Blog

Trzy lata w MEN - destrukcja systemu edukacji w Polsce

(liczba komentarzy 26)

   Zamieszczony poniżej raport, pod mówiącym wszystko tytułem niniejszego wpisu, nie jest opracowaniem naukowym, ani nawet próbą wyczerpania tematu. Jest natomiast publicystyczną odpowiedzią na samozadowolenie pani minister Anny Zalewskiej, zaprezentowane podczas podsumowania trzylecia jej rządów w ministerstwie. Z tego powodu nie proszę o wpisywanie w komentarzach kolejnych fatalnych skutków obecnej reformy – sam wiem, jak wiele z braku miejsca pominąłem spośród tych, które już mi podpowiedziano. Tego co napisałem jest aż nadto, by protestować przeciwko obecnemu stanowi rzeczy. Nie proszę również o recepty na przyszłość, bo to zupełnie odrębny temat, z którym prędzej czy później ktoś się zmierzy. Po prostu czytajcie, upowszechniajcie jeśli akceptujecie zawartość, a w warstwie konstruktywnej – nie spierajcie się – rodzice i nauczyciele, kto jest lepszy, kto biedniejszy, kto ma trudniej, a kto ma bardziej rację. Wszyscy, wraz z dziećmi, jedziemy na tym samym wózku i także od naszej woli zależy, jak daleko się on dotoczy. A w nadchodzącym Nowym Roku wszystkim życzę… chyba domyślacie się Państwo czego!

 

Trzy lata w MEN (2015-2018)
destrukcja systemu edukacji w Polsce

   Trzy lata pracy MEN pod kierownictwem Anny Zalewskiej (2015-2018), to wieloaspektowa destrukcja polskiego systemu edukacji. Działalność kierownictwa resortu doprowadziła do zrujnowania znaczącej części dorobku szkolnictwa z poprzednich dwudziestu lat, a równocześnie do potężnego wstrząsu, który bezpośrednio lub pośrednio dotknął miliony ludzi: uczniów, ich rodziców i nauczycieli. Ten unikalny proces zyska miejsce w podręcznikach historii myśli pedagogicznej, jako przykład woluntarystycznej zmiany, opartej na złych założeniach i fatalnie wprowadzonej w życie.

   Założenia reformy nie zostały oparte na żadnej podstawie naukowej. Jako najważniejsze uzasadnienie wskazano jedynie społeczne oczekiwanie likwidacji gimnazjów oraz bardzo enigmatycznej „zmiany polskiej szkoły”.

   Zamiast rzetelnej dyskusji w szerokim gronie fachowców – teoretyków i praktyków, w krótkim czasie zorganizowano szereg imprez o charakterze propagandowym, bezpodstawnie określanych mianem debat. W istocie służyły one głównie prezentacji zamierzeń resortu, przez co nie miały zauważalnego wpływu na kształt przyjętych później rozwiązań. Ich prawdziwym celem było uwiarygodnienie poczynań władzy przez nadanie pozoru powszechnego poparcia w środowisku oświatowym.

   Nie przeprowadzono działań pilotażowych, ani symulacji możliwych efektów wdrożenia planowanych zmian. Niezbędne regulacje prawne, w tym tak fundamentalna, jak podstawa programowa, powstawały w ekspresowym tempie, bez należytej merytorycznej analizy, z jawnym lekceważeniem negatywnych opinii autorytetów z różnych dziedzin. Odrzucono liczne sugestie, nawołujące do odroczenia w czasie planowanych zmian, w celu ich lepszego przygotowania.

   W takich okolicznościach wytężona praca Ministerstwa Edukacji Narodowej, bez żadnej refleksji wspierana przez posłów rządzącego ugrupowania politycznego oraz Prezydenta RP, doprowadziła do wielu negatywnych zjawisk, dotykających uczniów, ich rodziców i nauczycieli, a w dalszej perspektywie najszerszych kręgów społeczeństwa. Często do zmian nieodwracalnych i nie do powetowania.

* * *

Szkoły podstawowe

   Wydłużenie czasu nauki w szkole podstawowej z sześciu do ośmiu lat zostało wprowadzone bez żadnego racjonalnego uzasadnienia – już od pierwszego roku reformy, wraz z decyzją o zaniechaniu naboru do gimnazjów. Dla trzech roczników, czyli ponad miliona młodych ludzi, spowodowało to całkowitą zmianę planu edukacji w czasie trwania jednego z etapów kształcenia. Szóstoklasiści o tym, że nie będą mieli oczekiwanej przez wielu możliwości przejścia do gimnazjum, dowiedzieli się zaledwie na rok przed faktem! Przedłużenie nauki w szkole podstawowej najboleśniej dotknęło uczniów planujących swoją dalszą edukację w placówkach sportowych, artystycznych, czy dwujęzycznych. Doznanego zawodu już nikt i nic im nie zrekompensuje!

   Działanie władz stało się dla ogromnej rzeszy młodych ludzi bolesną lekcją anty-wychowania obywatelskiego, ucząc, że państwo może nie dotrzymywać zobowiązań. Rzecz możliwa do usprawiedliwienia jedynie w warunkach wojennych.

   Przekształcanie szkół doprowadziło do ogromnych problemów organizacyjnych. W miejsce części gimnazjów powstały szkoły podstawowe niczym ser szwajcarski, z dziurami w strukturze, np. tylko z klasą pierwszą, czwartą i siódmą. Niejako „przy okazji” prowadzące drugą i trzecią klasę wygasającej placówki gimnazjalnej. Stan takiej prowizorki utrzymuje się w nich jeszcze w trzecim roku reformy, wciąż powodując, między innymi, ruchy personalne – konieczność zatrudniania nowych specjalistów, a redukcję zatrudnienia tych, którzy stają się zbędni.

   Z kolei nie wszystkie rozrastające się o dwa roczniki uczniów szkoły podstawowe dysponowały bazą lokalową niezbędną do nowych zadań. W efekcie w części placówek nauka do dziś odbywa się na zmiany, często w doraźnie przystosowanych pomieszczeniach. Bywa, że uczniowie najstarszych klas trafiają do osobnego budynku, zazwyczaj po gimnazjum, co jest sprzeczne z deklarowanymi celami reformy.

   Reforma, wbrew zapewnieniom minister Anny Zalewskiej, nie okazała się „bezkosztowa”. Zmianom organizacyjnym towarzyszyły ogromne wydatki, związane z koniecznością przystosowania istniejących budynków dla młodszych niż dotąd (lub starszych) uczniów, zakupem potrzebnego wyposażenia i pomocy naukowych, jak również obsługą ruchu kadrowego, szczególnie odpraw dla nauczycieli. Spadło to na barki samorządów. Dopiero po pewnym czasie udało się skłonić ministerstwo do przeznaczenia pewnych środków finansowych na zrekompensowanie nakładów na reformę, jednak koszty rzeczywiście poniesione przez organy prowadzące okazały się wielokrotnie wyższe.

   Absorbując środki finansowe samorządów (organów prowadzących) reforma przyczyniła się do pogorszenia i tak już złej sytuacji materialnej placówek oświatowych. W odczuciu wielu nauczycieli brakuje pieniędzy na bieżącą działalność, zakup pomocy naukowych, materiałów, a nawet środków czystości. Sytuacja w tym zakresie zależy w pewnym stopniu od zasobności organu prowadzącego, ale powszechnie uważana jest za złą, co umyka uwadze decydentów w powodzi innych, bardziej palących problemów.

Gimnazja

   Likwidując gimnazja, zrealizowano tym samym deklarację wyborczą składaną przez polityków PiS. Uczyniono to jednak bez dokonania rzetelnego naukowego audytu, który miałby szansę wykazać, że w 2015 roku szkoły te stanowiły mocny punkt polskiego systemu edukacji. Posiadały już w skali całego kraju bardzo dobrą bazę materialną, a przede wszystkim zespoły pedagogiczne, które zdążyły do tego czasu wypracować metody pracy z nastolatkami. Wiele placówek posiadało już znaczny dorobek programowy, stworzyło swoją tradycję, a szczególnie na obszarach wiejskich, coraz skuteczniej służyło wyrównywaniu szans edukacyjnych młodzieży. To wszystko zostało wyrzucone na śmietnik historii.

   Podobnie jak przekształcanie szkół podstawowych, również likwidacja gimnazjów pociągnęła za sobą ogromne koszty społeczne. W sposób szczególny dotknęła ostatnich uczniów, którym przez trzy lata przyszło uczyć się w atmosferze schyłku, w roli „straconego rocznika”. Perspektywa rychłego zakończenia działalności szkoły skłaniała wielu nauczycieli do poszukiwania innego miejsca pracy, co prowadziło do wielu doraźnych zmian w gronie pedagogicznym w ciągu ostatnich lat istnienia placówki. Nie mogło to pozostać bez wpływu na jakość i atmosferę nauki. Uczniowie z ostatniego rocznika zostali skazani już do końca swojej kariery szkolnej na rolę „tych ostatnich”, niezależnie od tego, w jakiej szkole ponadgimnazjalnej podejmą dalszą naukę. Wszystkie te placówki na nich bowiem będą kończyły swoją działalność w dotychczasowym kształcie.

   Szczególnie niekorzystnym skutkiem likwidacji gimnazjów stało się rozbicie zespołów pedagogicznych. Kryje się za tym również wiele indywidualnych dramatów nauczycieli, którzy przez lata włożyli wiele inwencji we współtworzenie programów działania swoich placówek, by na koniec zdać sobie sprawę, że praca ta poszła na marne, i stanąć przed koniecznością poszukiwania nowego zajęcia. Wbrew uspokajającym deklaracjom władz resortu edukacji, wielu spośród nich nie znalazło pracy w szkołach innego typu, albo nie zdecydowało się jej podjąć. Stało się to jedną z przyczyn odczuwanego coraz wyraźniej w drugim i trzecim roku reformy, szczególnie w dużych miastach, deficytu nauczycieli.

   Bezpośrednim i bardzo konkretnym skutkiem likwidacji etapu gimnazjalnego jest skrócenie powszechnej edukacji młodych Polaków z dziewięciu do ośmiu lat – posunięcie absolutnie niezgodne z panującą na świecie tendencją do wydłużania tego czasu. Również odebranie wczesnym nastolatkom poczucia awansu związanego z przejściem do szkoły wyższego poziomu, choć może wydawać się atrakcyjne zwolennikom „starych, dobrych czasów”, kiedy to oni sami pobierali naukę w ośmioletniej szkole podstawowej, jest niezgodne z duchem dynamicznie zmieniającego się świata. Tym bardziej, że przejście na wyższy szczebel w drabinie społecznej często stanowi ważny impuls prorozwojowy, w przeciwieństwie do funkcjonowania siódmy i ósmy rok w stale tym samym otoczeniu. Z tej perspektywy szczególnie trudno pojąć sens wprowadzonej zmiany.

Szkoły ponadpodstawowe

   Jednym z najbardziej dramatycznych skutków źle pomyślanej i przeprowadzonej zmiany struktury systemu edukacji będzie w 2019 roku kumulacja chętnych do nauki w liceach ogólnokształcących. Do szkół ponadpodstawowych jednocześnie wyruszą dwa roczniki młodych ludzi: absolwenci gimnazjów oraz pierwsi absolwenci ośmioklasowych szkół podstawowych. Wśród tych ostatnich znajdzie się też liczna grupa uczniów o rok młodszych, których rodzice zawierzyli w swoim czasie państwu, posyłając dzieci do szkoły w wieku lat sześciu. Jakkolwiek wg danych MEN kalkulowana liczba miejsc w szkołach ponadgimnazjalnych/ ponadpodstawowych przekracza nawet potrzeby, to już struktura oferty dalece odbiega od zapotrzebowania. Ponad połowa młodzieży chce uczyć się w liceach ogólnokształcących, w których jednak z powodu braku bazy lokalowej często nie ma możliwości utworzenia podwójnej liczby klas. Szczególnie dotyczy to placówek, które wcześniej nie były połączone z gimnazjami.

   Jako alternatywę ministerstwo oferuje znacznie zwiększoną liczbę miejsc w szkołach branżowych, czyli dawnych zawodowych, których popularyzacja i rozwój stanowi jeden z głównych celów obecnej ekipy rządzącej. Są one jednak traktowane przez większość młodzieży i rodziców jako ostatni wybór. Nic w tym dziwnego, bowiem udoskonalenie ich pracy po wcześniejszym zaniedbaniu, nawet przy założeniu, że w myśl dobrej koncepcji, wymaga kilku lat oczekiwania na efekty. Na chwilę obecną trudno stwierdzić, czy szkoły branżowe na podbudowie ośmioletniej edukacji podstawowej będą dobrym miejscem kształcenia, więc młodzież i rodzice skłonni są wybierać bardziej bezpieczny, nie przesądzający o przyszłości wariant dalszej edukacji. Nawiasem mówiąc, wydaje się paradoksalne, że w świecie płynnej ponowoczesności, w którym według wszelkich prognoz posiadanie wyuczonego zawodu w krótkim czasie utraci dotychczasowe znaczenie, władze tak intensywnie promują kształcenie zawodowe. Brak jednak podstaw, by w tej chwili osądzić trafność tej polityki.

   Perspektywa kumulacji licealnej od samego początku reformy wywołuje ogromne emocje wśród młodzieży i rodziców. Wyrazem tego jest między innymi znaczne obciążanie uczniów klas siódmych, a potem ósmych nauką, obłędny pęd do udziału w konkursach i gorączkowa rywalizacja o stopnie, co ma przekładać się na zwiększenie szans dostania się do upragnionego liceum. Przegrają na tym zapewne uczniowie słabsi, którzy przecież jednak niekoniecznie powinni kształcić się w kierunku zawodowym. Przegrywają już teraz wszyscy, bowiem nauka pierwszych roczników klas siódmych i ósmych nie ma nic wspólnego z radosnym zdobywaniem wiedzy i rozwojem, które postulują psychologia z pedagogiką. I zdrowy rozum.

   W sytuacji spowodowanej reformą nawet dostanie się do wybranego liceum nie będzie stanowić gwarancji dobrej edukacji. Pierwszy rocznik ósmoklasistów przetestuje dopiero koncepcję programową czteroletniego cyklu nauki. Koncepcję, która dzisiaj, na pół roku przed rekrutacją, praktycznie jeszcze nie istnieje, szczególnie na poziomie poszczególnych placówek. Opublikowano już, co prawda, podstawę programową oraz ramowy plan nauczania, brakuje jednak innych istotnych informacji, jak choćby o sposobie organizacji profili i rozszerzeń przedmiotowych, które nie doczekały się jeszcze regulacji prawnych. Pewne jest natomiast, że ci sami nauczyciele i w tych samych murach będą uczyli młodzież równocześnie według starych, wygasających programów, i według nowych, zdobywając w tym drugim zakresie doświadczenie bezpośrednio „w boju”. Jeśli dodać do tego przegęszczenie wynikające z kumulacji roczników należy spodziewać się, że przez najbliższe lata edukacja licealna odbywać się będzie w atmosferze improwizacji i nerwowości, której trudno będzie zapobiec nawet najsprawniejszym dyrektorom i najzasobniejszym organom prowadzącym.

   Samorządy, na które spadły wszystkie kłopoty związane z kumulacją licealną, napotykają jeszcze jeden istotny problem, jakim jest brak kadr niezbędnych do obsadzenia zwiększonej liczby stanowisk nauczycielskich. Nawet w wersji najbardziej optymistycznej, jeśli chętni do pracy się znajdą, będą to w większości osoby w liceach nowe, często wręcz bez doświadczenia w jakiejkolwiek szkole. W tej sytuacji placówki ponadgimnazjalne będą przez dłuższy czas funkcjonować bez szansy na budowanie spójnego wewnętrznego programu działania i bez perspektywy kadrowej stabilizacji.

Program i plan nauczania

   Obok zmiany struktury systemu kluczowy element reformy stanowi zmiana programowa, której wyrazem są dwa dokumenty: nowa podstawa programowa oraz powiązany z nią plan nauczania. Podstawowe zarzuty pod adresem podstawy programowej, to anachroniczna forma, z drobiazgowym podziałem na części odpowiadające dyscyplinom naukowym, pozbawione korelacji; nadmiar treści kształcenia, nieadekwatny do czasu przeznaczonego na ich realizację oraz możliwości uczniów. Wskazuje się także nadmierną objętość, wykluczającą w praktyce możliwość uzupełniania programu nauczania przez nauczyciela i dostosowywanie go do potrzeb konkretnej grupy uczniów. W sposób widoczny zmniejszono wagę przedmiotów przyrodniczych. Zgodnie z popularnymi opiniami – reforma poszła w kierunku nauki niepotrzebnych rzeczy, albo staroświeckiego wlewania do głowy oleju i patriotyzmu.

   Podstawa programowa została przygotowana w zawrotnym tempie i spotkała się z krytyką także ze strony uznanych autorytetów z poszczególnych dziedzin. Ministerstwo pozostało głuche na ich argumenty i zatwierdziło dokument do realizacji z kosmetycznymi zaledwie poprawkami.

   W szczególnie trudnej sytuacji znaleźli się uczniowie klas 7-8 oraz ich nauczyciele. Realizują program niespójny z tym, który obowiązywał w klasach 4-6, obciążony ewidentnymi błędami wynikającymi z braku koordynacji w fazie tworzenia podstawy programowej. W przypadku większości przedmiotów stoją przed zadaniem opanowania materiału przewidzianego w przeszłości dla trzyletniego gimnazjum, wtłoczonego w dwa lata nauki. Powszechnie borykają się z przemęczeniem i zniechęceniem; trudno też liczyć na pozytywne długofalowe efekty takiej nauki.

   Plan nauczania zreformowanych szkół zasługiwałby na odrębną analizę, na którą nie ma miejsca w tym raporcie. Trzeba jednak zwrócić uwagę na trzy szczególnie niekorzystne rozwiązania. Pierwszym jest przywrócenie nauczania oddzielnie biologii i geografii już od klasy piątej, co jest odwrotem od nowoczesnej tendencji do blokowania przedmiotów przyrodniczych. Absurdem samym w sobie jest przy tym przydzielenie po jednej lekcji tygodniowo na każdy z tych przedmiotów w klasach 5-6, co wyklucza nawiązanie jakiejkolwiek więzi uczniów z nauczycielami, a więc także wychodzenie naprzeciw dziecięcym zainteresowaniom i potrzebom.

   W klasie siódmej i ósmej pojawiły się w szkole podstawowej pozostałe dwa przedmioty przyrodnicze, chemia i fizyka. W wymiarze, który pozwala na zatrudnienie w szkole wymaganego specjalisty na pełnym etacie dopiero przy 4-5 klasach na każdym poziomie. W ten sposób wykreowano grupę nauczycieli-nomadów, wędrujących w tygodniu po kolejnych szkołach w celu uzbierania obowiązującego pensum, z oczywistą szkodą dla jakości ich pracy.

   Przykład przedmiotów przyrodniczych pokazuje marnowanie potencjału nauczycieli. W ciągu ostatnich dwudziestu lat cała ich rzesza wykształciła się i dokształciła w kierunku nauczania przyrody – przedmiotu, w którego założeniu było kształtowanie nowoczesnego, holistycznego spojrzenia młodych ludzi na świat. Większość z nich z pewnością mogłaby uczyć co najmniej geografii i biologii w klasach 5-6, a po pewnym uproszczeniu podstawy programowej – co i tak wydaje się nieuchronne – także przedmiotów przyrodniczych w klasach 7-8.

   Plan nauczania czteroletniego liceum ogólnokształcącego dobitnie pokazuje wizję szkoły, jaką reprezentują twórcy reformy. W porównaniu z liceum trzyletnim zaplanowano znacznie więcej zajęć obowiązkowych, które odbywają się niemal w pełnym spektrum przedmiotów przez trzy lata, a nieobowiązkowa na maturze historia ma swoje godziny nawet w klasie czwartej. Wrażenie powrotu do realiów z lat osiemdziesiątych – formalizacji, uniformizacji i zaniedbania prawa wyboru – potęguje przydział zaledwie dwóch godzin na cztery lata do dyspozycji dyrektora. W ten sposób ucieleśnia się wizja deklarowanej przez panią Zalewską „dobrej szkoły dla wszystkich młodych Polaków”, przy czym znaczenie pojęcia „dobra dla wszystkich” sprowadza się do słowa „jednakowa”.

Uczniowie ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi

   W niniejszym raporcie wielokrotnie pojawiły się uwagi dotyczące warunków, jakie zreformowana szkoła oferuje uczniom. Na osobne wspomnienie zasługuje jednak problem uczniów ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi (SPE). Ministerstwo deklaruje, że wprowadzane zmiany służą rozwojowi edukacji włączającej. Jednak realia, potwierdzone wieloma opiniami, są inne.

   Liczba dzieci z SPE rośnie w sposób lawinowy i nie wynika to tylko z lepszej diagnostyki, ale stanowi prawdopodobnie trybut płacony zmianom środowiskowym i cywilizacyjnym. Niezależnie od przyczyny już teraz brakuje w szkołach możliwości wychodzenia naprzeciw potrzebom tych uczniów: pieniędzy, wykwalifikowanej kadry, odpowiedniego przeszkolenia dla wszystkich nauczycieli. Brakuje też świadomości skali problemu, który łagodzony jest w sposób dość przypadkowy, natomiast w istocie w krótkim czasie może wstrząsnąć samymi podstawami funkcjonowania placówek oświatowych.

   Mimo takiego stanu rzeczy ministerstwo ograniczyło, a w zasadzie zniosło możliwość prowadzenia nauczania indywidualnego w szkołach. Utrudniło dostęp do niezbędnych specjalistów, zabraniając zatrudniania ich w inny sposób, niż na umowę o pracę. Zapowiada podniesienie wymaganych kwalifikacji od nauczycieli wspomagających, w obliczu braku pedagogów specjalnych w ogóle, a równocześnie wcale nie rzadkich sytuacji, kiedy do potrzeb określonego dziecka lub klasy wystarczyłby nauczyciel ze standardowym przygotowaniem pedagogicznym.

   Coraz większe formalizowanie i biurokratyzacja opieki nad uczniem z SPE, zarówno w sferze kwalifikacji, jak finansowania, pięknie wygląda na papierze, natomiast fatalnie w praktyce szkolnej. System wymusza kierowanie uwagi najpierw na dokumenty, a dopiero potem na ucznia i jego potrzeby. A materia jest na tyle trudna, że metodą zakazów i nakazów na pewno nie da się jej opanować.

   Reformowanie systemu wsparcia dla dzieci ze SPE i rzucanie rozmaitych kłód pod nogi wszystkim zaangażowanym w ten system sprawia wrażenie, jakby władza, wbrew swoim oficjalnym deklaracjom, chciała tylnym wyjściem wyprowadzić dzieci orzeczeniowe ze szkół prowadzących edukacją włączającą.

Nauczyciele

   W trzecim roku wprowadzania reformy pani minister Zalewska zdołała skłonić nauczycieli do podjęcia akcji protestacyjnej. Na razie na niewielką skalę, ale rozgoryczenie w środowisku jest tak duże, że wybuch wydaje się kwestią czasu. Oficjalnie główną przyczyną są niskie wynagrodzenia, ale za tym podąża cały szereg innych frustracji. Należy do nich przeciążenie obowiązkami, także takimi, które nigdy wcześniej nie znajdowały się w urzędowym ich zakresie. Jako przykład doskonale mogą posłużyć bibliotekarze, na których bez dodatkowego wynagrodzenia spada gospodarka bezpłatnymi dla rodziców podręcznikami, łącznie z dźwiganiem ciężkich paczek przysyłanych z wydawnictw. W przeciętnej wielkości szkole podstawowej to tysiące woluminów do obsługi na stanowisku takim, jak kiedyś.

   Każdy nauczyciel w szkole, zgodnie z oczekiwaniami uczniów, rodziców i zwierzchników, powinien być dzisiaj mądrym i roztropnym źródłem wiedzy, doradcą lub trenerem osobistym, powiernikiem, opiekunem, psychologiem, terapeutą, czasem niańką. Dodajmy do tego niezbędną w kontakcie z rodzicami elastyczność, umiejętność negocjacji, dyspozycyjność i bezwarunkowe oddanie ich dzieciom. I oczywiście stałą gotowość kompletowania rozmaitego typu dokumentacji. Tymczasem ministerstwo, zamiast budować autorytet nauczycieli, doceniać materialnie, pozwalać na spokojną pracę i wspierać mądrymi rozwiązaniami prawnymi, traktuje ich przedmiotowo, jako tanią siłę roboczą, która jest i będzie, bo nie ma innego wyjścia. Ta sytuacja jednak – właśnie pod wpływem obecnej reformy – ulega niespodziewanej zmianie. Rozmaite kwalifikacje, jakie posiadają nauczyciele w dziedzinie pracy z ludźmi, uczyniły z nich nagle niezwykle atrakcyjnymi na wygłodniałym rynku pracy. To nowość, która dotarła już do dyrektorów szkół, powoli dociera do organów prowadzących, a pozostała chyba jeszcze odległa od świadomości ministerstwa, wierzącego w kreatywne statystyki, zgodnie z którymi nauczycieli w Polsce przybyło.

   A kiedy już uda się wprowadzić w życie program kształcenia nauczycieli, całkiem mądry, powstający obecnie na styku ministerstw edukacji oraz nauki i szkolnictwa wyższego, może okazać się, że nie będzie chętnych, by zmierzyć się wysokimi wymaganiami tego zawodu, z perspektywą jego niskiego prestiżu i marnego wynagrodzenia.

Zarządzanie

   Trzy lata działalności Ministerstwa Edukacji Narodowej pod rządami Anny Zalewskiej, to okres umacniania centralnego sterowania systemem, wg modelu „od góry do dołu”. Pierwszą zmianą w tym zakresie było przeniesienie wojewódzkiego kuratora oświaty z administracji samorządowej do rządowej. Towarzyszyło temu przesuniecie akcentów w rozumieniu pojęcia nadzór pedagogiczny ze strony doradztwa w kierunku kontroli. Kontrola kuratoryjna stała się straszakiem stosowanym wobec szkół przez władze w sytuacjach niezgodnych z oficjalnym stanowiskiem ministerstwa. Ta zmiana uczyniła z wizytatorów kuratoryjnych – w licznych przypadkach niezasłużenie – osoby otoczone największą niechęcią w środowisku oświatowym.

   Dyrektorzy placówek oświatowych, przeciążeni obowiązkami i stający wobec często niemożliwych do rozwiązania problemów wywołanych przez reformę, są przez minister Annę Zalewską wskazywani jako jedyni odpowiedzialni za obecną sytuację. Nie ma żadnej płaszczyzny współpracy środowiska osób zarządzających z władzami oświatowymi. Coraz to nowe obowiązki i coraz to nowe przepisy powodują, że kierowanie placówką zyskuje charakter uciążliwej pracy administracyjnej, pozbawionej aspektu pedagogicznego. Zapewnienie w miarę sprawnego funkcjonowania przedszkola czy szkoły jest obecnie przejawem wysokiej sprawności i zaradności jej dyrektora, ale na realizację ambitniejszych zamierzeń programowych znajdują pomysł, chęci i czas już tylko nieliczni.

   Przytłoczenie obowiązkami wynikającymi ze wciąż zmieniających się przepisów, brak czasu, rosnąca presja ze strony władz oświatowych, organów prowadzących oraz rodziców powodują, że również zarządzanie wewnątrz placówek w wielu miejscach zyskuje dominujący rys autorytarny. Model „od góry do dołu” w zreformowanej szkole w coraz większym stopniu rozciąga się na relacje dyrekcji z nauczycielami i nauczycieli z uczniami i rodzicami. Prowadzi to do znacznej eskalacji naturalnych skądinąd konfliktów, a w efekcie do pogorszenia atmosfery w społeczności szkolnej.

* * *

   Nie wszystkie działania podejmowane przez MEN w latach 2015-2018 były błędne; niektóre szczegółowe rozwiązania zapewne ostaną się w przyszłości. Jednak całkowity bilans zasługuje na najsurowszą ocenę. Ujmując rzecz obrazowo, nie może być okolicznością łagodzącą dla winnych spalenia Puszczy Białowieskiej fakt, że zasadzili choćby i tysiąc drzew na Podkarpaciu. Szkody, jakie w dziedzinie edukacji uczyniono w ciągu zaledwie trzech lat polskiemu społeczeństwu i jego młodemu pokoleniu, pozostawią ślad na długo. Jednak najbardziej dramatycznym, a nie wspomnianym dotychczas w raporcie skutkiem reformy jest skuteczne odwrócenie uwagi środowiska oświatowego od prawdziwych wyzwań współczesności – zmian technologicznych, przemian mentalnych zachodzących w społeczeństwie, w tym także wśród młodych ludzi, degradacji środowiska przyrodniczego z perspektywą katastrofy klimatycznej i wielu innych. Pracowicie restaurując polską szkołę w XX-wiecznym kształcie wciąż tracimy i dalej będziemy tracić cenny czas, niezbędny, by obmyślać ją i przekształcać na miarę potrzeb obecnego stulecia.

Jarosław Pytlak

-----------------------------------------------------

Powyższy raport jest załącznikiem do listu otwartego skierowanego przeze mnie pod adresem pani minister Anny Zalewskiej: http://www.wokolszkoly.edu.pl/blog/w-odpowiedzi-na-list-pani-minister.html

 

Wróć

Dodaj komentarz

Skomentował A

Deforma zmieniła życie naszej rodziny. Starsze dziecko wie doskonale czym będzie kumulacja roczników i uczy się niezależnie od tego czy są wakacje czy też weekend. Dzielnie sobie radzi, ale nie chcę nawet myśleć jak mogą zostać podcięte skrzydła takiej młodej osoby, której się np. Nie uda dostać do wymarzonej szkoły. Drugie dziecko 6-latek w klasie 7 potrafi płakać ze zmęczenia. My rodzice dzieci zamkniętych w systemie nie umiemy pomóc im wystarczająco, większość z nas nie może wyrwać dziecka z klatki XIX w edukacji. Nasze dzieci są smutniejsze.

Ad fatalnych skutków: 6 klasy przez 3 lata były najstarszym rocznikiem w szkole. Bez starszych kolegów dojrzewają wolniej. Próbny egzamin klas 8 wypadł bardzo blado. Dzieci bez doświadczenia egzaminu po 6 klasie nie radzą sobie z nowym doświadczeniem. Są zdziwione, że nie można rozmawiać ani pytać. Sam egzamin wypadł fatalnie - uczeni przez 3/4 procesu swojej dotychczasowej edukacji w innym systemie nie radza sobie z nowym typem zadań.
Dzieci z rocznika zamykajacego gimnazja muszą zdawać i piąć się przez kolejne klasy szkoły średniej bez podwinięcia nogi. W innym wypadku niezaleznie od klasy, w ktorej będą, w szkole zostaną 2 lata dłużej- rok w powtarzanej klasie i dodatkowy, gdyż LO będzie teraz 4letnie. Na rynek pracy trafią 2 lata później niż ich koledzy i koleżanki.

Dzieci zmieniają szkoły i klasy, zmieniają się zespoły nauczycieli, są liczne zastępstwa - nie buduje to wspólnoty.
W szkołach, w których pojawiły się 7me i 8me klasy na korytarzach panuje ogromny ścisk, a na stołówkach trzeba jeść w tempie błyskawicy. Poziom decybeli i tłok wywołuje agresję wśród nawet najmłodszych dzieci.
Nie ma nic ważniejszego od Edukacji, z trudem i bezsilnoscią patrzę na zniszczenia. To niewybaczalne.

Skomentował Danuta Adamczewska-Królikowska

Wrzucam do rozpowszechniania i bardzo dziękuję.

Skomentował Anna Maria

Dziękuję ogromnie.
Udostępniam.

Skomentował Belfer

W punkt. Wszystko się zgadza. Smutne to, smutna staje się edukacja. I ja nauczyciel, też staje się coraz bardziej smutna.

Skomentował Xawer

Oj, Pani Belfer!
Proszę nie utożsamiać edukacji z państwowym szkolnictwem! Mogę się zgodzić, że smutne staje się szkolnictwo, ale edukacja i tak odbywa się poza nim, głównie w rodzinach, albo na jego marginesie. Smutna (smutniejsza niż dotąd) staje się najwyżej praca nauczycieli w państwowych szkołach.

Skomentował Włodzimierz Zielicz

@Xawer
Akurat autor - Jarosław Pytlak - jest dyrektorem NIEPUBLICZNEJ placówki. A problemy, o których pisze (nie tylko w tym tekście) dotyczą WSZYSTKICH praktycznie szkół i nauczycieli. A ty dalej o swojej obsesji "antypublicznej" ... ;-)

Skomentował Xawer

@W.Zielicz
Autor tego utożsamienia edukacji i szkolnictwa nie popełnia: pisze o "destrukcji systemu edukacji", a nie o "destrukcji edukacji". Jego szkoła, choć niepubliczna, nadal jest szkołą systemową i działając w ramach tego systemu podlega mnóstwu ministerialnych bzdur i ograniczeń.
Proszę jednak nie utożsamiać edukacji bezprzymiotnikowej, czyli edukacji jako takiej (wychowania i wykształcenia), z państwowo zarządzanym systemem szkolnym. Edukacja dzieje się nie tylko w szkołach - by nie powiedzieć, że niemal wyłącznie poza nimi.

Skomentował Dorota Dziamska

Dodałabym do tego raportu jedynie jeszcze obietnice wsparcia dzieci o rok młodszych w systemie, które poszły w wieku sześciu lat do szkoły. Nie otrzymują takiego wsparcia. Cisza. Bardzo dobry raport.

Skomentował Alina

Bardzo trafna diagnoza. Fatalnie przeładowana historia w klasach 7-8.

Skomentował Ewa

Uczę geografii - MASAKRA! Przy jednej godzinie tygodniowo (tylko w 7 klasie - 2) i przy OGROMNIE przeładowanym materiale nie można dobrze nauczać. PŁAKAĆ się chce!

Skomentował Woytek

Szukam pozytywow we wpisie i jedyne co czytam to : "Nie wszystkie działania podejmowane przez MEN w latach 2015-2018 były błędne; niektóre szczegółowe rozwiązania zapewne ostaną się w przyszłości. Jednak całkowity bilans zasługuje na najsurowszą ocenę. ".
Czyli nie wiem, co wg autora jest pozytywnego. Natomiast wiekszosc negatywow odnosi sie do tego, jak to zle znowu jest nauczycielom oraz do tezy, ze system z 3 etapami (podstawowka, gimnazjum i liceum) byl dobry. A ja powiem, ze nie byl dobry, bo nie byl dobry, bo nie odpowiadal temu, czego oczekiwali pracodawcy. A pracodawcy nie potrzebuja armii licencjatow, tylko osob z wyksztalceniem podstawowym zawodowym.
Rodzicom tez nie zawsze jest w smak, gdy po 6-klasowej podstawowce dziecko w wieku 11-12 lat bedzie trzeba wozic do innej szkoly (gimnazjum), zamiast chodzic do podstawowki na miejscu.

Skomentował Jarosław Pytlak

@Woytek. Pozytywy miał Pan w podsumowaniu dokonanym przez panią minister. Ja tam bezskutecznie szukałem negatywów, albo chociaż wspomnienia, że nie wszystko idzie super. Dlatego ja wypunktowałem negatywy. Wskazywanie pozytywów pozostawiam innym. Od Pana, na przykład, dowiedziałem się, że pozytywem jest wyjście naprzeciw oczekiwaniom pracodawców, którzy potrzebują ludzi z wykształceniem zawodowym, a nie z wyższym wykształceniem, choćby na poziomie licencjata. Tylko Pan o tym wprost napisał, a pani minister dyskretnie przemilcza. Co do "nie w smak" rodzicom, to ma Pan rację; pytanie o proporcje. Można było to sprawdzić organizując referendum w sprawie reformy. Nie wykluczam, że w 2017 roku opcja likwidacji gimnazjów by wygrała. Ale trzeba było (mówię o władzy) mieć odwagę, a to towar deficytowy u polityków, wszelkiego zresztą sortu.
Większość zapisanych przeze mnie negatywów (aż sprawdziłem w teście, żeby się upewnić) odnosi się do dzieci. Nawet taki drobiazg, jak jedna lekcja biologii czy geografii w tygodniu bardziej uderza w dziecko, niż w nauczyciela.
A jeśli chodzi o nauczycieli, to jest to armia ponad pół miliona ludzi. A więc różnych. Jeśli zabieram głos w ich imieniu, to nie dlatego, że jestem sam nieszczęśliwy, tylko że mam oczy i widzę postępującą degrengoladę, której oddolnie się nie naprawi, a system jej sprzyja.
Nie to, żebym się chwalił, ale prawie trzydzieści lat na funkcji dyrektora, w szkole, w której dziesięć już kolejnych zarządów tworzyli zawsze rodzice, cała rzesza wychowanków, szkolnych i harcerskich, w zasadzie wszelkie możliwe w branży oświatowej wyróżnienia, cóż jeszcze powinienem w życiu osiągnąć, zrobić, wykazać, żeby mieć prawo zabierać głos publicznie w sprawach oświaty, z nadzieją, że jakaś część czytelników zastanowi się, czy aby nie mam racji?!

Skomentował Kim Kolwiek

Od pierwszego stycznia 2019 nauczyciele dostaną 5% podwyżki, a najniższa płaca wzrośnie o 7,1%. Coraz bliżej nam do najniższej krajowej, mimo że media kłamliwie podają jak dobrze zarabiamy. Dla mnie niezrozumiałym paradoksem jest to, że pracujemy 40 godzin z czego 18 przy tablicy, a koszt godziny ponadwymiarowej jest liczona z 18 godzin, czy to znaczy że pozostałe 22 godziny do tych 40 pracujemy za darmo? Gdyby ją policzyć z 40 godzin wyszłaby niższa niż wynika to z ustawy.

Skomentował al - nauczyciel.

Absolutnie nie zgadzam się z powyższym raportem. 1. Nauczanie blokowe skutkuje brakiem wiedzy z konkretnej dziedziny - geografia to nie biologia. Absolwenci gimnazjum, przychodząc do szkół średnich mają nikłą wiedzę szczegółową - bo uczono ich niczego o wszystkim, albo wszystkiego o niczym, czyli blokowo. 2. Dalej brak godzin na odpowiednią naukę historii. 3. Wbrew Pana poglądom, osoby kończące edukację w latach 70 i 80, miały zdecydowanie większą wiedzę i kompetencje w kolejnych etapach edukacji - studia i potem praca zawodowa, niż absolwenci szkół po roku 2000. Może więc powrót do pewnych treści i sposobów organizacji szkół nie jest wcale taki zły? Może trzeba wreszcie przyznać, że brak wymagań, zadawania, także brak uczenia pamięciowego (kto dzisiaj zadaje do nauczenia się wiersze - a to ćwiczy pamięć, którą dzisiejsi uczniowie mają słabiutką), wtrącanie się do spraw edukacji laików (co o niej wiedzą rodzice?), nadmiar praw uczniów i ich praktyczny brak po stronie nauczycieli jest także, a może przede wszystkim, przyczyną kryzysu oświaty. Warto także dodać, że rozwydrzenie uczniów i roszczeniowość rodziców, plus świadome działania (mediów?, kolejnych rządów?) obniżających autorytet polskich nauczycieli jest także przyczyną mizerii oświatowej. Moja recepta na poprawę? Przywrócenie dyscypliny, odważne wymaganie od uczniów, zmniejszenie "wpływu" na szkołę rodziców, zwiększenie zarobków nauczycieli (ponoć jesteśmy elitą??, co raz więcej młodych nauczycieli odchodzi z zawodu, tam gdzie lepsze płace - za parę, paręnaście lat nie będzie miał kto uczyć dzieci), zmniejszenie "papierologii", także elektronicznej i uczenie (podstawa programowa) konkretnej wiedzy na konkretnych przedmiotach. Pozdrawiam serdecznie - noworocznie.

Skomentował Xawer

@al-nauczyciel.
O tak! A dla poprawy skuteczności i jakości żywienia w knajpach proponuję wprowadzić dyscyplinę konsumentów, odważne wymaganie, by wszystko zjedli do ostatniego kęsa, zmniejszenie ich wpływu na wybór potraw, a przede wszystkim zwiększenie zarobków bufetowych i kucharek. Bo w przeciwnym razie za parę lat nie będzie miał kto karmić potrzebujących jedzenia. Toż to oczywiste, że przyczyną degrengolady restauracji jest nadmiar praw po stronie konsumentów i ich praktyczny brak po stronie kelnerów. I niech laicy nie wtrącają się! Co oni w końcu mogą wiedzieć o tym, czy jedzenie jest smaczne?

Skomentował al - nauczyciel

XAWER
Komentarz nie merytoryczny i nie na temat, nic nie wnoszący do dyskusji.

Skomentował Xawer

Na temat i wnoszący do dyskusji tyle, że pokazujący pańską wizję szkolnictwa nie jako usługi na rzecz obywateli, ale jako autorytarnej władzy nad nimi, realizującej swoje wewnętrzne cele, w czym dzieci są wyłącznie tworzywem, a rodzice tylko przeszkadzają.

Skomentował al - nauczyciel

Xawer
Proponuję, gdy ktoś z bliskich zachoruje (czego absolutnie nie życzę) zamiast wezwać medycznego eksperta - lekarza, zwołać konsylium złożone z sąsiadów, znajomego hydraulika, szewca, kucharki itp. i zastanawiać się jak chorego leczyć. Rodzice mają i mogą pomagać, ale w zakresie, o którym mają jakieś pojęcie, a ekspertem jest nauczyciel.

Skomentował Xawer

Różnica taka, że o ile do kompetencji lekarzy można mieć pewne zaufanie, o tyle ani ja sam, ani żadne ze znanych mi dzieci nie wyniosło ze szkoły choćby ułamka tej wiedzy, jaką zyskały w domach, od rodzin i z innych pozaszkolnych źródeł.

Analogią w moim przypadku byłoby to, że herbata z malinami, dana przez ciocię leczyła mnie z przeziębienia skutecznie, a od pójścia w zimie do przychodni, gdzie mi ekspert-lekarz zapisał aspirynę i witaminy, przeziębiałem się jeszcze bardziej.

Chciałbym też, żeby na tym "ekspercie-nauczycielu" ciążyła odpowiedzialność taka, jak na lekarzu. Żeby jakiegoś nauczyciela pozbawiono prawa wykonywania zawodu i zasądzono duże odszkodowanie, jeśli rodzice stwierdzą błąd w sztuce dydaktycznej w stosunku do ich dziecka. Na przykład, żeby zasądzono odszkodowanie, jeśli po pięciu latach w szkole dzieciak nie rozumiał ani trochę po angielsku, ale wystarczyło pół roku prywatnych lekcji, żeby zaczął mówić.

Skomentował Xawer

Różnica też jest w tym, że do lekarza idzie się z własnej woli, czując się chorym, a do szkoły jest się wysyłanym pod przymusem, nie czując najmniejszej potrzeby bycia edukowanym. Stąd proszę się nie dziwić ani brakowi dyscypliny, ani sprzeciwowi wobec opresji, ani zaangażowaniu rodziców bynajmniej nie w dydaktykę, ale w to, by ich dziecko było poddawane opresji w minimalnym stopniu. Ci "eksperci" są im potrzebni tak samo, jak klawisze są potrzebni więźniom, a nie jak lekarze chorym.

Nasza strona używa, do prawidłowego działania używa technolgii ciasteczek. Więcej informacji na ten temat na stronie: Więcej...