Blog

Wakacyjne przebudzenie publicysty

(liczba komentarzy 2)

   W końcu lat osiemdziesiątych XX wieku programy nauczania w szkole podstawowej nosiły wyraźne piętno nadmiernej naukowości, odciśnięte jeszcze w czasach nieudanej reformy wprowadzającej tzw. „dziesięciolatkę”. W zakamarkach pamięci przechowuję równanie, zapisane w ówczesnym podręczniku do biologii dla klasy czwartej: „biotop + biocenoza = ekosystem”. Jako pełen zapału początkujący nauczyciel ze wszystkich sił usiłowałem wytłumaczyć uczniom znaczenie tych pojęć, nie zastanawiając się nad sensem swojego wysiłku. Dopiero z perspektywy czasu pojąłem, że owa formułka świetnie nadawałaby się na symbol bezmyślnego wkuwania na pamięć.

   Jako nauczyciel miałem wtedy niewielkie doświadczenie. Z drugiej strony, już od blisko dziesięciu lat prowadziłem drużynę harcerską i nie mogłem wyjść ze zdumienia, jak moi rezolutni, pełni entuzjazmu druhowie zmieniają się w klasie w rozmemłanych, pozbawionych życia uczniów. Gołym okiem widziałem, że coś jest nie tak. Moja myśl nie sięgała w owym czasie przewrócenia programu szkolnego do góry nogami – zbyt wielki miałem respekt dla obowiązujących przepisów. Za to w harcerstwie pozwalałem sobie na eksperymenty, bo blisko setka wychowanków, z których najstarsi wkraczali właśnie w wiek dorosły, szła za mną „jak w dym”, gotowa na wszelkie innowacje. Wtedy właśnie powstał pomysł Wszechnicy harcerskiej.

   Inspiracji dostarczył mi pobyt na letnim obozie naukowym, jaki dla młodzieży z różnych krajów Europy zorganizował uniwersytet w Kolonii. Wystąpiłem tam w roli wychowawcy, a zarazem specjalisty-biologa, któremu organizatorzy zapewnili fantastyczne wyposażenie – osiem nowoczesnych mikroskopów z przystawkami fotograficznymi. Program obozu obejmował dwa tygodnie swobodnej aktywności, podczas których uczestnicy poznawali różne dyscypliny nauki, sztuki i sportu, a następnie tydzień przeznaczony na realizację projektu z wybranej dziedziny, będącego ukoronowaniem pobytu. Zafascynowały mnie nie tylko materialne warunki prowadzenia zajęć, ale także entuzjazm, z jakim młodzi ludzie podejmowali rozmaite wyzwania.

   Po powrocie do kraju zaproponowałem harcerzom zorganizowanie podobnego obozu w Polsce, a w ramach przygotowania do niego – cyklu spotkań, które rychło zyskały miano Wszechnicy harcerskiej. W istocie nazwa ta nie określała żadnej struktury organizacyjnej, ale raczej metodę prowadzenia zajęć – z różnych, czasem bardzo dziwnych dziedzin. Jeszcze kilka lat później w środowisku harcerskim funkcjonowało pojęcie „metody wszechnicowej”, które oznaczało przyjętą przez nas wówczas formułę: „dajemy ci wybór, a ty skorzystaj z niego według swojego uznania”.

   Zajęcia Wszechnicy odbywały się zawsze w sobotę, trwały cały dzień i gromadziły po kilkudziesięciu młodych ludzi. Poprzedzały je zapisy – uczestnicy otrzymywali spis proponowanych atrakcji i wybierali je stosownie do swoich zainteresowań. Czego tam nie było! Warsztaty językowe (a w latach osiemdziesiątych nauka języka obcego, poza rosyjskim, nie była tak powszechna jak dzisiaj), zajęcia komputerowe, kuchenne, muzyczne, plastyczne, fotograficzne (w prawdziwej ciemni!) i wiele innych. Jedynym ograniczeniem była dostępność osób prowadzących, ale dawaliśmy sobie z tym radę, bo najstarsi harcerze sporo już potrafili, a wspierali nas także niektórzy rodzice i znajomi. Między innymi, specjalistą, który przybliżał młodzieży tajniki epigrafiki średniowiecznej, był późniejszy Wydawca kwartalnika "Wokół szkoły".

   Jako szczególną osobliwość pamiętam naukę obsługi mikrokomputera, który nie posiadał żadnego urządzenia pamięci zewnętrznej. Każdorazowo po włączeniu trzeba było go zaprogramować od nowa. Dzięki temu – metodą powtórzeń – kilka osób nauczyło się na pamięć algorytmu rozwiązania równania kwadratowego – to zadanie bowiem męczyliśmy wytrwale, wykorzystując całe 8 kilobajtów pamięci operacyjnej naszej super-maszyny. Inną atrakcją była nauka obsługi kserografu – urządzenia wówczas świeżo uwolnionego z nadzoru cenzury, a zakupionego z funduszy drużyny harcerskiej. Jego osobliwością był żarnik utrwalający uzyskaną odbitkę, tak gorący, że jakiekolwiek zacięcie papieru natychmiast powodowało lokalny pożar. Radość z powielania różnych materiałów wynagradzała nam jednak z nawiązką tę drobną niedogodność. Listę szczególnych atrakcji uzupełniała nauka... zdobienia tortów za pomocą bitej śmietany, którą prowadził najstarszy z harcerzy, z zawodu kucharz. Co prawda z powodu braku podstawowego surowca posługiwał się przy tym puree ziemniaczanym, ale wzorki wyciskane ze specjalnej tuby i tak były bardzo piękne.

   Wszechnicę wspominam w tym miejscu z wielkim rozrzewnieniem, ale też z głębszą intencją. Otóż minęło 25 lat i historia zatoczyła koło. Wydawać by się mogło, że współczesna polska szkoła jest o eony odległa od tej, którą pamiętam z lat schyłku epoki socjalizmu. Ale, niestety, dostrzegam wyraźne podobieństwo - nadal nie jest ona miejscem radosnego zdobywania wiedzy. W latach mojej młodości kulą u nogi nauczycieli i uczniów były sztywne programy nauczania. Dzisiaj tę rolę przejęły testy. Praktycznie wszystko, co dzieje się w szkołach, na wszystkich etapach kształcenia, podporządkowane jest przygotowaniu młodych ludzi do egzaminów. Radość płynąca z poznawania świata pozostaje głównie w sferze deklaracji. A im więcej się o niej mówi, tym bardziej uwierają macki przepisów. Żałosnym symbolem skamieniałego systemu jest rozporządzenie, nakazujące szkołom rejestrowanie dokładnej liczby lekcji poszczególnych przedmiotów nauczania, które odbywają się w ciągu każdego roku szkolnego.

   Ćwierć wieku temu marazm państwowego systemu oświatowego przełamały szkoły niepubliczne. Dzisiaj te same placówki raczej utrwalają panujący system. Postulaty rewolucji zgłaszają publicznie tylko nieliczni pedagodzy i publicyści, do których świadomości dociera już, że w swoim obecnym kształcie polska oświata zupełnie nie odpowiada potrzebom współczesnego społeczeństwa. Niewiele jednak z tego wynika, bo pozornie wszystko wydaje się w porządku. Pod światłym przewodem władz oświatowych szkoły odkrywają talenty, zapewniają doskonałe warunki rozwoju dzieciom sześcioletnim, i wszystkim innym uczniom na dodatek, umożliwiają zdobywanie laurów w konkursach i oczywiście wszechstronny rozwój. O sukcesach zapewniają nas te same władze, możemy też o nich przeczytać na stronach internetowych praktycznie wszystkich placówek. Inny obraz sytuacji wyłania się, co prawda, z forów internetowych, szczególnie tych w pełni anonimowych, ale przecież powszechnie wiadomo, że w takich miejscach króluje tylko hejt.

   Pogląd, że warunkiem skutecznego uczenia się jest zainteresowanie dziecka, powoli jednak toruje sobie drogę do świadomości nauczycieli. Popularyzują go zwolennicy neurodydaktyki, czyli nauczania zgodnego z wiedzą o sposobie pracy mózgu, na czele z dr Marzeną Żylińską. Co prawda ostatnio Komitet Neurobiologii PAN w liście do ministra edukacji narodowej zakwestionował jej kwalifikacje i twierdzenia, jako nie oparte na potwierdzonym, zdaniem autorów, stanie wiedzy, ale nie ma to w istocie większego znaczenia. Rosnąca popularność neurodydaktyki wyrasta bowiem ze zgodności jej przesłania z intuicją. Naprawdę nie trzeba wgłębiać się w chemiczne podstawy działania połączeń neuronalnych, aby zaakceptować twierdzenie, że najskuteczniej uczy się ten, kto chce się nauczyć. Pokolenia nauczycieli mogą też potwierdzić, że zdobywanie stopni motywuje tylko niewielką część populacji, głównie tych, których możliwości sięgają piątek i szóstek, zaś strach przed złą oceną paraliżuje umysły, niestety, zazwyczaj najmniej wierzących w swoje siły, a zarazem najbardziej potrzebujących wsparcia i poczucia sukcesu.

   Mając świadomość opisanej wyżej sytuacji uczyniliśmy w naszej szkole krok w kierunku budowania dziecięcej radości z poznawania świata. Za sprawą dwóch nauczycielek, Magdaleny Klimek i Ewy Pytlak, w ramach tworzonego przez nie autorskiego programu pracy z sześciolatkami, wprowadzone zostały dni pracy indywidualnej. Od czasu do czasu, zamiast normalnych lekcji, uczniowie otrzymują do wyboru szereg zadań z czterech dziedzin: badawczej, językowej, matematycznej i artystyczno-manualnej. Propozycje mają różny poziom trudności, a każde dziecko – prawo do własnego tempa i intensywności pracy. Właśnie wybór, na różnych poziomach – dziedziny, poziomu trudności i tempa pracy, jest fundamentem całej koncepcji.

   Wstępna ewaluacja tego pomysłu w moich dyrektorskich oczach dokonała się spontanicznie. Następnego ranka po pierwszym dniu pracy indywidualnej mijające mnie na korytarzu w drodze do stołówki pierwszaki gremialnie pochwaliły się nową przygodą i stwierdziły z entuzjazmem, że już czekają na następną.

   Szczegóły swojej koncepcji i doświadczenia wypływające z praktyki Autorki z pewnością w przyszłości opiszą we własnej publikacji. Ja natomiast już teraz przymierzam się do przeniesienia ich pomysłu na pracę ze starszymi uczniami. Uważam, że nic nie stoi na przeszkodzie, by w klasach 4-6 regularnie organizować dni swobodnej aktywności uczniów. W stosunku do pracy z sześciolatkami widzę tylko dwie różnice. Praca dzieci nie musi być indywidualna; wręcz przeciwnie, lepiej, jeśli będą współdziałać przy realizacji różnych zadań. Ponadto uczniowie nie muszą być wyłącznie konsumentami zajęć przygotowanych przez nauczycieli. Pomysły mogą wypłynąć od nich samych i oni też mogą w niektórych przypadkach sami prowadzić zaproponowane przez siebie aktywności. Reszta koncepcji jest dawno gotowa – wystarczy sięgnąć po doświadczenia Wszechnicy harcerskiej.

   Dla nauczycieli największym wyzwaniem będzie zapewne nie logistyka tego przedsięwzięcia, ale konieczność zmierzenia się z problemem oceniania. A właściwie, w tym przypadku, z potrzebą jego zaniechania. Jeżeli chcemy, aby uczniowie zasmakowali w aktywności samej w sobie, nie możemy jej zepsuć wystawianiem ocen. Jako źródło motywacji powinno wystarczyć poczucie swobody, udział w fajnym przedsięwzięciu i oderwanie od rutyny codziennych lekcji. Jestem przekonany, że taka innowacja ma szansę przyjąć się w każdej szkole.

   A co do strony formalnej, trzeba będzie tylko zapytać panią minister, jak uwzględnić czas spędzony tego dnia przez uczniów na swobodnej aktywności w buchalterii godzin poszczególnych przedmiotów nauczania...

- - -

   Tyle oryginalnego tekstu. Zwracam uwagę, że niektóre wskazywane do dzisiaj niekorzystne zjawiska w polskiej szkole sięgają swoją genezą czasów dawniejszych, niż objęcie rządów w ministerstwie przez Annę Zalewską. Niekłamanym dorobkiem jej i następców jest jedynie to, że tkwimy w bagnie daleko głębszym i bardziej rozległym. Ale to już zupełnie inny temat.

   Muszę jeszcze dodać, że po przerwie spowodowanej pandemią w STO na Bemowie odbywają się kolejne Wszechnice szkolne, interdyscyplinarne i wolne od oceniania. Jako nowość wprowadziliśmy dodatkowo cotygodniowe zajęcia w pracowniach tematycznych (ukłony za inspirację dla Ewy Radanowicz!) oraz projekty w ramach godziny projektowej. Jedno i drugie także bez ocen. Więcej informacji na ten temat zainteresowany Czytelnik znajdzie w powstającym opisie funkcjonowania naszej placówki, o którym wspomniałem we wstępie do tego artykułu. 

Wróć

Dodaj komentarz

Skomentował Zielicz Włodzimierz

Przecież większość przedmiotów w szkole, zarówno SP jak i LO, to NIE SĄ przedmioty egzaminacyjne. Za to, dzięki "prof."Konarzewskiemu&p.Hall, mamy podstawy programowe dziesięciokrotnie bardziej szczegółowe niż programy czy minima programowe lat 80-tych czy 90-tych, na dodatek egzekwowane BIUROKRATYCZNIE wyłącznie (na podstawie wpisów!), bo w "reformie" Handkego-Dzierzgowskiej zniknęła z kuratoriów postać wizytatora przedmiotowego - zostali URZĘDNICY :-(

Skomentował Stanislaw

Dziękuję za ten tekst. Bardzo potrzebny.

Nasza strona używa, do prawidłowego działania używa technolgii ciasteczek. Więcej informacji na ten temat na stronie: Więcej...