Blog

Śmiały krok w kierunku zmiany?

(liczba komentarzy 5)

   Na rodzimym rynku oświatowych idei moją uwagę zwracają poglądy głoszone przez czterech mężów w sile wieku, choć jeszcze niestarych: Wojtka Gawlika, Tomasza Tokarza, Christiana Ostrowskiego i Marcina Stiburskiego. Co najmniej trzech spośród nich posiada dzieci w wieku szkolnym i to właśnie traumatyczne rodzicielskie przejścia z instytucjami edukacyjnymi leżą u źródła ich radykalnych postulatów zmiany. Oraz – jak deklarują – również zdrowy rozsądek. Najogólniej biorąc, marzą o zlikwidowaniu wszystkich ograniczeń tradycyjnej, „pruskiej” szkoły i zbudowaniu nowej edukacji, podążającej za dziećmi, przyjaznej i pozwalającej młodym ludziom odkrywać ich potencjał. To oczywiście (z mojej strony) daleko idące uproszczenie, ale też nie analiza ich koncepcji jest moim celem w tym artykule, ale zwrócenie uwagi na kilka zjawisk, umykających w dyskursie o edukacji.

   Wszystkich panów łączy między innymi przekonanie, że nie ma złych uczniów, są tylko źli nauczyciele, którzy nie potrafią dotrzeć do każdego z potrzebnym mu przekazem, wsparciem etc. Wszyscy uważają, że nawet w obecnych warunkach prawnych jest to możliwe, potrzeba tylko dobrej woli po stronie nauczycieli. Zupełnie słusznie nie mogą zrozumieć, dlaczego ogół nauczycieli daje się wtłoczyć w ogłupiający kierat absurdalnych wymagań, które w dodatku przenoszą na uczniów, zamieniając najpiękniejsze lata ich młodości w piekło.

   Pan Marcin, jako jedyny chyba w tym gronie, ma aktualne doświadczenie z "liniowej" pracy nauczyciela w publicznej szkole. Na tej podstawie wymyślił ideę Szkoły Minimalnej, czyli takiej, które wymagane przez państwo atrybuty posiada w najmniejszym możliwym stopniu. Na przykład, prawo oświatowe każe ocenić ucznia co najmniej raz w każdym roku szkolnym; dlaczego zatem nauczyciele rozbudowują, często poza granice absurdu, systemy ocenienia, które radość ze zdobywania wiedzy zmieniają z bezsensowną gonitwę za wynikiem?!

   Szczerze kibicuję wszystkim panom, choc czasami, komentując ich publikacje, staram się przyciągnąć głoszone myśli na orbitę okołoziemską. Po prostu wiele zjawisk widzę inaczej i nie jestem tak kategoryczny, no ale też nie mam złych doświadczeń z systemem ani jako uczeń, ani jako rodzic, ani – przez wiele lat – jako nauczyciel. To ostatnie mocno się zmieniło za sprawą pani Zalewskiej, ale wciąż uważam, że nawet naprawianie efektów głupiej reformy powinno odbywać się zgodnie z zasadą tisze jediesz, dalsze budiesz. Inna sprawa, czy tak ewolucyjnie prowadzona zmiana jest w ogóle w ludzkim zasięgu i w zgodzie z logiką funkcjonowania internetowego buntu? Obawiam się, że odpowiedź może być negatywna i tym bardziej skłania mnie to do oczekiwania z ciekawością na przejście od teorii do praktyki. Taka zapowiedź padła ostatnio ze strony Marcina Stiburskiego, który ogłosił swoim sympatykom realny już zamiar powołania Szkoły Minimalnej, jak placówki przeznaczonej dla dzieci kształconych w nauczaniu domowym.

   Tak oto opisał swój pomysł Marcin Stiburski w fejsbukowej grupie Szkoła Minimalna (przytaczam z minimalnym tylko skrótem, bo cała treść jest ważna dla dalszego mojego wywodu. Pogrubienia moje - JP:

Wybaczcie, stałem trochę na boku, czytałem i szukałem pomysłów w jakim kierunku skierować Szkołę Minimalną, aby ta była czymś więcej niż grupą na FB.

I rozwiązanie przyszło z zewnątrz.

Poznałem pewnego sympatycznego człowieka z Gdyni, który wchłonął minimalizm szkolny.

Ma trochę swych i znajomych dzieci w Edukacji Domowej i jak to jest w ED korzystał z usług tzw. szkół przyjaznych edukacji domowej.

Ale że go minimalizm dopadł, stwierdził że założy Szkołę Minimalną. Czyli podmiot, który będzie spełniał wszystkie minimalne wymogi szkoły, która będzie sama dla siebie szkołą przyjazną edukacji domowej. Czyli szkołą w której nie będzie sal lekcyjnych, szkołą w której nie będzie pokoju nauczycielskiego i innych atrybutów szkoły. Szkołą ograniczającą się jedynie do segregatorów z danymi osobowymi uczniów.

Szkoła Minimalna przyjazna edukacji domowej będzie działać jedynie w czasie egzaminu klasyfikującego, przez kilka dni w roku. Do tej Szkoły Minimalnej będą przychodzić dzieci jeden raz w roku. Tyle przecież wystarczy, aby zdać rok szkolny będąc w Edukacji Domowej.

To wszystko z formalnego punktu widzenia.

Bo oczywiście szkoła ta będzie także pełnić rolę Świetlicy, w której już tutor, a nie nauczyciel z kwalifikacjami po 10 podyplomówkach, będzie miał kontakt z dzieckiem.

Temat mocno dojrzewa, kolejne urzędy podpisują zgody.

Ale potrzebnych jest kilkunastu nauczycieli wariatów posiadających 18 kwalifikacji, koniecznych do zarejestrowania szkoły i prowadzenia egzaminów.

A dlaczego nauczycieli wariatów? Ponieważ będą oni wymagać na egzaminach totalne minimum z podstawy programowej. Takiego minimum, aby dzieci zdały i aby świadectwa zamknąć w segregatorze i o nich zapomnieć. Nie zmienia to faktu, że oczywiście dzieci będą mogły się uczyć na maksa, ale jedynie tego co uznają za stosowne.

Czyli oddamy kuratorium to co kuratoryjne. A dzieciom oddamy to co dziecięce.

Startujemy ze szkołą podstawową, ale liceum ogólnokształcące też mamy w planach.

Ale też na koniec mały apel.

Jeżeli znasz nauczyciela z okolic Gdyni, (…) który jest trochę zwariowany, który chciałby popracować jedynie jeden dzień w roku w okolicach czerwca, to zaproś go do pierwszej w Polsce Szkoły Minimalnej. Skontaktuj go ze mną. Ja sam już w tej szkole jestem zatrudniony i będę egzaminował fizykę na zasadach minimalnych.

   W pierwszej chwili przyszło mi do głowy, że oferta jest fantastyczna. Praca jeden raz w roku, bez użerania się z uczniami; czysta przyjemność, trzeba być wariatem, żeby… nie skorzystać. Gdzie jest zatem haczyk? Dlaczego pan Marcin szuka wariatów, kiedy jego oferta jest raczej dla amatorów jak najbardziej racjonalnie myślących? Może w zakresie wiedzy wymaganym podczas egzaminu? To kwestia wyobrażenia sobie, jak sprawdzać opanowanie podstawy programowej w sposób minimalny. Nie znając szczegółów koncepcji wyobrażam sobie, że np. opanowanie umiejętności dodawania w zakresie 1000 można sprawdzić, zadając egzaminowanemu pytanie, ile to jest 2 dodać 2. Wynik cztery niewątpliwie mieści się w zakresie tysiąca, więc można założyć, że uczeń spełnia wymaganie. A że jest to hmm…, kreatywne – w sumie o to chodzi – by oddać systemowi tyle, ile absolutnie trzeba i niech się odczepi. Do tego jednak nie potrzeba nauczyciela-wariata, wystarczy entuzjasta całego pomysłu. Ale wariata już (moim zdaniem) trzeba, żeby podpisać się własnym imieniem i nazwiskiem pod stwierdzeniem, że uczeń opanował wiedzę i umiejętności przewidziane w podstawie programowej. Przy takim podejściu będzie to poświadczenie nieprawdy i w tym świetle propozycja pracy raz w roku wydaje mi się tyle atrakcyjna, co… korupcyjna.

   Pan Marcin widzi taką właśnie możliwość wyplątania części dzieci z opresyjnego i, nie ukrywajmy, źle pomyślanego systemu. Ale jego pomysł pokazuje, jak trudno jest to zrobić nie łamiąc prawa. Dlatego ja nie uważam, że polską szkołę można zmienić w obecnych warunkach prawnych. Najpierw należy zmienić te ostatnie, a w tym celu trzeba już teraz myśleć nad pomysłami, czekając na wiatr historii, który zmiecie obecną władzę. Choć wiem, że rodzice obecnych uczniów nie chcą się z tym pogodzić, bo zmiana za pietnaście lat ich nie interesuje. Mają zatem problem.

   W następnym artykule nawiążę do wspomnianego na początku, wspólnego dla czterech panów poglądu, że nie ma złych uczniów, tylko są źli nauczyciele. Spróbuję wykazać, że jeśli jest ono prawdziwe, to należałoby przyjąć, że nie ma również złych nauczycieli, są tylko tacy, którym nikt w szkole nie pokazał, jak dobrze pracować, albo zgnieceni przez system, któremu nie mogą/ nie potrafią się przeciwstawić. Tę drugą tezę niemal każdy, kto ma doświadczenia z polską szkołą, uzna za przesadzoną, zbyt optymistyczną. Zgoda, ale jeśli tak, to i pierwsza musi być w jakimś stopniu nieprawdziwa. Ale o tym dopiero za czas jakiś.

   Chwilowo wszystkich serdecznie w tym miejscu pozdrawiam i proszę o wybaczenie roli adwokata diabła, którą na siebie przyjąłem. Niezależnie od tego, jaka część Waszych pomysłów wydaje mi się realna, są one ciekawym głosem w debacie o przyszłości polskiej szkoły.

Wróć

Dodaj komentarz

Skomentował Xawer

Nie rozumiem dlaczego pan Stiburski usiłuje wyważać otwarte drzwi. W Polsce od dawna funkcjonują "szkoły minimalne", specjalizujące się właśnie w załatwianiu formalności związanych z przyklepaniem edukacji domowej czy innej pozasystemowej. Czasem świadcząc chętnym poza tym bardziej regularne zajęcia, czy to świetlicowe, czy choćby sportowe. W Warszawie i okolicy takich placówek jest kilkanaście. W Trójmieście, w którym pan Stiburski "szuka wariatów" takie szkoły prowadzi choćby ex-minister Katarzyna Hall, dla pomocy ludziom w obejściu restrykcji, jakie sama jako minister tworzyła.

Skomentował Włodzimierz Zielicz

No właśnie! Bo restrykcje wprowadzone przez p.Hall jako ministra służyły późniejszemu kręceniu się biznesu p.Hall jako ... exministra... :-( Oddając min. Zalewskiej co jej, nikt bardziej od p.Hall (z jej wierną służką z OSKKO min. Berdzik!) polskiej szkoły przy pomocy "ewaluacji", "IPETÓW" etc. nie zbiurokratyzował, nikt matury bardziej pamięciową (szczególnie w zakresie j.polskiego) nie uczynił ... :_(

Skomentował Włodzimierz Zielicz

No i to p.Hall, swoją arogancją, ruch Elbanowskich wygenerowała, co się później m.in. przełożyło na dzisiejsze rządy p.p. Zalewskiej i Piontkowskiego w MEN ... :-(

Skomentował Xawer

"by oddać systemowi tyle, ile absolutnie trzeba i niech się odczepi. Do tego jednak nie potrzeba nauczyciela-wariata, wystarczy entuzjasta całego pomysłu"
Niestety od czasów min.Hall nie wystarczy entuzjasta, tylko wymagany jest nawet nie pojedynczy nauczyciel, zatrudniany na jednodniowe zlecenie, ale ich komplet, posiadający uprawnienia nauczycielskie i zatrudniony etatowo, a dyrektor musi mieć pewne doświadczenie i wprawę w prowadzeniu biurokracji szkolnej. Za to wystawienie papierków taka "szkoła minimalna" w czasach Hall dostawała całoroczną subwencję na takiego ucznia. Dopiero min.Zalewska, wyraźnie by zrobić na złość ex-min. Hall, obcieła subwencję dla szkół-przykrywek do połowy. I by rzucić kolejną kłądę pod nogi rodzicom z prowincji, wprowadziła rejonizację - przykrywka dla edukacji domowej musi być w województwie zamieszkania. Choć, gdyby dziecko chodziło "normalnie" do szkoły, to może to robić w nie swoim województwie. Znajoma matka, sama ucząca swoje dziecko, a mieszkająca w Radomiu, dawniej załatwiała biurokrację bezproblemowo jedną wizytą w Warszawie rocznie, a po wprowadzeniu tej kolejnej restrykcji miała sporo kłopotów ze znalezieniem lokalnej przykrywki w Radomiu. Ale w Warszawie czy Gdańsku pana Stiburskiego przykrywki są licznie dostępne i konkurencja między nimi jest na tyle duża, że są dość przyjazne i nieuciążliwe.

Skomentował Xawer

"wspólny dla czterech panów poglądu, że nie ma złych uczniów, tylko są źli nauczyciele"
Czy ci czterej panowi tak to formułują?
Bardzo daleki jestem politycznej poprawności, jednak nie znoszę używania słowa "zły" w wyrażeniach typu "zły uczeń" czy "zły nauczyciel". Słowa "zły" i "dobry" są niejednoznaczne i często mylone: mogą znaczyć zarówno niespełnienie oczekiwań, jak i zło moralne. Zazwyczaj takie wyrażenia są różnie interpretowane przez różne strony i oba te rozumienia są mieszane między sobą. Nie mają ścisłej definicji i jedni rozumieją je jako "zły uczeń" = "Jaś nauczył się mniej od innych", inni jako ocenę moralną "Jaś jest zły!", jeszcze inni jako "Jaś złośliwie nie wypełnia swoich obowiązków" To samo dotyczy nauczycieli, choć tu łatwiej utożsamić "niefachowość i nieumiejętność", nawet niezawinioną, ale świadomą, z "moralnie nagannym szkodzeniem uczniom".

Takie dyskusje widzę jako sekwencję wypowiedzi:
(osoba A): Jaś jest złym uczniem == Jaś źle się uczy

(osoba B, zazwyczaj rodzic): Ale to nie Jasia wina, a to jest dobre dziecko! Nie ma złych uczniów, to jakiś zły nauczyciel nie nauczył go tego, czego powinien!

(osoba C, zazwyczaj ze środowiska nauczycielskiego): Nie ma też złych nauczycieli, najwyżej niefachowi i niedouczeni, ale to nie ich wina, a nauczyciele są dobrzy i mają najlepsze intencje wobec dzieci!

W końcu (w ujęciu Bułhakowa) Jezus nazywał dobrym człowiekiem nawet centuriona Szczurzą Śmierć.

Byłbym też bardzo ostrożny między jakimikolwiek porównaniami użycia przymiotnika "zły" pomiędzy podmiotami edukacji (nauczycielami) i jej przedmiotami (uczniami). To trochę jak porównywać znaczenie wyrażeń:
"zła zupa" (bo niesmaczna)
"zły kucharz" (bo ugotował niesmaczne jedzenie)

Nasza strona używa, do prawidłowego działania używa technolgii ciasteczek. Więcej informacji na ten temat na stronie: Więcej...