Zapiski inżyniera Pytlaka

Opowieści z mojej ścieżki - odcinek 4

(liczba komentarzy 0)

015. Ja Cię uczyć każę!

   Dla mnie nowopowstająca Polska miała bardzo konkretne znaczenie, że wreszcie będę mógł się uczyć. Nie przypuszczałem wtedy, gdyż nie miałem ku temu żadnych podstaw, że jest to początek nowej ścieżki mojego życia, długiej a czasami i trudnej, która powiedzie mnie do góry nazwanej „wiedzą i poznaniem”. Patrzącemu na nią z dołu, szczyt wydaje się niekiedy niewyraźny, lecz zawsze skąpany w obłokach!

   Przed wybuchem wojny i w czasie jej trwania nie chodziłem do szkoły. Ale tuż po wyzwoleniu, w Dzierzązni, chyba w marcu 1945 roku, ogłoszono, że wszystkie dzieci w wieku szkolnym mają się stawić w budynku szkoły w Kolonii, gdzie będą odbywały się zapisy do klas. Po naradzie z mamą postanowiliśmy, że ze względu na wiek ja zapiszę się do klasy czwartej, a Kazik do drugiej.

   W wyznaczonym dniu poszliśmy we dwóch do szkoły, która mieściła się w budynku zbudowanym przed wojną w Kolonii. Gdy przyszła moja kolej na egzamin, bardzo prosty zresztą, gdyż polegał na odpowiedzi na kilka pytań z matematyki i polskiego, mój egzaminator stwierdził, że wiedziałem więcej niż to, co było wymagane do klasy czwartej, mówiąc: „Nie, nie mój mały, ty pójdziesz do klasy piątej i wydaje mi się, że nawet piąta jest dla ciebie za niska, ale niestety to jest ostatnia w naszej szkole.” I tak zapisano mnie do klasy piątej, a zaraz potem, chyba w marcu 1945 zaczęły się dla nas lekcje.

   Pierwszy rok szkolny nie trwał długo, bo skończył się w lipcu. Ja dostałem cenzurkę na piątkach i promocję do szóstej klasy, z czego byłem niesłychanie dumny, gdyż byłem najmłodszy i najlepszy w klasie. Na zakończenie roku szkolnego odbyła się w szkole wielka akademia, gdzie chór szkolny śpiewał „Jeszcze Polska nie zginęła …” i „Boże coś Polskę…”, były też przewidziane wiersze recytowane przez uczniów. Mnie przydzielono wiersz Marii Konopnickiej, który zaczynał się tak:

Jeśli nasza dobra wola pod ziemią leży,
Przeorajmy nasze pola na zagon świeży.

Od pradziadów, my dziedzice przejęli długi,
Przecież stać nas na płużyce, stać nas na pługi…

   Wszedłem na estradę z ogromną emocją, chociaż znałem wiersz bardzo dobrze, gdyż go powtarzałem w domu wiele razy. Ukłoniłem się wszystkim i zacząłem recytację:

Jeśli nasza dobra wola pod ziemią leży,
Przeorajmy nasze pola na zagon świeży…

   I … na tym koniec. Widząc przed sobą dużo osób wpatrzonych we mnie, wpadłem w panikę i wszystko, co znałem z wiersza wyleciało mi nagle z pamięci. Nie mogąc nic więcej wyksztusić, z ogromnym wstydem i chyba płacząc zbiegłem z estrady. Po tym strasznym dla mnie przeżyciu, postanowiłem wytrenować pamięć, by w przyszłości uniknąć podobnego zdarzenia. Brałem książki z wierszami od pani Śmierzchalskiej i tych wierszy, których treść nie zawsze była dla mnie zrozumiała, pasąc krowy, uczyłem się na pamięć, a następnie recytowałem je aż do znudzenia przed żującymi w zamyśleniu trawę krowami.

   Na święta Bożego Narodzenia uczniowie starszych klas mieli wystawić w szkole żywą Szopkę Betlejemską. Ja miałem grać świętego Józefa, może dlatego, że byłem wysoki i chudy. Do tej roli przygotowywałem się bardzo solidnie. Nie była bardzo skomplikowana, miałem tylko wyjść przed szopkę, stuknąć długą laską i możliwie grubym głosem powiedzieć do pasterzy i czekających przed szopka monarchów:

Coście słyszeli, to się wam nie śniło,
Dzieciątko Boże się już narodziło!

   A potem stanąć w końcu szopki i nic już więcej nie mówić. Bardzo liczyłem na to przedstawienie, by wymazać ostatecznie z pamięci zgromadzonych moją nieudaną recytację. Niestety, w dzień przedstawienia miałem wysoką gorączkę i mimo rozpaczliwych moich błagań, że nic mi nie będzie, mama zadecydowała, że zostaniemy w domu. Tak też się stało i jeszcze jedne drzwi, które mogły mnie doprowadzić do wspaniałej kariery aktorskiej, zamknęły się przede mną z trzaskiem.

   Do szkoły, drogą i przez most na Płonce, było około 3 km, ale przez łąki i kładkę na rzeczce droga była dwa razy krótsza, dlatego też bardzo rzadko chodziliśmy przez most. Latem i zimą droga nie przedstawiała żadnych trudności, ale wiosną i jesienią droga przez łąki i kładkę zamieniała się w drogę przez rozlewisko. Dziś trudno mi powiedzieć, ile razy suszyłem swoje ubranie przed wejściem na lekcję lub przyjściem do domu, ale to mi nie przeszkadzało korzystać z tej drogi, gdyż nadawało to jej specjalny dreszczyk emocji.

016. Literacka rola

   Nie mogę tu nie wspomnieć o moich początkach literackich. Było to chyba w klasie szóstej, a więc byłem już, w moim pojęciu, wystarczająco „oczytany i opisany”, aby zacząć samodzielną działalność pisarską.

   A zaczęło się to wszystko od prezentu, który mama podarowała mi na urodziny. Było to urządzenie do pisania atramentem, nazywane wówczas „wiecznym piórem”. Normalnie do pisania nosiliśmy ze sobą w buteleczce atrament i obsadkę z zamocowaną na jej końcu stalówką. Było to kłopotliwe do noszenia i wcale niełatwe do pisania, gdyż stalówka umoczona zbyt głęboko w kałamarzu powodowała często kleks w zeszycie, który był bardzo źle widziany przez panią od polskiego i nawet bibuła, której używaliśmy do osuszenia stronicy po napisaniu tekstu, nie mogła go wciągnąć. Moim podarunkiem byłem zachwycony, bo tylko jedna dziewczynka w klasie miała takie cudo. Po zdjęciu skuwki z pióra, kręcąc za jego koniec naciągało się atrament, który potem spływał na stalówkę pozwalając pisać długo i bez konieczności maczania jej w kałamarzu. Postanowiłem dać wyraz mojemu szczęściu, tworząc okolicznościowy wierszyk, który nie wahałem się nazwać „Odą do wiecznego pióra”. Pierwsza zwrotka tej ody była już bardzo wymowna:

Moje wieczne pióro, ze stalówką złotą,
Tak mi ładnie pisze, jakbym prosił o to.
Pisze mi litery, cyfry tajemnicze,
Wiele pięknych rzeczy, których nie wyliczę!…

   Będąc pod wrażeniem nieoczekiwanego prezentu, „machnąłem” chyba tej ody ponad stronę, a nawet pokazałem ją właścicielce drugiego pióra mówiąc, że ja umiem pisać wiersze, a ona nie potrafi. Obraziła się na mnie śmiertelnie. Dodam, że przy bliższym poznaniu pióro odkryło swoje wady, a mianowicie, po odłożeniu atrament szybko zasychał na stalówce i aby móc na nowo nim pisać musiałem wyjmować stalówkę, myć ją i na nowo zakładać. Wkrótce stalówka zardzewiała tak, że pisać się dalej nie dało i jako wspomnienie po piórze została mi tylko oda. Ale pióra bardzo mi było żal!

   Również przygotowania do bierzmowania natchnęły mnie chęcią do napisania utworu religijnego na temat nieszporów, odprawianych w kościele zwykle w niedzielę pod wieczór. Chylący się ku zmierzchowi dzień dodawał tajemniczości odbywającej się ceremonii religijnej, a śpiewane pieśni pozwalały podziwiać piękny głos mojej koleżanki z klasy, która stała obok mnie. By ułatwić sobie pracę napisałem najpierw tekst prozą, a potem, pocąc się bo szło mi to opornie, starałem się przekształcić go w wiersz, dobierając odpowiednio słowa tak, aby się rymowały. Pierwsza zwrotka tego, niestety nieukończonego dzieła, gdyż miał to być poemat wielostronicowy, zaczynała się tak:

„Niech będzie Chrystus pochwalony!”
Na Anioł Pański biją dzwony,
W ciszy wieczornej słodkie dźwięki,
Unoszą w niebo nasze dzięki!…

   Po stwierdzeniu przed samym sobą, że droga poety jest zbyt trudna, by mnie doprowadzić do jakiejś chwały, postanowiłem spróbować raz jeszcze moich sił, ale tym razem w prozie. Otóż książki, do jakich miałem dostęp, były raczej przeznaczone dla odbiorcy lubiącego nieskomplikowane historie, gdzie miłość dwojga młodych, po wielu wymyślnych przeszkodach, kończyła się zawsze udanym małżeństwem na ostatniej kartce. Takimi historiami, pisanymi miedzy innymi przez Michel Zevacco, byłem czasami zniechęcony, gdyż bardzo chciałem dowiedzieć się, jak dalej potoczyły się losy bohaterów powieści.

   Aby temu zaradzić, postanowiłem napisać powieść, która zaczynała się właśnie tam, gdzie inne się kończyły, to znaczy w kościele, w czasie ślubu młodej pary. Ponieważ jestem przekonany, że dramatyczna, lecz szczęśliwie kończąca się moja historia świeżo ożenionych, nie byłaby w stylu dzisiejszym, więc ograniczę się tylko do skromnego cytatu, dla oddania nastroju zaczynającej się powieści:

Ostatnie słowa błogosławieństwa, udzielonego nowożeńcom przez pochylonego od wieku proboszcza, nie zdążyły jeszcze dobiec do uszu stojących u wejścia uczestników zaślubin, gdy potężne akordy grających organów wypełniły cały kościół. Wkrótce głos organów przycichł, pozwalając usłyszeć śpiewaną pięknym, dziewczęcym młodym głosem, pieśń-modlitwę, w intencji młodej pary:

Pod Twą obronę Ojcze na niebie,
Dwoje Twych dzieci swój oddaje los.
Ty im błogosław, ratuj w potrzebie,
I broń od zguby, gdy zagraża cios!

Skąpana w dźwiękach tej majestatycznej melodii młoda para zbliżała się powoli do wyjścia, gdzie licznie zgromadzeni cisnęli się, by złożyć jej życzenia szczęścia i pomyślności. Gdy nagle…

   Czy w tych przytoczonych powyżej trzech utworach poezji i prozy było coś, co mogło zainteresować czytającego? Nie wiedziałem. Dla mamy utwory, które jej przeczytałem, były wspaniałe. Kazik, po upewnieniu się, że naprawdę ja sam napisałem odę, poprosił mnie o napisanie takiej samej o nim w zamian za pasanie za mnie krów, co oczywiście odrzuciłem, pukając się po głowie, bo odę za pasanie! Nie mając więc wokół mnie czytelników, którzy doceniali by moją twórczość, po upływie pewnego czasu postanowiłem odłożyć zamiłowania literackie na półkę, gdzie nigdy więcej już nie zajrzałem. Ale czy na pewno nigdy więcej?

017. Hazardowy odpust

   Ponieważ kościół w Skołatowie, odległym o 1,5 km od naszego domu, został otwarty mniej więcej w tym samym czasie co szkoła, mama zapisała mnie na przygotowanie do bierzmowania. Ale wraz z otwarciem kościoła otworzyła się dla mnie nowa rozrywka w postaci uczestnictwa w procesjach odpustowych do innych parafii. To było bardzo interesujące z wielu względów.

   Wierni szli drogą, na przedzie niosący sztandary i obrazy, a za nimi, śpiewając pobożne pieśni, reszta uczestników. Było tam zwykle dużo ludzi i na dzieci nikt nie zwracał uwagi, mogliśmy więc biegać i grać w różne gry. Ale dopiero po przyjściu na miejsce odpustu, zwykle po 5-7 km drogi, otwierał się przed nami rajski świat. Wokół kościoła stało dużo rozstawionych straganów, na których sprzedawano rzeczy pobożne, jak święte figurki, malowanki ze świętymi, fotografie, różańce z oliwek rosnących w Ziemi Świętej, wodę z cudownego źródła w Lourdes i wiele, wiele innych. Ale mnie podobały się inne stoiska, gdzie można było za opłatą strzelać z wiatrówki do ruchomych celów, rzucać piłkami lub kółkami i wygrywać nagrody, jeździć na karuzeli lub ścigać się w workach niosąc w ustach łyżkę z położonym na niej świeżym jajkiem. Starsi, interesowali się przede wszystkim stoiskami, gdzie mogli zakupić produkty codziennego użytku: buty, ubrania, garnki, talerze, a nawet zwierzęta. To były prawdziwe targowiska handlowe.

   Pewnego razu mama dała mi pieniądze, abym na odpuście w Daniszewie, gdzie był słynący cudami obraz Matki Boskiej, kupił sobie sandały. Wojenne drewniaki bowiem już w tym czasie zaczęły wychodzić z mody. Podszedłem do grupy ludzi otaczających mężczyznę, który na małym stoliku podnosił i przekładał w różnym porządku 3 karty. Podniesiona karta na krótką chwilę przed położeniem była pokazana otaczającym, by mogli spostrzec jej kolor. Były dwie karty czarne, przegrywające i jedna czerwona, wygrywająca. Stawiający stawkę, wygrywał ją podwójną, jeśli po manipulacji żonglera, wskazał prawidłowo miejsce karty czerwonej. Grający zebrani wokół stolika często przegrywali, ale też dużo wygrywało. Długo przyglądałem się tej grze i było dla mnie oczywiste, że wygram, jeśli pokażę na kartę w odpowiednim momencie. Podzieliłem otrzymaną sumę na dwie części i po postawieniu połowy sumy wskazałem na miejsce, gdzie powinna się znajdować czerwona karta. Jakie było moje przerażenie, gdy wskazana karta okazała się czarna. Niemożliwe, bym się pomylił.

   Sandałów za połowę sumy już nie mogłem kupić, jedynym wyjściem z sytuacji było postawić raz jeszcze pozostałe pieniądze, ale tym razem na pewniaka, aby się odegrać. Nie znałem wtedy przysłowia, że ojciec wydziedziczył syna nie za to, że przegrał, ale za to, że się odgrywał. Tak było i ze mną, a już po przyjściu do domu wolałem odebrać od babci „openklanca” za zgubienie pieniędzy niż za ich przegranie w trzy karty. To mnie chyba uchroniło na całe życie od pasji gier hazardowych. Nawet w Las Vegas nie dałem się namówić na grę w ruletkę, a jedyną grą, którą akceptowałem, była maszyna nazywana „jednorękim bandytą” ze stawką 10 centów za zakręcenie. Krótko mówiąc, nie lubię hazardu.

018. Pierwsze doktoraty

   Teraz mój pierwszy obrazek szpitalny, pierwszy, gdyż później będą jeszcze inne. Na początku lata 1946 roku, wracając ze szkoły, poczułem bardzo silny ból w brzuchu, z prawej strony na dole. Zaniepokojona tym mama posadziła mnie na furmankę i pojechaliśmy na wstępną konsultację do znanego już z poprzedniej wizyty z obojczykiem nauczyciela. Ten poradził mamie zawieźć mnie szybko do lekarza na badanie, więc nie zwlekając, pojechaliśmy furmanką do szpitala w Płońsku.

   Jak mi mama potem objaśniła, szpital po wojennych przejściach znajdował się w opłakanym stanie, tym niemniej funkcjonował i wreszcie Polacy mogli z niego korzystać. Pan w białym fartuchu wydawał się sympatyczny. Po przemacaniu mojego brzucha, popatrzeniu w gardło i poklepaniu po głowie wydał swój werdykt: „Tak, dobrze, że pani go przywiozła, bo wszystko wskazuje, że jest to atak ślepej kiszki i będziemy musieli go zoperować.” Nogi ugięły się pode mną, patrzyłem na mamę z przerażeniem, a mama: „Nie bój się syneczku, to nic strasznego, uśniesz, a jak się obudzisz, to już będzie po wszystkim i mama będzie przy tobie.” Operacja miała się odbyć na drugi dzień i już od tej chwili nic mi nie dano do jedzenia. Bałem się bardzo, ale dla dodania sobie odwagi starałem się wyobrazić moją dumę przed kolegami, gdy po powrocie do domu opowiem im, jak odważnie zniosłem cierpienia operacji, której żaden z nich jeszcze nie miał.

   Mama siedziała przy łóżku całą noc, a ja widziałem zza przymrużonych powiek, że często wycierała sobie oczy. Rankiem przyszedł sanitariusz, kazał mi się wykąpać pod prysznicem i potem razem z mamą, która szła obok, ściskając mnie za rękę, doszliśmy do sali operacyjnej. Kazano mi się rozebrać i położyć na specjalnym stole, gdzie zrobiono mi chyba dwa zastrzyki w plecy. Poczułem gwałtowny ból gdzieś w kręgosłupie. Potem ktoś przywiązał mi nogi, ręce i ciało do stołu jakimiś pasami, tak że nie mogłem się w ogóle ruszać. Siostra zakonna przykryła mi twarz białym ręcznikiem i stanęła obok trzymając mnie za głowę.

   Przypuszczałem, że dali mi zastrzyki przeciwbólowe, gdyż byłem zdrętwiały i nic nie czułem. Nagle ból okropny pojawił się niespodzianie, poczułem jakby ktoś wyciągał mi wszystkie wnętrzności, aż od gardła. Ogromny ból nie do zniesienia. Zacząłem krzyczeć, krzyczeć coraz mocniej, zacząłem wyć. Siostra trzymając mnie za głowę, usiłowała mnie uspokoić. Kazała mi gryźć ręcznik, ale ja go wypluwałem i krzyczałem: „Dajcie mi nóż, ja się zabiję.” Słyszałem głos lekarza, który mnie operował: „Siostro, dłużej z nim tak nie wytrzymamy. Niech mu siostra da chloroform.” Siostra położyła mi coś na twarzy, poczułem nieprzyjemny, duszący zapach, i kazała mi liczyć. Doliczyłem do 17, ból zmalał i dalej liczyć mi się nie chciało, więc zamilkłem. W pewnym momencie znowu poczułem ogromny ból, co spowodowało, że znów włączyłem moje jodłowanie, tylko o oktawę wyżej. Usłyszałem jeszcze gniewne: „Niech siostra doda chloroformu…” i głos się rozpłynął.

   Obudziłem się nocą, było ciemno. Pić mi się chciało niesłychanie. Wstałem z łóżka, by poszukać wody. Przez światło padające przez okno zobaczyłem umywalkę w kącie i odkręciłem kran w tym samym momencie, gdy drzemiąca na krześle mama, obudziła się z krzykiem: „Boże, Rysiu, co ty robisz! Nie pij!!!” Nikt mi nie powiedział, że po operacji nie wolno pić i gdyby nie obecność mojej mamy w pokoju, sądzę, że moje obrazki pozostałyby nieczytelne. Leżałem w tym szpitalu jeszcze ponad dwa miesiące, gdyż pojawiły się powikłania, z zakażeniem włącznie.

   To, co było pikantnego w tej historii, to, że wcale nie miałem problemu z wyrostkiem robaczkowym. Jak przyznała się siostra zakonna mojej mamie przy wypisywaniu mnie ze szpitala, operacja wyrostka nie była potrzebna, ponieważ miałem wtedy ostre zapalenie nerek. Dzisiaj moja blizna na brzuchu rozciąga się na długości 12 cm, co oczywiście nie najlepiej świadczyło o kunszcie personelu lekarskiego w powojennym Płońsku.

   Jak przywieziono mnie wozem do domu, była już pełnia lata. Był to okres dojrzewania gruszek, które uwielbiałem, a szczególnie te nazywane „klapsami”. Koledzy, by mnie powitać, przynieśli ich dużo, a ja naprawdę jadłem je z ogromną przyjemnością. Nocą ostry ból mojego brzucha wystraszył na nowo mamę. Obudzony przez nas nauczyciel po namacalnej krótkiej konsultacji, wydał równie krótki werdykt: „Podejrzewam skręt kiszek!” Bez zatrzymywania się już w domu, nocą pognaliśmy znowu, co koń wyskoczy, do szpitala w Płońsku. Może dzięki pomocy trzęsącej się na drodze furmanki, gdyż jechaliśmy ostro, zanim dojechaliśmy do szpitala sytuacja się odblokowała. Skrętu kiszek nie miałem, ale podróż nocą w tę i z powrotem do Płońska odbyłem.

   Kiedyś mama zwróciła uwagę, że jeden z moich zębów rósł krzywo, a więc przy okazji pobytu w Płońsku poszła ze mną do dentysty. Jeden pan (chyba dentysta) po obejrzeniu mojego uzębienia, które jak u wszystkich w moim wieku, było już w ostatecznym wydaniu, oświadczył: „Proszę panią, to jest kieł, który nie ma miejsca, aby rosnąć normalnie. Trzeba go usunąć, aby nie przeszkadzał innym.” W wyznaczony dzień wizyty, mama niestety nie mogła mi towarzyszyć, więc sam, z lekką obawą w sercu, ruszyłem rankiem pieszo z Dzierzązni do Płońska. Kilka godzin później zasiadłem w fotelu i pan w białym fartuchu po obejrzeniu raz jeszcze wnętrza moich ust, spytał:

   - Ze znieczuleniem czy bez?

   - A ile to będzie kosztować, proszę pana?

   Wymienił dwie sumy, ale ta ze znieczuleniem była kilkakrotnie wyższa niż bez. Pamiętałem, że moje poprzednie zęby wylatywały prawie same i wyrwanie ich przy pomocy zwykłej nitki, odbywało się zawsze bez bólu.

   - Proszę pana, to bez znieczulenia. Pan spojrzał na mnie bardziej uważnie:

   - Na pewno chcesz bez znieczulenia?

   - Tak, tak, proszę pana.

   - A nie będziesz krzyczał?

   - Nie, proszę pana, nie będę, ale już bez przekonania. Moja decyzja była tym bardziej nieodwołalna, że już miałem przeznaczenie dla pieniędzy, które zaoszczędzę z tych, co mi mama dała na dentystę. Trochę przestraszył mnie fakt, że pan przyniósł dwa paski i starannie zaczął nimi przywiązywać moje ręce do poręczy fotela, a przecież powiedziałem mu, że nie będę krzyczał. Odstawił kołowrotek napędzany nogą, wziął obcążki na widok, których serce mi załomotało, ale nic już nie mogłem powiedzieć, gdyż usta miałem zapchane watą.

   Co się potem działo! Jeszcze dzisiaj mam żywe wspomnienie okropnego bólu, który towarzyszył całej tej operacji. Upiorny kieł nie chciał w żaden sposób rozstać się ze mną. Biały fartuch, który miałem ciągle przed oczami, tańczył wokół mnie, ciągnąc i kręcąc obcążkami za ząb, który broniąc się przed wyrwaniem, w końcu się złamał. Niezrażony tym operator, już bez dalszych ceremonii wziął moją głowę pod lewe ramię, by ją unieruchomić ostatecznie, rozerwał chyba dziąsło i wydłubał resztę zęba, która tam tkwiła. Nawet nie miał do mnie pretensji za przenikliwe dźwięki: „Aaaaaa! Oooooo!”, które emitowałem w czasie trwania zabiegu. Od tej pory, w dalszych moich kontaktach z dentystami, nigdy nie zapomniałem żądać znieczulenia, nawet przy niewinnym borowaniu zęba.

   019. W POSZUKIWANIA UTRACONEGO…

   Kazik opuścił szkołę w Dzierzążni w 1946 roku, po ukończeniu trzeciej klasy i wyjechał na stałe do swojej mamy do Warszawy. Bardzo mnie to martwiło, gdyż straciłem mego dobrze przyuczonego giermka i czekałem z niecierpliwością, kiedy będę mógł go na nowo zobaczyć. Toteż, gdy na Święta Bożego Narodzenia mama zezwoliła mi wyjechać na kilka dni do mojej chrzestnej cioci w Modlinie, postanowiłem, nic nie mówiąc mamie, która na pewno bałaby się puścić mnie samego, że pojadę również do Warszawy odwiedzić Kazika.

   Podróżowało się wtedy bardzo prosto. Wystarczyło wyjść na szosę w Kolonii, gdzie jeździły ciężarówki, czasami wojskowe, czasami niewojskowe i uzbroiwszy się w świętą cierpliwość czekać, aż któraś z nich zatrzyma się, by wziąć oczekującego na tak zwanego „łebka”. Opłata za podroż była określana jednostronnie przez kierowcę i zależała od jego potrzeb i chyba trochę tylko od dystansu do przejechania. To była komunikacja, gdzie komfort jazdy i godzinę przyjazdu można było poznać tylko po przybyciu na miejsce wysiadki.

   Było to kilka dni przed świętami, kiedy wyszedłem na szosę w Kolonii, by pojechać do Modlina. Pamiętam, że marzłem tam strasznie, czekając w mizernym paltocie na ciężarówkę, której kierowca, wzruszony raczej moim wyglądem niż perspektywą zarobku, zdecydował się mnie zabrać. Po spędzeniu dwóch dni w Modlinie postanowiłem, że pora działać. Oświadczyłem więc cioci, że wracam już do domu, do Dzierzążni, bo tam na mnie czekają. Nie powiedziałem jej o moim zamiarze podjechania do Warszawy, gdyż pomyślałem, że jeżeli jej powiem, to zapyta, czy mama się na to zgodziła i podróż mogłaby się nie odbyć, ale wychodząc na szosę stanąłem po stronie, gdzie samochody jechały w kierunku Warszawy.

   Znałem adres cioci, gdyż mieszkaliśmy tam w czasie oblężenia Warszawy, ale nie wiedziałem, gdzie i z której strony Wisły kierowca zdecyduje się wysadzić mnie na jezdnię. Nie było dużo ciężarówek jadących do Warszawy, toteż, gdy jedna z nich zatrzymała się i kierowca zgodził się mnie zabrać po zainkasowaniu pieniędzy, szybko wdrapałem się na platformę. Na nieszczęście dla mnie ciężarówka była raczej wariantem letnim, do podroży i przewozu pasażerów zimą, a tym bardziej przy temperaturze minus 20 stopni, zupełnie się nie nadawała. Platforma była pusta i odkryta, bez żadnej plandeki. Ruszyliśmy, na wierzchu platformy czułem jak wiatr lodowaty przenikał mnie do kości, a nie było, gdzie się schronić. Jako wspomnienie z tej syberyjskiej jazdy, mam do dzisiaj pięć odmrożonych palców u prawej nogi.

   Nie pamiętam już jak dojechałem do Warszawy i jak doszedłem do domu cioci, ale prawdopodobnie zajęło mi to sporo czasu i chyba pytałem o drogę. W każdym razie było po obiedzie, gdy doszedłem do ich mieszkania na Pradze. Zapukałem do drzwi, zamknięte, widocznie nikogo nie było. Czekałem długo pod drzwiami i dopiero gdzieś przed wieczorem przyszedł wujek z pracy w Zakładach Optycznych. Widząc mnie, aż się cofnął:

   - Rysiu, a ty skąd? Co ty tu robisz?

   - Mama mi pozwoliła, żebym przyjechał do Kazika na święta.

   - No, mówi wujek, patrz jak to źle wypadło. Kazik właśnie pojechał ze swoja mamą dwa dni temu na święta do cioci, do Wrocławia.

   Słysząc to, poczułem głęboką rozpacz i smutek. Jak to, Kazik, mój podopieczny mógł pojechać do Wrocławia, a ja wrócę do Dzierzązni i będę się wstydził sam przed sobą, że moja sekretna wyprawa skończyła się sromotną porażką? To było nie do zaakceptowania, jadę za nim do Wrocławia. On mógł pojechać, więc tym bardziej ja też mogę! Wyjazd mojego kuzyna ze swoją mamą do Wrocławia nie był przypadkowy, była to bowiem pierwsza wizyta, jaką ciocia chciała złożyć swojej kuzynce w ich nowym miejscu zamieszkania. Jak już wspominałem, ciocia i wujek, który powrócił w 1945 roku z Oświęcimia oraz Bogusia, ich adoptowana córeczka, wyjechali na początku 1946 roku na tak zwane Ziemie Odzyskane i osiedlili się na stałe we Wrocławiu.

   Oświadczyłem wujkowi, że ponieważ Kazika nie ma, to ja wracam do domu, do Dzierzązni. Nie zdziwiło go to, spytał tylko, czy mam wystarczającą ilość pieniędzy na drogę powrotną, co szybko potwierdziłem, bojąc się zdradzić z moim nowym planem podróży. Zresztą wujek specjalnie się mną nie interesował. Kazał mi wziąć sobie coś do zjedzenia i przygotował mi miejsce do spania.

   Nazajutrz rano, po śniadaniu i z kanapkami na drogę, wyszedłem z wujkiem idącym do pracy i poszedłem dalej już sam, na Dworzec Główny, który był za Wisłą, na drugim końcu Warszawy. Przedtem sprytnie wyciągnąłem od wujka informacje, że oni wyjechali właśnie z tego dworca i miałem nadzieję znaleźć tam pociąg, który by powiózł mnie jak i ich do Wrocławia. Słowo dworzec, a jeszcze mniej główny, nie odpowiadało zupełnie temu, co zobaczyłem. Był to wielki drewniany barak, pełen ludzi biegnących w różne strony i obarczonych niesamowitą liczbą bagaży.

   Z wielkim trudem i po długim czekaniu w kolejce udało mi się zbliżyć do jednego z nielicznych okienek sprzedaży biletów. Poprosiłem o bilet do Wrocławia. Pan z okienka wypisał bilet i wymienił cenę, którą powinienem za niego zapłacić. Słysząc ją, zdrętwiałem – wymieniona suma była dużo większa niż wynosił cały mój stan majątkowy. Nie słysząc mojej odpowiedzi, pan zza okienka spojrzał na mnie i domyślając się, jaki jest mój problem, zapytał:

   - Ile ty masz pieniędzy na bilet? Podałem mu, zaciśnięte w ręku, zmięte, papierowe złotówki. On je przeliczył i powiedział:

   - Za to, co masz tutaj, mogę ci dać tylko bilet do Koluszek. Chcesz taki bilet? Szybko odpowiedziałem, że tak, bojąc się, że się rozmyśli i nic mi nie sprzeda. Nie miałem pojęcia, gdzie są Koluszki, ale już miałem do nich bilet w garści. Około południa ogłoszono przez megafon, w prawie niezrozumiałym języku, że: „Pociąg osobowy do Koluszek, … Wrocławia, będzie podstawiony na tor … i odjedzie o godzinie … Wskakiwanie do podstawianych wagonów będzie surowo karane.”

   Wskazany peron był nabity ludźmi oczekującymi na pociąg. Do wjeżdżających tyłem wagonów ludzie wskakiwali w biegu nie bacząc na nic, byle zająć miejsca w środku, byle móc pojechać. Bilety bowiem były sprzedawane niezależnie od liczby miejsc w pociągu. Kto się nie zmieścił, czekał na następny pociąg, tego dnia lub następnego i tak aż do skutku. Dlatego dworce w tym czasie bez względu na porę dnia i nocy zawsze były pełne ludzi. Tych, co chodzili i tych, co w oczekiwaniu na następny pociąg drzemali, siedząc na licznie tam rozstawionych, drewnianych ławkach. Podstawiony pociąg do Wrocławia był długi i składał się z wagonów osobowych i towarowych. Ci, którzy mieli mniejsze bagaże starali się wedrzeć do wagonów osobowych, zapewniających ogrzewanie i jakąś część miejsc do siedzenia. Ci z ogromnymi bagażami, a było ich wielu, lokowali się w wagonach towarowych z całym swym przewoźnym dobytkiem. Dodam, że turystów w tym czasie jeszcze nie wynaleziono, a pociągami na Ziemie Zachodnie jeździli prawie wyłącznie ludzie „biznesu”, których wtedy określano malowniczym mianem „szabrowników”.

   Z wielkim trudem udało mi się wślizgnąć pomiędzy nogami dorosłych do wagonu osobowego, oczywiście na miejsce stojące, ale ważne, że byłem już w środku. Nie muszę dodawać, że pociąg był nabity i tylko ze względu na panującą zimę, nie było chętnych do jazdy na stopniach czy na dachach wagonów. Do Koluszek dojechałem bez większych problemów, ale w wagonie było bardzo ciasno. Stałem ściśnięty między innymi pasażerami w korytarzu obok toalety; ta była otwarta i też pełna ludzi, ale nikt na to nie zwracał najmniejszej uwagi. Panujący tłok powodował niewygodę, to prawda, ale zapewniał, że wszystkim było cieplej.

   W Koluszkach wysiadło kilka osób, a mnie udało się wejść do przedziału, gdzie dzięki moim spartańskim wymiarom uzyskałem możność zawieszenia się na kawałku ławki. Od Koluszek sytuacja się pogorszyła, ludzi było tak samo dużo, ale równocześnie było coraz zimniej, gdyż wagon z jakichś przyczyn przestał być w ogóle ogrzewany parą z lokomotywy. Zziębnięty, bo palteczko miałem takie „wiatrem podszyte”, zgłodniały, bo kanapki od wujka dawno już zjadłem, siedziałem, a w większości stałem między ławkami, ustępując innym, starszym pasażerom miejsca, a w ogóle to czułem się bardzo nieszczęśliwy.

   Mróz był okropny, ja byłem okropnie zmarznięty i w dodatku moja szkolna teczuszka z legitymacją szkolną, która mi towarzyszyła, zaginęła, gdy na jakiś moment postawiłem ją obok siebie. Jechaliśmy całą noc, pociąg zatrzymywał się od czasu do czasu na stacjach, a czasami w szczerym polu i stał tam całymi godzinami. Ludzie mówili, że na pewno są jakieś problemy z węglem, a może z przejazdem przez mosty? Następnego dnia jakiś student, który jechał z Warszawy na święta do domu, widząc samego, zmarzniętego chłopca zainteresował się mną pytając:

   - Gdzie ty jedziesz sam, bez opieki? Odpowiedziałem:

   - Jadę do cioci do Wrocławia. Spytał się jeszcze, czy mam coś do zjedzenia.

   - Nie mam, bo już wszystko zjadłem.

   Podzielił się ze mną częścią swojego jedzenia, zrobił mi też kawałek miejsca obok siebie i powiedział, żebym trochę pospał opierając się o niego. Tak też zrobiłem, ale jak się obudziłem jego już nie było, wysiadł gdzieś po drodze. A ja znowu samotnie kontynuowałem zaczętą w Warszawie drogę. W tym czasie do Wrocławia jechało się minimum cała dobę, jeżeli nie dłużej, ale pociąg, w którym jechałem dowlókł się do Wrocławia zaledwie wieczorem następnego dnia, czyli moja droga trwała ponad 30 godzin. Wreszcie zaczęły się pojawiać za oknami stacje z nazwą Wrocław, połączoną z inną nazwą, jak Wrocław-Zalesie, Wrocław-Krzyki i inne, ale ja nie wiedząc, gdzie mam wysiąść, zdecydowałem, że będę jechał do końca, tam, gdzie wszyscy będą wysiadać z wagonu.

   Nie wolno zapomnieć, że byłem małym chłopcem ze wsi, nieśmiałym, wystraszonym, i że znałem dobrze jedynie Dzierząznię i trochę Płońsk. W Dzierzązni, aby znaleźć kogoś wystarczyło znać nazwisko i nic więcej. Nie zdawałem sobie sprawy, planując skrycie moją podroż do Wrocławia, że adres, który znałem „Jaromirska Leokadia, ulica Krzywe Koło, Wrocław”, był absolutnie niewystarczający dla znalezienia kogoś w dużym mieście. Ale wtedy dla mnie to wcale nie było oczywiste i nikt nie mógł mi tego powiedzieć, gdyż nikt nie wiedział o moim projekcie.

   Był już dobrze zawansowany wieczór, gdy pociąg zatrzymał się na dworcu Wrocław Główny. Wszyscy wyszli z wagonów, więc i ja wyszedłem za nimi, ale zupełnie nie wiedziałem, co mam dalej robić, ani w która iść stronę. Byłem zmarznięty, głodny, niewyspany i trochę zmęczony, ale wreszcie we Wrocławiu. Peron był przepełniony ludźmi, tymi, którzy przyjechali tak jak ja, i tymi, co czekali na odjazd. Większość oczekujących na odjazd składała się z Rosjan, przeważnie wojskowych, ale byli też cywile, pewnie ich rodziny. Stali obok stosów bagaży, zawierających ogromne walizy, meble, zegary, rowery, maszyny do szycia…, było tam wszystko, co przedstawiało jakąś wartość do wywozu.

   Przechodząc obok oficera, stojącego z rodziną przy stosie pękatych walizek, zawadziłem niechcący o jedną z nich. Na wierzchu królował pięciolitrowy słój szklany, wypełniony w środku masłem. Słój się kiwnął i… wydając głuchy dźwięk, przykleił się do peronu. Zobaczywszy to, Rosjanin chwycił za leżący słój, podniósł go do góry, pewnie by sprawdzić, czy jest naprawdę pęknięty, a widząc szkło pobite w maśle, rzucił go ponownie na ziemię. Tym razem rekuperacja masła była już niemożliwa, a widząc mnie, sprawcę utraty drogocennego produktu, gapiącego się z przerażeniem na to, co się działo, rzucił się za mną w pogoń.

   Ja bowiem wystraszony, stałem bez ruchu, ale widząc gwałtowny charakter oficera, wolałem nie czekać, by go przeprosić za to, co zrobiłem. Dałem więc „dyla”, co oznaczało w ówczesnym języku, że ruszyłem jak w finale stu metrów, zdecydowany nie dać się dojść ścigającemu. Słyszałem jeszcze mrożące dla mnie „J… twoju mać, ubiju!” i zeskakując na tory przy peronie, gnałem jak szalony przed siebie. On ruszył za mną kłusem, ale tłok na peronie nie dawał mu żadnej szansy na złapanie sprawcy, a może w końcu się zmitygował, że nawet jak mnie złapie, to i tak masło przepadło. Mimo to w ogromnym strachu biegłem długo, długo wśród plątaniny torów, aż znalazłem się w ciemnym, nieoświetlonym miejscu, daleko od dworca.

   Przeszedłem przez ogrodzenie oddzielające tory od zabudowań i znalazłem się wśród wypalonych domów z czarnymi otworami w miejscu okien, na ulicy bez oświetlenia, zasypanej gruzami. Zbierało mi się na płacz, czułem dotkliwe zimno, byłem głodny, bezdomny, a jeszcze ciągle się bałem, że Rosjanin mnie złapie. Szedłem ścieżką wijącą się wśród gruzów, przed siebie, ulicami, gdzie nikogo nie było widać. Ulice były do siebie podobne, ciągle wypalone domy i wszędzie pełno gruzu. Idąc, widziałem w pobliżu niewielki dom, który się palił i dalej jeszcze ogniska palące się w gruzach. To nie były płomienie ogromne, były raczej małe, być może zapalali je ci, którzy szukali w wypalonych domach znajdujących się tam jeszcze różnych rzeczy, a może rozpalali je, aby trochę się ogrzać nocą, gdyż mróz był wyjątkowo dokuczliwy.

   Nie wiem, ile czasu to trwało, lecz w pewnym momencie zobaczyłem nadjeżdżający samochód. Siedzący w nim widocznie mnie spostrzegli w blasku lamp samochodowych, gdyż zatrzymali się przy mnie. Zobaczyłem wysiadającego wojskowego. W pierwszym odruchu, myśląc, że to Rosjanin, który mnie odnalazł, byłem już gotów do ucieczki, gdy nagle usłyszałem po polsku: „Chłopcze, a co ty tu robisz o tej porze, hę?” Stanąłem. Okazało się, że wpadłem na polski patrol wojskowy, jeżdżący na tak zwanym „gaziku” po bezludnych ulicach. Zabrali mnie ze sobą i zawieźli na jakąś komendę wojskową. Tam zaprowadzili mnie do pokoju, gdzie siedziała pani ubrana po wojskowemu. Pytała mnie, kto ja jestem. Odpowiedziałem, że jestem z Dzierzążni, ale nikomu to nic nie mówiło. Nie, nie miałem legitymacji szkolnej, a na pytanie, co robię we Wrocławiu odpowiedziałem, że przyjechałem do Kazika, który jest z mamą u mojej cioci mieszkającej na Krzywym Kole. To też jej nic nie mówiło. W końcu, widząc, że ledwie się trzymam na nogach, przyniosła mi coś do zjedzenia i pokazała pryczę, gdzie mogłem się położyć.

   Rano obudziłem się czując, że mnie ktoś ciągnie za rękaw. Była to znana już mi pani żołnierka, która objaśniła: „My ci dużo pomóc nie możemy, bo to nie jest nasze zajęcie, ale odwieziemy cię na ulicę Krzywe Koło.” Tak też się stało. Ponieważ nie znałem numeru domu, gdzie mieszkała ciocia, zostawili mnie samego na początku, a może na końcu tej ulicy. Pamiętam tylko, że obok był duży niezniszczony budynek, w którym, jak się później dowiedziałem, mieściła się Główna Biblioteka Wrocławia. Przeszedłem kilka razy całą ulicę, mając nadzieję, że może spotkam kogoś z rodziny.

   Sama ulica nie była długa i rzeczywiście była zaokrąglona tak, jak pokazywała jej nazwa. Większość domów kilkupiętrowych stała niezburzona, ale pożary bardzo nadszarpnęły ich wygląd i wiele okien nie miało szyb. Niektóre bramy bez wrót były zasypane gruzami. Było chyba dosyć wcześnie, bo nikogo nie było widać jeszcze na ulicy i nie miałem żadnej możliwości spytania o moją ciocię. Cóż było robić? Po przemyśleniu zdecydowałem się na sposób szukania, który wydawał mi się najbardziej skuteczny dla odnalezienia mieszkania wujostwa. Postanowiłem wchodzić do każdej bramy domów z szybami. Wydawało mi się oczywiste, że trudno mieszkać bez szyb, zwłaszcza zimą, i po kolei pukać do wszystkich mieszkań, pytając o moją ciocię. Zacząłem moje „dochodzenia” od pierwszego domu przy Bibliotece.

   Trzeba sobie wyobrazić stan domów, które przetrwały oblężenie, zdobycie i rabowanie Wrocławia najpierw przez Rosjan, a potem przez szabrowników. Mało było klatek schodowych w normalnym stanie. W większości brakowało stopni, w innych część schodów się zawaliła i wejście wyżej było możliwe po jakichś prowizorycznych szczeblach czy podporach. W wielu mieszkaniach brak było drzwi wejściowych, ale te, które je miały, uważałem za zamieszkałe i pukałem do nich nieśmiało. Na razie nikt nie znał pani Jaromińskiej, natomiast w kilku widząc zagniewaną twarz otwierającego, nie pytałem o nic, przepraszałem, zanim mnie skrzyczał i biegłem dalej. Chyba w piątym domu, na trzecim piętrze, do którego dochodziło się po połowie ocalałych schodów i czego już nie można było zrobić, aby dojść do dwóch pozostałych pięter, zobaczyłem znajomą twarz cioci Lodzi. Wślizgnąłem się przez półotwarte drzwi do środka. Ciocia widząc mnie, dosłownie zamieniła się w słup soli:

   - Rysiu? To ty? Wyjrzała na schody:

   - A gdzie twoja mama. Janka, gdzie jesteś? Moja mama miała na imię Janka

   - Ciociu, mamy nie ma, ja przyjechałem sam. Podeszła mama Kazika z wujkiem Bolkiem, wypytując znowu:

   - Jak to, matka cię puściła samego do Wrocławia? To nie do wiary, chyba ona na głowę upadła. Wypuścić dwunastoletnie dziecko, teraz zimą, w taka podroż!? Już ja jej powiem, co o tym myślę!

   Mimo moich gorących zapewnień, że mama wysłała mnie samego, abym odwiedził Kazika, niewiara cioć w moje słowa nie zmniejszyła się i w czasie obfitego śniadania, do którego zasiadła cała rodzina, śledztwo było kontynuowane. Powtarzałem moją wersję tak długo, jak mogłem, aż do momentu, gdy któraś z cioć powiedziała:

   - No tak, ale jeśli twoja mama o niczym nie wie, to jak strasznie musi przeżywać teraz twoje zniknięcie. Widząc w wyobraźni moją mamę w skrajnej rozpaczy, zdecydowałem się przyznać:

   - Mama o niczym nie wie, ja miałem jechać tylko do Modlina. Widziałem jak Kazik z niedowierzaniem, ale jednocześnie i z podziwem patrzył na mnie. Wszyscy odetchnęli z ulgą i zaczęli mnie wypytywać o szczegóły moich peregrynacji po Polsce. Na zakończenie ktoś powiedział:

   - Trzeba natychmiast wysłać depeszę do Janki, że Rysio dojechał szczęśliwie, żeby się nie martwiła! Ale żeś ty się odważył na taką podróż, to aż wierzyć się nie chce!

CDN.

Wróć

Dodaj komentarz

Nasza strona używa, do prawidłowego działania używa technolgii ciasteczek. Więcej informacji na ten temat na stronie: Więcej...