyciela.
Szkoła nie była w stanie:
- ani wykonać tego zalecenia,
- ani wpłynąć na poprawę zachowania nauczyciela – choć na zebraniach z rodzicami oraz lekcjach wychowawczych było dokładnie wskazane, o co chodzi,
- ani nawet przyznać, że problem w ogóle istnieje.
Oczywiście, szkoła nie zawsze jest w stanie rozwiązać problem w sposób pożądany przez skarżących – nie może to jednak być pretekst do braku działania, lub zwalania winy na ucznia.
Pozdrawiam.

Skomentował Włodzimierz Zielicz

@Ppp
1.Co to znaczy wniosek o zmianę nauczyciela?
Zwolnienie nauczyciela z pracy jest regulowane przepisami, a nie widzi mi się grupki rodziców z pociechami. I nawet przy istotnych podstawach to TRWA. Przynajmniej do końca roku szkolnego, jeśli nauczyciel nie popełni czegoś extra. A żeby nauczycielowi zabrać klasę nie zwalniając, trzeba by mu było zabrać KOMUŚ (w środku roku!) klasę i dokonać zamiany. Ciekawe co by uczniowe i rodzice TAM powiedzieli, bo gusta takich grupek jak ta o której Pan opowiada są zróżnicowane, często to są odruchy STADNE??? :-(
2.Fizyków w stolicy i wielkich miastach DRASTYCZNIE brakuje, więc możnaby łatwo tę nauczycielkę na prof.Wakata zamienić - nie wiem czy by się Pan cieszył ;-)
3.Jeśli myśli Pan, że chętnych do pracy z TAKĄ klasą i TAKIMI rodzicami są tłumy, to się Pan myli - inni nauczyciele(o ile są - w wielu szkołach jest JEDEN nauczyciel fizyki!) mają swoje przydziały. Raczej mało kto będzie sobie DODAWAŁ problemów ...

Skomentował Jarosław Pytlak

@Ppp
Wybrałem sytuację częstą i z każdym rokiem coraz częstszą, bo jest coraz więcej dzieci zaburzonych, coraz większa presja na ich udaną integrację i coraz większy bunt przeciw konieczności bycia z nimi w jednej klasie. Nie ma tu niczyjej winy, choć na cenzurowanym jest szkoła, a nie rodzina. Bo szkoła musi, a rodzice mogą. Na przykład rzekomo lepszy, jaki Pan podał, odpowiedział już częściowo Włodzimierz Zielicz, ale ja tę odpowiedź powtórzę i uzupełnię. Rozumiem, że konflikt z nauczycielką fizyki nie pozostawiał wątpliwości, po czyjej stronie jest wina. Nawet jednak jeśli tak było w istocie, to dyrektorowi trudno jest realizować, jak Pan to nazwał, "zalecenia" (czyje, nawiasem mówiąc? Uczniów>? Ich rodziców?). Faktem jest, że ciężko wpłynąć na postawę nauczyciela, szczególnie jeśli on sam uważa, że racja jest po jego stronie. Dlatego w dawnych dobrych czasach trwało się do końca roku i albo go zwalniało, albo, jeśli było to niemożliwe, przesuwało do innej klasy, najlepiej rozpoczynającej naukę. Teraz może okazać się nawet to niemożliwe, z braku zamiennika. Zgadzam się, że to wszystko, łącznie z niemożnością zwolnienia złego nauczyciela, jest chore, ale nie bardziej niż to, co ja opisałem.

Skomentował Włodzimierz Zielicz

A to jest ten wspomniany wywiad w Przeglądzie:
https://www.tygodnikprzeglad.pl/celem-ministra-pacyfikacja-nauczycieli/ ;-)

Nasza strona używa, do prawidłowego działania używa technolgii ciasteczek. Więcej informacji na ten temat na stronie: Więcej...