Blog

Wszyscy macie rację!

(liczba komentarzy 12)

   Rodzice, Nauczyciele, Dyrektorzy przedszkoli i szkół!

   Wszyscy, którzy zabieracie głos w publicznym dyskursie na temat obecnego stanu polskiej edukacji, wskazując i piętnując negatywne zjawiska dziejące się na co dzień w placówkach oświatowych oraz w rodzinach!

   Macie rację!

   Bez żadnych wątpliwości – wielu nauczycieli postępuje w swojej pracy nieprofesjonalnie, bezdusznie, a czasem po prostu głupio. Działa wbrew dobru powierzonych sobie dzieci, niekiedy wręcz czyni im krzywdę. Odnosi się do nich bez należytego szacunku. Zadaje prace domowe ponad siły i zdrowy rozsądek. Uczy dla stopni, a nie dla rozwoju. Nie sprawdza z wystarczającą starannością prac uczniów i nie docenia ich wysiłku. Nie pozostawia prawa do błędów. Bezkrytycznie stosuje źle dobrane albo pełne błędów podręczniki. Zmusza rodziców do pracy na domowym etacie korepetytora, albo do opłacania kogoś takiego, aby ich dziecko mogło sprostać szkolnym wymaganiom.

   Co gorsza, znaczna część nie wykazuje gotowości do rozmowy o problemach, unika kontaktu, kryje się za bezdusznymi przepisami. Nie przyjmuje krytyki swojego postępowania.

   Bez wątpienia również wielu rodziców popełnia błędy w wychowaniu. Nie wpaja swoim dzieciom elementarnych umiejętności społecznych: nawiązywania przyjaznych relacji, współpracy, dostrzegania i respektowania potrzeb innych ludzi. Toleruje niegrzeczność, myląc ją z kreatywnością.  Pomaga dzieciom w ich źle pojętym interesie – zwalniając z zajęć bez sensownego powodu, usprawiedliwiając lekceważenie obowiązków szkolnych, albo wykonując za nie prace zadane przez nauczycieli. Usiłuje przerzucać na szkołę swoje obowiązki wychowawcze.

   Co gorsza, niemała grupa rodziców w relacjach z przedstawicielami szkoły wykazuje roszczeniowość, czasem połączoną z brakiem kultury w zachowaniu. Nie szanuje kompetencji pedagogicznych, nie docenia inicjatyw mających uczynić naukę łatwiejszą i przyjemniejszą dla uczniów. Nie przejawia gotowości do rozmowy o problemach własnych dzieci. Nie przyjmuje krytyki swojego postępowania.

   Podobnie sytuacja wygląda w przypadku dyrektorów placówek oświatowych. Wielu zarządza w sposób autorytarny i urzędniczy, nie licząc się z uczuciami oraz potrzebami innych ludzi. Toleruje konflikty w społeczności szkolnej, a czasem wręcz je prowokuje. Bezkrytycznie staje po jednej ze stron, rodziców lub nauczycieli. Kieruje się własną wygodą, a nie dobrem powierzonych dzieci. Unika niezbędnych i oczywistych działań, kryjąc się za parawanem przepisów.

   Co gorsza, niemała część tej grupy niechętnie przyjmuje konstruktywne sugestie, a tym bardziej krytykę swojego postępowania.

   Trzykrotnie napisałem powyżej „wielu”, ale nie potrafię określić, czy jest to pięćdziesiąt procent ogółu, czy może tylko pięć. Warto jednak pamiętać, że nauczycieli są setki tysięcy, rodziców całe miliony, a dyrektorów dziesiątki tysięcy. Każdy pojedynczy procent od tak wielkich liczb daje potężną rzeszę ludzi, których działania są surowo i emocjonalnie oceniane przez innych. A dodajmy, że moja wyliczanka ukazuje tylko wierzchołek góry lodowej, bo lista wzajemnych pretensji jest znacznie, znacznie dłuższa, i cały czas rośnie.

   Stając wobec takiego ogromu wypowiadanych/wypisywanych z pełnym przekonaniem zarzutów, mogę oświadczyć tylko jedno.

   Szanowni Państwo!

   Wszyscy macie rację!

   Wszyscy macie cholerną rację!

   Napisałem powyższe bez sarkazmu, choć, jak widać, nie bez emocji, bowiem owe racje towarzyszą mi od blisko trzech dziesięcioleci. Już tyle czasu z racji pełnionej funkcji niemal każdego dnia rozmawiam z nauczycielami i rodzicami uczniów. Nie zliczę, ile razy powierzano mi rozmaite frustracje. Wielokrotnie wysłuchiwałem rodzicielskich żalów pod adresem nauczycieli. Także w sprawach, w których nie sposób było odmówić im słuszności, i które wymagały ode mnie podjęcia działań pedagogicznych wobec personelu, czasami ku jego zdumieniu. Niemniej często przychodziło mi „odginać” i wspierać nauczycieli, załamanych działaniami lub postawą rodziców. Tutaj możliwość bezpośredniej i skutecznej interwencji u źródła zawsze była nieco mniejsza – w końcu w oczach rodzica dyrektor z założenia reprezentuje szkołę, czyli tę drugą stronę, ale w przypadkach szczególnie istotnych jakoś szło sobie poradzić i osiągnąć porozumienie.

   Obracając się przez ten długi czas w środowisku oświatowym miałem również wielokrotnie okazję wysłuchiwać relacji, zwierzeń i narzekań swoich koleżanek i kolegów po dyrektorskim fachu. Często im współczułem, ale również nierzadko zdarzało mi się pomyśleć, a czasem i powiedzieć, że sami sobie zgotowali smutny los. Zresztą na poletku zarządzania mam też własne doświadczenia nierozwiązanych konfliktów, zarówno takie, w których do dzisiaj uważam, że racja była po mojej stronie, jak i takie, w których mądrzejszy dzisiaj, postąpiłbym inaczej.

   Przez te wszystkie lata zmagania się z oporną materią relacji międzyludzkich, w kontekście rozmaitych szkolnych konfliktów, nauczyłem się, że rzadko kiedy racja jest bezdyskusyjnie po jednej stronie. Przekonałem się również, że odmienne punkty widzenia rodziców i pracowników szkoły z reguły powodują, że każda ze stron ma swoją rację, i choć bywają one wzajemnie sprzeczne, w obu bywa wiele słuszności. A zatem, Drodzy Rodzice, Nauczyciele i Dyrektorzy, powtórzę raz jeszcze:

   Wszyscy macie rację!

   Co najmniej każdy swoją.

   Od kilku lat owe racje i frustracje docierają do mnie także za pośrednictwem internetu. Rozmaite portale, a nade wszystko media społecznościowe generują wciąż potężniejącą lawinę skarg, zażaleń i apeli. Choć w minimalnym tylko stopniu dotyczą one mojej własnej szkoły, nieodparcie ściągają uwagę, choćby ze zwykłej ciekawości. Ba, walczą o tę uwagę, zachęcając do zajęcia stanowiska. Niemal każdy rozpowszechniany w internecie komunikat zyskuje grono dyskutantów, wypowiadających swoje opinie, częściej zresztą odzwierciedlające ich własne doświadczenia, niż rzetelną (bo i na jakiej podstawie) ocenę sytuacji.

   Powie ktoś, że nie muszę tego czytać. Teoretycznie tak. Proszę jednak powiedzieć komukolwiek, kto dzisiaj działa na forum publicznym, że może obejść się bez internetu. Popuka się w czoło; przecież właśnie tam toczy się znacząca część życia społecznego.

   Lata aktywności zawodowej w realnym świecie nauczyły mnie słuchania, obserwowania, ważenia racji i nieulegania emocjom. To wszystko przydaje się, by lać oliwę na wzburzone fale emocji, także własnych. W internecie niewiele jest czasu i miejsca na zdobywanie podobnych doświadczeń. Argumenty padają jak ciosy, kontrargumenty szybko i równie mocno uderzają w przeciwnym kierunku. Sama natura tego medium utrudnia, jeśli nie uniemożliwia dogadywanie się, które nadal, jak sądzę, pozostaje najlepszą drogą rozwiązywania konfliktów.

   Dzisiaj miejsce negocjacji twarzą w twarz, w których ważne jest nie tylko co się mówi, ale także co pokazuje intonacja głosu i mowa ciała rozmówców, zajmuje przerzucanie się emocjonalnymi tekstami. W takiej sytuacji trudno o porozumienie, natomiast znacznie łatwiej o spotęgowanie frustracji. Dlatego w internecie wytaczane są coraz cięższe działa. Jeszcze niedawno oburzałem się na publiczne piętnowanie rzekomej lub prawdziwej winowajczyni-nauczycielki („Nagonka pospolita polska”), choć  autor mało udolnie, ale jednak ukrył jej tożsamość. Ostatnio coraz częściej padają konkretne adresy i nazwiska. Z kategorycznym oczekiwaniem, by zająć stanowisko. Oczywiście potępiające.

   Nie piszę tego wszystkiego z powodu niechęci do internetu. To tylko narzędzie, którego jak słusznie twierdzi wielu jego zwolenników, można używać mądrze lub głupio. Piszę dlatego, że stoimy obecnie wobec konieczności ponownego poukładania systemu edukacji. We wszystkich niemal aspektach. Aby mieć jakąkolwiek szansę dokonania tego, musimy zdawać sobie sprawę, że nasze obecne frustracje jedynie po części wynikają z błędnych działań władz oświatowych. Nawet reforma Zalewskiej dołożyła tylko paliwa do buzujących już wcześniej emocji (fakt, że bez sensu rozpalając liczne nowe ogniska). Jednak i bez działań obecnego rządu mielibyśmy w placówkach oświatowych potężny kryzys relacji społecznych, a te przecież decydują o ich harmonijnym funkcjonowaniu.

   W miarę jak blog „Wokół szkoły” zyskuje popularność, coraz częściej pada pod moim adresem pytanie, co proponuję zrobić, żeby w polskiej oświacie było lepiej. Odpowiadam więc w tym miejscu, urbi et orbi: lepiej nie będzie. Im dłużej myślę o tym, co obserwuję, tym bardziej jestem przekonany, że w obecnych warunkach zasadnicza zmiana nie jest możliwa. Owszem, może uda się wywalczyć podwyżki nauczycielskich uposażeń – absolutnie niezbędne. Może wysiłkiem samorządów uda się choć ograniczyć fatalne skutki kumulacji roczników licealnych. Może odejdzie z MEN ekipa „dobrej zmiany”. Ale podstawowy problem fatalnych relacji społecznych w placówkach oświatowych nie zniknie, bo jego przyczyna sięga samej istoty funkcjonowania ludzi w trzeciej dekadzie ery internetu.

   Mam na ten temat pewną teorię. Siłą rzeczy osadzoną tylko w doświadczeniach i przemyśleniach, bez podbudowy naukowej. Być może jednak wartą refleksji. W swoim rozumowaniu wychodzę od problemu globalnego ocieplenia, które zdaniem wielu autorytetów naukowych grozi w krótkim czasie nieodwracalnymi zmianami w biosferze, a co za tym idzie katastrofą klimatyczną, która radykalnie i fatalnie odmieni warunki życia ludzi. Nie jest istotne, czy ludzkość jest jej winna od początku do końca, czy tylko swoimi działaniami wzmacnia naturalne wahnięcie klimatu. Ważne, że stanowi niebezpieczeństwo wymagające mądrego i solidarnego przeciwdziałania na całym świecie.

   Uważam, że jesteśmy obecnie nieświadomymi świadkami innej katastrofy, która dotyka i niszczy socjosferę, czyli społeczność ludzką na Ziemi. Nazywam ją katastrofą mentalną. Owszem, dostrzegamy wiele nowych zjawisk społecznych, niektóre uznajemy nawet za zapowiedź lepszego jutra, ale tak naprawdę pogrążamy się w trudnej do opanowania fali emocji i niespełnionych oczekiwań. Już wiadomo, że to one leżą u źródła wielu wydarzeń politycznych, ale symptomy zjawiska można dostrzec wszędzie, także w szkołach, choćby w tej lawinie słusznych, acz nierozwiązywalnych pretensji wszystkich do wszystkich, o wszystko, od której zacząłem cały wpis.

   W odniesieniu do makroskali to oczywiście pobieżna i amatorska diagnoza. Ale w kwestiach edukacji szkolnej mogę wypowiadać się w miarę kompetentnie. Dlatego postanowiłem spróbować w kolejnych artykułach zarysować dokładniej ten problem właśnie w odniesieniu do sytuacji w szkołach. Będą to kolejne eseje: „Katastrofa mentalna”, „Homo homini lapus est” oraz „Ogarnijmy zanim zwariujemy!”, które sukcesywnie opublikuję na blogu. 

   A jeżeli ktoś myśli, że desperuję ponad sensowną miarę, niech przeczyta w pierwszym tegorocznym numerze tygodnika „Polityka” wywiad z profesorem Marcinem Królem. Duży autorytet i mocna lektura!

----------

   Uprzedzając zapowiedziany dalszy ciąg tych rozważań chciałbym już teraz zaapelować do Was, Szanowni Czytelnicy, abyście w swoich przedszkolach i szkołach starali się dostrzegać nie tylko swoje racje. Ograniczcie przerzucanie się najsłuszniejszymi nawet (waszym zdaniem) uwagami i postulatami przez e-maile, moduły komunikacji w e-dziennikach, czy media społecznościowe. Znajdźcie czas na kontakty w świecie realnym, nawet wtedy, gdy macie go bardzo mało. Dla własnego zdrowia psychicznego. I dobra dzieci, oczywiście.

   Przyjmijcie też moją przestrogę, że żaden jeździec na białym koniu (choćby najlepszy, najświatlejszy minister edukacji narodowej, wsparty przez najlepszą, najświatlejszą siłę polityczną) nie przybędzie, by uczynić pokój i dobro w placówkach oświatowych. W dzisiejszych czasach to i Superman by nie wystarczył.

   Przykro mi, ale taki mamy klimat...

Wróć

Dodaj komentarz

Skomentował Wiesław Mariański

Zabrzmi to niepoprawnie: diagnozy Jarosława Pytlaka są bezbłędne. Dwa procesy są nieuniknione, nieznana jest tylko ich skala i zakres czasowy. [1] Ocieplenie klimatu. [2] Pogarszanie się sytuacji w oświacie. Jak wyhamować negatywne czynniki i jak wprowadzić pozytywne, aby zapobiec spodziewanym dramatom i katastrofom w obu obszarach ? Teraz już nie ważne kto ma rację. Teraz pytajmy: kto ma pomysły ?

Skomentował Michał

Zgadzając się z Pańską diagnozą, z uzasadnieniem przyznania prawa racji wszystkim aktorom szkolnej rzeczywistości (włączając w to uczniów i uczennice), chciałbym dodać jedną rzecz. Poza refleksją na temat katastrofy mentalnej w trzeciej dekadzie istnienia internetu spokoju nie daje mi myśl, że destrukcyjny wpływ technologii zdaje się obejmować psychologiczno-społeczne mechanizmy w swojej istocie wcale nienowe. W przypadku polskiej rzeczywistości, w moim odczuciu, jednym z głównym problemów są reprodukowane przez szkołę postfolwarczne wzorce relacji społecznych - reprodukowane nader chętnie wczoraj i dziś, a w procesie tym wchodzące w doskonałą symbiozę z dowolną, panującą aktualnie ustrojową koniunkturą. Nie wykształciliśmy jako społeczeństwo umiejętności budowania umowy społecznej, nie przerobiliśmy spornych kwestii i nie uczyliśmy się jednocześnie, na poziomie meta, jak dyskutować o czymś, co nas różni. Szkoła taśmowo wypluwała (i wciąż wyluwa) ludzi skupionych na sobie, a zamiast słuchania innych uczyła tego, jak w dyskusji używać łokci, bo przecież z góry należy założyć, że dialog nie ma sensu. I tak, „Black Mirror” spotyka evergreeny nucone przez polski romantyzm i pozytywizm - a te, dzięki temu, mają szansę wybrzmieć szczegolńie upiornie.
Pozdrawiam serdecznie!

Skomentował Grzegorz Mazurkiewicz

Lektura Pana bloga jest dla mnie stałym i ważnym punktem, inspiracją do refleksji nad światem (edukacyjnym w Polsce zwłaszcza). Dziękuję. Komentuję ten wpis ponieważ poruszyła mnie konstatacja "lepiej nie będzie" (w oświacie). Nie o szkołę, oświatę, edukację tu chodzi tylko o nas: tu i teraz, ale też w przyszłości. O społeczeństwo, o ludzkość. Dzięki edukacji radzimy sobie z sobą i ze światem - to nasze życie. To czym się zajmujemy to nie "jakaś" dziedzina ludzkiej aktywności, to właśnie całe nasze życie. Podejmując decyzje o edukacji i o codziennej praktyce decydujemy o rzeczywistości. Dlatego nie mamy prawa (moralnego) twierdzić, że "lepiej nie będzie". To bardzo prawdopodobne, że ma Pan rację. Gdy czytam cały wpis to rozumiem, że to pewna figura stylistyczna, a tak naprawdę ma Pan plan.

Uważam (tu mam nadzieję się jednak zgadzamy), że będzie lepiej. Będzie inaczej, może nie tak jak to sobie wyobrażamy, ale będzie lepiej. Katastrofa środowiska naturalnego doprowadzi do wyginięcia naszego gatunku, jeśli nic nie zrobimy. Nieumiejętność współpracy w różnorodnym świecie doprowadzi do jeszcze większych konfliktów i paraliżu decyzyjnego. Dysproporcje między bogatymi i biednymi oraz niesprawiedliwy system ekonomiczny sprowadzi depresję, wściekłość, agresję, choroby społeczne, niemożność prowadzenia dialogu w sytuacji, gdy ludzie się nie słuchają, a nawet nie wiadomo czy ktoś z kim dyskutujemy nie jest bootem. Krusząca się demokracja... To wszystko w mojej opinii zmusza do postawienia tezy: będzie lepiej.

Sama szkoła świata nie naprawi, ale obywatele muszą próbować. Skąd obywatele mają czerpać wiedzę, umiejętności, wartości jak nie z tego procesu (edukacji), którym szkoła, w różnych miejscach różnie, ale jednak nieudolnie, próbuje zarządzać? Nie można jednak edukacji zamknąć w kilku instytucjach i nie brać odpowiedzialności za to co dzieje się gdzie indziej. Edukacja totalna, zorganizowana inaczej niż do tej pory, akcje społeczna, pensja obywatelska, energia z odnawialnych źródeł, dialog, odwoływanie się do interesu publicznego i pokazywanie jakie są konsekwencje egoizmów, jednocześnie krytyczne myślenie wzmacniające sprawiedliwość i wiele innych rozwiązań są od nas o wyciągnięcie ręki. Nie da się jednak wprowadzić zmiany (projektu) i potem już odcinać kupony od naszego sukcesu - trzeba zmienić kurs i nieustannie zmianę podtrzymywać. Jeśli na moment damy sobie odpocząć w czuwaniu znów się odwróci. Zgadzam się z postulatem, aby nie myśleć o barykadach, przeciwnych punktach widzenia. Budujmy kolorowe koalicje i powtarzajmy za nastolatką ze Szwecji: politycy nie oczekujemy już od Was niczego, musimy się tym zająć sami.

Wiem jak bardzo ogólnie i enigmatycznie to brzmi, ale nie mamy innego wyjścia - musi być lepiej, jesteśmy to winni światu, sobie, naszym dzieciom. Popatrzcie ile osiągnęliśmy! Nie chcemy tego stracić. Może mamy niewielkie możliwości zasoby, ale nie mamy wyjścia.

Dziękuję za inspirację i powód do napisanie tego komentarza w poniedziałkowy ranek.

Skomentował Agnes Kowalski

Panie Grzegorzu M. - bardzo Panu dziękuję ????

Skomentował Agnes Kowalski

W miejscu znaków zapytania był bukiet kwiatów ????(ciekawe czy zostanie wyświetlony mój smile)

Skomentował Agnes Kowalski

Jednak nie. Przesyłam Panu zatem uśmiech i kwiaty optymizmu!

Skomentował Xawer

Symetria jest tu wyłącznie pozorna. Nie można ani na chwilę zapomnieć, że nauczyciele, dyrektorzy i inni pracownicy szkolnictwa są egzekutorami przymusu państwowego, a uczniowie i ich rodzice osobami poddanymi przymusowi. W razie nierozstrzygalnej sprzeczności racji, "roszczeniowością" rodzica czy ucznia jest "dajcie mi święty spokój!" a roszczeniowością nauczyciela jest "będziesz robił to, ja ci kazałam i będziesz mi posłuszny!".
"Roszczeniowości" rodziców nie nazywałbym wręcz "roszczeniowością" - raczej asertywnością, odmową współpracy i obroną przed narzucaniem ich dzieciom rzeczy, jakich nie akceptują.
Nigdy nie słyszałem o "roszczeniowym" rodzicu, który domagałby się głośno i uporczywie, by rejonowa szkoła wreszcie zaczęła uczyć jego dziecko klasycznej greki i serwowała mu czytanie Eurypidesa w oryginale.
Może zamiast powtarzać słowo "roszczeniowość" w kółko, podalibyśmy kilka przykładów, na czym owa "roszczeniowość rodziców" polega? Czego sobie roszczą, poza świętym spokojem?

Moim zdaniem kryzys konfliktu racji nie jest skutkiem żadnej katastrofy mentalnej, raczej wprost przeciwnie - przekształcenia się potulnych poddanych w obywateli. Jest ze szkoły nieusuwalny i jest efektem tego, że system szkolny został stworzony w autokratycznej, autorytarnej monarchii Prus dla alfabetyzacji dzieci dotąd niepiśmiennego pańszczyźnianego chłopstwa i miejskiego proletariatu. Mentalność belferska nie zmieniła się dotąd: nauczyciele czują się wybrańcami, namaszczonymi nosicielami kaganka, emisariuszami światłego Króla, realizującymi swoją odgórną misję na tworzywie, jakimi są dzieci.
Tymczasem rodzice nie są już niepiśmiennymi pańszyźnianymi chłopami, przepełnionymi nabożną czcią do każdego organu państwa, ale są wolnymi obywatelami demokratycznego państwa, którzy państwu godzą się podporządkowywać tylko w ścisłych granicach przepisów, a od instytucji państwa wymagają, by wypełniały skutecznie przypisane im funkcje, a przede wszystkim by nie były wobec nich opresyjne.

Skomentował Xawer

Nie przesadzałbym też z "katastrofą" klimatyczną. Nagłe ocieplenia i oziębienia klimatu zdarzały się wielokrotnie w historii Ziemi, również w historii Ziemi zamieszkałej przez ludzi. Z nieznanych mi przyczyn "katastrofą" okrzyknięto każdą zmianę: czy to ocieplenie, czy oziębienie, czy też wymarcie jednego gatunku, nie zauważając pojawienia się innego. Niewzruszoną zasadą stało się: każda zmiana w przyrodzie jest bezwzględnie zła i koniecznie trzeba jej przeciwdziałać.
Chcę tylko przypomnieć, że "katastrofa" ocieplenia i wysuszenia klimatu zepchnęła koczowników z Sahary w dolinę Nilu i stworzyła pierwszą wielką cywilizację ludzkości.
Chcę również przypomnieć, że gdy "katastrofalnie" zaczęły się kurczyć lodowce w Alpach, to zaczęły odsłaniać drogi, zbudowane przez Rzymian, ale przez 2000 lat przykryte lodem.

Skomentował Jarosław Pytlak

@Michał i @Grzegorz Mazurkiewicz - dziękuję za te rozbudowane komentarze, które uzupełniają moje spojrzenie na temat. Ich obecność nobilituje mnie jako blogera :-).
@Agnes Kowalski - dziękuję za uśmiech i kwiaty. One dodatkowo motywują.
@Xaver - dziękuję za kwiaty Pańskich myśli. Jak zazwyczaj się z nimi po części nie zgadzam, ale jak zawsze zmuszają mnie do pomyślenia, dlaczego się nie zgadzam :-). Symetria tylko pozornie nie jest pozorna. Do lekarza ludzie idą może nie z przymusu państwowego (choć już na przykład na badania profilaktyczne pracodawca mnie wypycha pod groźbą utraty pracy), ale też na pewno nie do końca dobrowolnie, np. ze strachu. Z kolei, gdyby Pan ogłosił zniesienie państwowego przymusu edukacji, nadal pewnie w szkołach byłoby pełno.
Zgadzam się, że "roszczeniowość" rodziców mieści się w pewnych granicach, ale w moim artykule mowa jest o zjawisku, a nie o tym, kto ma prawo i rację. Być może to, co obserwujemy, jest efektem wyzwolenia ludzi z pańszczyźnianych relacji. Ja tylko społeczeństwu współczuję tej wolności.
Ja też byłem do niedawna klima-negacjonistą. Zmądrzałem. Choć z jedną myślą, nie zapisaną przez Pana wprost, się zgadzam - człowiek, to tylko jedna z wielu katastrof, które dotknęły biosferę w ciągu miliardów lat istnienia życia. Nawet wymieranie permskie (bodaj 98% istniejących wówczas już nie gatunków, ale całych rodzajów istot żywych), po prostu otworzyło życiu nową perspektywę. Oceniając wszystko jako "katastrofy" wykazujemy wybitny antropocentryzm, bezsensowny w obliczu wieczności. Ale zrozumiały z naszego punktu widzenia.
Może nie ma katastrofy klimatycznej. Ale katastrofa mentalna jest, co obserwuję gołym okiem w niemal każdym dostępnym mi aspekcie realnego życia.

Skomentował Xawer

Przymusowe badania przez zakłady pracy uważam za kolejny skandaliczny relikt socjalizmu. Między innymi dlatego, by im nie podlegać, jestem freelancerem, pracującym na "umowach śmieciowych", a nie na stałym etacie w korporacji.
Rożnica pomiędzy nauczycielem a lekarzem medycyny pracy jest ogromna: nauczyciela oglądać trzeba przez kilka godzin dziennie, 5 dni w tygodniu przez 3/4 roku, a jego zmiana jest dość zkomplikowana i uciążliwa, podczas gdy lekarza przez pół godziny, raz w roku, a gdy nie podoba nam się to co robi, to po prostu wychodzimy i idziemy do zupełnie innego - bez kłopotu ani konsekwencji, poza ewentualnie stratą pół godziny. Na szczęście nawet kwitek dla zakładu pracy może wystawić zupełnie dowolny lekarz, nawet nasza kuzynka lekarka.

Ma Pan pełną rację - zapewne przy zniesieniu obowiązkowości szkoły, większość ludzi nadal z tych szkół by korzystała, tak samo, jak korzysta z lekarzy. Choć niekoniecznie mieszczących się w państwowym systemie.
Różnica pomiędzy korzystaniem pod przymusem, a korzystaniem dobrowolnym jest jednak taka sama, jak między sytuacją Murzyna na plantacji bawełny w Virginii przed i po Wojnie Secesyjnej. Niby około 80% nadal pracowało tam, gdzie poprzednio, za wcale nie lepszy poziom życia, ale po pierwsze mogli się wynieść, jeśli z plantatorem nie mogli dojść do ładu, po drugie, nikt nie łoił ich batem. Bardzo podobna sytuacja w Polsce po zniesieniu pańszczyzny po Powstaniu Styczniowym.
Czy to jednak znaczy, że w grucie rzeczy, to wszystko jedno, czy ludzi obowiązuje niewolnictwo albo pańszczyzna? Dopiero po zniesieniu niewolnictwa, czy pańszczyzny, można mówić o symetrii racji pomiędzy dziedzicem a chłopem. Dopiero wtedy dziedzic stracił rację ultymatywną: rację kija, czy innej przemocy, egzekwującej przymus.

Ja nie twierdzę, że klimat nie ulega zmianom. Twierdzę tylko, że ludzkość przetrwała, a nawet na zdrowie jej wyszły, dużo poważniejsze i gwałtowniejsze zmiany, niż obecna. Katastrofą okazywało się to tylko dla bardzo małych grupek, zmuszonych do migracji. Jakoś nie widzę nieszczęścia w tym, że mamy zimy łagodniejsze niż, powiedzmy, 1981/82. "Katastrofa" w każdej zmianie (wszystko jedno, klimatycznej, technologicznej, politycznej, jakiejkolwiek) polega zapewne na tym, że nawet małe grupki, które taka zmiana uwiera, krzyczą głośno i domagają się, by cały świat im pomagał, a przynajmniej się nad nimi użalał, a nawet znacznie większe grupy, które taka zmiana cieszy, raczej siedzą cicho i nie obnoszą się z radością.

Skomentował Xawer

Mówiąc o symetrii konfliktu racji i tym, że każdy swoją rację ma, nie można abstrahować od strony etycznej i ocennej. Bez tego popadamy w absurd relatywizmu, uznającego, że zarówno rabuś, jak i właściciel mają swoje racje, nawet bardzo podobne: obaj chcą mieć pieniądze, tylko jeden, w kreatywny sposób, chce zwiększyć ilość posiadanych, a drugi w swoim konserwatywnym podejściu nie chce podzielić się tymi, co ma.
I w jeszcze większy absurd tego, że obaj powinni więc dobrze zrozumieć racje drugiego, wykazać się przy tym empatią i dążyć do kompromisu.
Oczywiście, dla rabusia kompromis: "ty mi oddasz portfel po dobroci, a ja ci nie wybiję zębów" jest niezwykle pożądany. Dla właściciela jednak żaden kompromis nie jest akceptowalny i nawet rozumiejąc doskonale motywacje i racje rabusia, jedynym, do czego dąży, to uniknięcie strat, krzywdy i uwolnienie się od zagrożenia.

Absolutnie minimalnym wymogiem, by można było mówić o symetrii racji, jest istnienie w palecie dostępnej dla każdej ze stron jednostronne zerwanie jakiegokolwiek kontaktu i zależności od drugiej.

Skomentował Xawer

Określenie "postawa roszczeniowa" już jest samo w sobie ocenne. Nie jest "postawą roszczeniową" domaganie się czegoś, co się słusznie należy. "Konsumenci w restauracji mają postawę roszczeniową, piekląc się, że jeszcze po półtorej godziny nie dostali zamówionego obiadu" - to językowy absurd.
Jeśli więc to określenie pojawia się w jakimś tekście, to powinno być uzasadnione na płaszczyznie etycznej, w przeciwnym przypadku jest wyłącznie insynuacją. Oczywiście, mozna się nie zgadzać co do przesłanek etycznych, ale powinno to być jasne.

Wychodząc z takimi sformułowaniami "roszczeniowości" nie można abstrahować od stron etycznej, aksjologicznej i ocennej. Używając takich sformułowań w tej płaszczyznie lokuje się dyskusję, a nie w beznamiętnym porównywaniu symetrii racji bijącego i bitego in abstracto racji etycznej.

Powtórzę: odmowy współpracy i protestu przeciwko byciu poddanym wymuszeniom i przymusowi nie można nazwać "roszczeniowością".
Na czym więć ta (często tu przywoływana) "roszczeniowość rodziców" polega?

Nasza strona używa, do prawidłowego działania używa technolgii ciasteczek. Więcej informacji na ten temat na stronie: Więcej...