Blog

Po co odróżniać Mickiewicza od Leśmiana?

(liczba komentarzy 10)

   Żyjemy w pięknych czasach, kiedy myśl ludzka, wolna w bezkresnej przestrzeni internetu, poddaje refleksji najbardziej nawet odległe i abstrakcyjne sprawy tego świata. Idąc za wezwaniem poety sięgamy, gdzie wzrok nie sięga. My – już nie tylko garstka jajogłowych, ale MY WSZYSCY, zrównani przez internet w poczuciu własnej wartości i gotowi wypowiadać swoją opinię na każdy możliwy temat.

   Nie inaczej dzieje się w sferze edukacji, w której co i rusz na powierzchni rzeczywistości pojawiają się bąbelki znamionujące ferment intelektualny. Tylko na rodzimym podwórku w ostatnich latach intensywnie debatowaliśmy nad tym, czy człowiek sześcioletni jest wystarczająco dojrzały, by rozpocząć odsiadywanie wyroku 12 lat w szkolnej ławie, pochylaliśmy się nad sensem nie-istnienia gimnazjów i rozbieraliśmy na czynniki pierwsze nowe podstawy programowe.

   Zasadniczo z tej aktywności intelektualnej, koncentrującej się w internecie, niewiele wynika powszechnego pożytku, bo jej efekty nie mają przełożenia na rozwiązania systemowe. Te wciąż kształtują się w całkowicie realnych głowach urzędników od oświaty, czasem tylko zainspirowanych jakimiś zasłyszanymi pomysłami, albo – tak jak ostatnio – wspomnieniami z własnego dzieciństwa.

   Ale przecież debata w czasach internetu nie koncentruje się tylko na sprawach powiązanych z działaniami władz. Niejeden bąbelek powstaje w dyskusji na temat, co zrobić, żeby w ogóle było lepiej. Samo pojęcie „lepiej” jest co prawda trudne do zdefiniowania, ale to tylko dodaje pieprzu całej dyskusji. Ostatnio ekscytowaliśmy się więc, na przykład, fińskim sukcesem edukacyjnym. Pokłosiem mody na Finlandię w edukacji stała się wzbudzona w tzw. szerszych kręgach refleksja na temat znaczenia zaufania społecznego, lokalna inicjatywa powołania „szkoły inspirowanej fińskim modelem edukacyjnym”, a nawet osobista wyprawa pani minister Zalewskiej na północ Europy, by zbadać fenomen na miejscu. Cały czas rozprawiamy na temat potrzebnych-lub-niepotrzebnych prac domowych. Imię kolejnych tematów, już podjętych albo czekających w kolejce, jest MILION, a pożytek z tego taki, że nawet jeśli debata nie przekłada się na rozwiązania w skali makro, potrafi inspirować pojedynczych ludzi albo lokalne środowiska do wprowadzania rozmaitych zmian. Trzymając się przypadku prac domowych - jeśli MEN nie zdecyduje się pójść za wnioskiem Rzecznika Praw Dziecka i urzędowo określić zasad ich organizacji (co osobiście uznam, jak nigdy, za objaw zdrowego rozsądku w tym urzędzie), to i tak społeczna dyskusja nie pozostanie bez śladu, kładąc na przyszłość podwaliny pod lepsze zrozumienie w szkołach, że świat się naprawdę zmienił i współczesne dzieci nie radzą sobie z tym samym, co w pokoleniu ich rodziców było jeszcze normą.

   Czyli – debatowanie ma sens i dlatego w dzisiejszym felietonie zabiorę głos na temat, który dopiero niedawno zaczął pojawiać się w debacie publicznej, na fali dyskusji o podstawie programowej: czy szkoła uczy potrzebnych rzeczy?

   Pytanie jest proste jak konstrukcja cepa i wywołuje zazwyczaj prostą odpowiedź – nie. A skąd wiadomo, że jest to odpowiedź słuszna? Ponieważ prawie niczego w dorosłym życiu nie pamiętamy z tego, co kiedyś zakuwaliśmy w szkole, by zaliczyć, nawet z pełnym powodzeniem. Bo mówimy i piszemy bez świadomości, co to jest przydawka. Mylimy chromoplast z chronometrem i nie potrafimy przeprowadzić najprostszego dowodu geometrycznego, nawet jeśli w szkole znaliśmy ich na pęczki. Ergo – opresyjny system edukacji marnuje nasz czas, nakazując poznawanie rzeczy kompletnie nieprzydatnych. Pogląd ten jest dość powszechny, a wśród jego wyznawców znajduje się wiele osób, które zbyt cenię, by po prostu napisać, że nie mają racji. Dopuszczam, że mogą ją mieć, ale chciałbym przedstawić w tym miejscu odmienny punkt widzenia, w którym jest sporo miejsca na znaki zapytania. Znajdą się też wykrzykniki.

   Zacznę jednak od tego, że sam żywiłem podobne przekonanie, bagatela, dwadzieścia lat temu. Było to w czasach, kiedy wymyślaliśmy w szkole nauczanie blokowe, widząc w tym nadzieję na dokonanie syntezy wiedzy – z miliona szczegółów porozkładanych w szufladkach poszczególnych przedmiotów, na całościowe (ładnie mówiło się: holistyczne) spojrzenie na świat. Czyli zamiast właściwości wody na chemii, roli wody w życiu roślin na biologii, przemian fazowych na fizyce i wysokości opadów na poszczególnych kontynentach na geografii, proponowaliśmy zajęcia na temat deszczu i wszechstronne poznawanie tajników tego znanego wszystkim zjawiska. Tak byłem zafascynowany możliwością takiego podejścia, że dzieliłem się tym z kim się dało, a zaczynałem zazwyczaj od prowokacyjnego pytania, kto z mojego audytorium pamięta wzór kwasu siarkowego (VI). Cios był dobrze dobrany, bo poza chemikami nawet przedstawiciele pokrewnych dziedzin zazwyczaj nie pamiętali, mimo że uczyli się tego co najmniej dwa razy w życiu. Brylowałem tak sobie towarzysko aż do dnia, w którym trafiłem, zupełnie przypadkiem, na szkolenie dyrektorów szkół podstawowych z terenu obecnego województwa wielkopolskiego. Na moje zwyczajne dictum zadano mi od razu pytanie, dlaczego uzurpuję sobie prawo decydowania, co jest ważne w materiale nauczania, a co nie? Dlaczego namawiam do pominięcia treści, która dla niektórych uczniów może okazać się ważna, a nawet decydująca przy realizacji dalszych planów edukacyjnych? Do tego padło kilka niemiłych zdań o „warszawce”, której wydaje się, że zawsze wie wszystko najlepiej i moje wystąpienie zostało zakończone. Tak jak wówczas byłem bardzo rozżalony, że nie doceniono głębi moich propozycji, tak z perspektywy czasu zacząłem to wydarzenie traktować jako pożyteczną lekcję.

   Nie oznacza to, że od tamtego czasu zacząłem „po bożemu” wypełniać wszystkie wytyczne władz, ale przynajmniej zrozumiałem, że nie można na własną rękę unieważniać systemu; można z nim walczyć, ale rozsądnie, póki co, nie rzucając samowolnie uczniowskich losów niby kamieni na szaniec.

   Teza, że szkoła nie uczy rzeczy potrzebnych, wróciła do mnie wraz z jednym z felietonów na blogu Danuty Sterny. Twierdzącą formę tego zdania Autorka zaliczyła do grupy wskazywanych przez siebie balonów edukacyjnych, czyli pustych pojęć, pozbawionych sensownej treści. Napisała między innymi:

   Jeśli po latach zastanowimy się, co z tego, czego nas uczono, przydaje się nam dziś, to konkluzja będzie druzgocąca. Ale ten balon – „szkoła uczy potrzebnych rzeczy” – ma się całkiem dobrze. Uczono nas od pokoleń niepotrzebnych rzeczy i my też to robimy. Ufamy ekspertom i podręcznikom. Eksperci mówią: „Każdy wykształcony człowiek musi to wiedzieć!”. A balon fruwa, bo sami widzimy, że wielu z nas czegoś nie wie i żyje całkiem dobrze. Wystarczy prześledzić losy znanych ludzi i od razu widać, że nie stali się wielcy z powodu dobrego kształcenia w szkole" (resztę proponuję doczytać u samego źródła).

   Podobny wydźwięk miała dyskusja wywołana przez post na profilu fejsbukowym Fundacji EDU-klaster: „A ty co wyniosłeś ze szkoły?”. Były tam wypowiedzi rozmaitego typu, zarówno wskazujące na pożytki, jak popierające pogląd, że niewiele; jedne i drugie ciekawe, zdradzające zaangażowanie piszących. Zacytowany tutaj króciutki fragment wyzwolił we mnie chęć napisania tego felietonu i użyczył mu tytułu:

   Komentarz: Mnie ze szkoły podstawowej i liceum najmocniej zostały relacje między ludźmi na różnych poziomach. To, że czytam i piszę, odróżniam dodawanie od mnożenia i Mickiewicza od Leśmiana - jest oczywiste. Pamiętam mocno kilka sytuacji emocjonalnych i poczucie beznadziei dłużących się lekcji. Pamiętam lęk i nudę. Nauczyłam się jak przetrwać.

   Odpowiedź: A może łatwiej było się wybrać na dobry survival ? ;) Szybciej byś się nauczyła przetrwania :). Przy okazji zadam trochę naiwne pytanie, ale po co mamy odróżniać Mickiewicza od Leśmiana?

   Proszę zwrócić uwagę, że stwierdzenie o (jednak) oczywistych śladach intelektualnych pobytu w szkole zostało w odpowiedzi zbagatelizowane wskazaniem (domniemanej) bezsensowności odróżniania Mickiewicza od Leśmiana. Ja raczej drążyłbym temat, jak pogodzić wspomnienie o relacjach z pamięcią lęku i nudy, tudzież szkoły przetrwania, ale mniejsza już o to.

   Osobiście nie mam złych wspomnień ze szkół, do których chodziłem. Dlatego z czystym sumieniem w tamtej fejsbukowej dyskusji napisałem od siebie:

   W szkole nauczyłem się czytać, pisać, rachować, mówić (rozmawiać), mobilizować do wysiłku, odpuszczać, gdy z jakiegoś powodu uznałem, że tak lepiej. Nauczyłem się grać w siatkówkę, koszykówkę, poznałem wielu fajnych ludzi, z niektórymi utrzymuję kontakt do dzisiaj. Dobrze wspominam zajęcia praktyczno-techniczne, na których budowaliśmy makiety, robiliśmy na drutach (sic! - do dzisiaj umiem zrobić szalik, a jakbym się przyłożył, to może i sweter), wycinaliśmy z drewna lub metalu i starannie wykańczaliśmy różne przydatne drobiazgi. Nie lubiłem plastyki, bo mam antytalent, ale była to część mojego życia i nic mi nie zaszkodziła. Polonistka, aktywna działaczka PZPR, co miesiąc ganiała nas do teatru, dzięki czemu zaliczyliśmy znajomość całego kanonu polskiej dramaturgii. Przez 12 lat edukacji zbierałem mnóstwo wrażeń, wiele wiadomości; rzecz jasna, że multum mi umknęło, ale sporo okazywało się przydatnych w różnych momentach życia. Nie pamiętam wielu wzorów fizycznych, ale gdybym je musiał sobie przypomnieć, zajęłoby mi to znacznie mniej czasu, niż gdybym ich wcześniej nigdy nie widział. Nauczyciele w szkole podstawowej podawali mi mnóstwo wiadomości do głowy, bo naprawdę wtedy nie wiedziałem jeszcze, kim będę w życiu. Plułem biologią w klasach 5-8, a przecież po maturze poszedłem na biologię i ją ukończyłem. A równolegle pedagogikę, co w wieku 14 lat w ogóle nie było opcją. Nigdy nie uważałem czasu nauki w szkole za stracony. Miałem wyrodnych rodziców, którzy tylko raz powiedzieli mi, że uczyć się trzeba, a ja to zaakceptowałem. W klasie byliśmy bardzo zróżnicowani, ale ci, których losy są mi znane, bez wyjątku wyrośli na wartościowych ludzi; czasem z ciekawymi biografiami, choć w szkole nic tego nie zapowiadało. Podobnie jak tego, że Pytlak będzie kiedykolwiek dyrektorem czegokolwiek.

   I tu dochodzę do tego, co stanowi przesłanie niniejszego felietonu. Obawiam się tych wszystkich, którzy twierdzą, że na drodze badań naukowych albo rozważań filozoficznych posiedli wiarygodną wiedzę, jak ma wyglądać szkoła przyszłości. Boję się wiary w to, że odpowiednio aranżując przestrzeń i sposób edukacji spowodujemy, że do mózgu trafią tylko przydatne informacje, i zostaną przyswojone na poziomie umożliwiającym długotrwałą operacyjność. Nie twierdzę, że jest to niemożliwe. Więcej, wierzę, że jest to wykonalne. Ja tylko nie wierzę, że jest to droga do szczęścia i harmonijnego rozwoju człowieka.

   Na pewno podstawa programowa jest dokumentem absurdalnie przeładowanym, pełnym treści, których przydatności naprawdę trudno się domyśleć. Ale wierzę również, że w szczegółowej wiedzy jest pewien sens, na przykład w umiejętności odróżnienia poezji Mickiewicza od Leśmiana. Uczeniu się wierszyków na pamięć. Zgłębianiu nie tylko umiejętności rozumowania, ale też w nabywaniu wiedzy, choć podobno cała jest dostępna w internecie. Pięknie spuentowała ongiś ten pogląd pani prof. Alicja Siemak-Tylikowska, stwierdzając, że aby myśleć, trzeba mieć o czym! Jest też analogia z biologicznej branży: nasz układ pokarmowy nie trawi celulozy, a jednak dietetycy wręcz zachęcają do zjadania codziennie dużej porcji pokarmów roślinnych, które celulozę zawierają. Okazuje się bowiem, że sama ich wędrówka przez jelita ma pozytywny (wręcz niezastąpiony) wpływ na nasze zdrowie. To co, wyrzucamy celulozę z menu, bo nie da się jej strawić?

   Nie wierzę w sens wyłącznie samodzielnego decydowania przez młodego człowieka o tym, czego się będzie uczył. Edukacja powinna być kompromisem pomiędzy stymulowanym przez społeczeństwo przymusem i dobrowolnością. Wiem, że społeczeństwu to stymulowanie za bardzo dzisiaj nie wychodzi. Ale zastrzyki precyzyjnie dobranych treści wprost do mózgu, to żadna alternatywa.

   Z pewnością wiele wiadomo o procesach zachodzących w mózgu. Na tyle wiele, że specjaliści od marketingu potrafią dzisiaj wkleić nam niemalże dowolny produkt i jeszcze wywołać zadowolenie, że spotkało nas takie szczęście. Ale dopóki neurobiolodzy nie opiszą dokładnie fizjologii duszy ludzkiej, dopóty pozostanę zwolennikiem poglądu, że drogą do szczęścia człowieka nie jest świat idealny, wolny od trosk, zakomponowany w sposób skończony i perfekcyjny. Wręcz odwrotnie, mamieni taką perspektywą ludzie coraz gorzej znoszą codzienne troski, które kiedyś ich tylko hartowały.

   Kim jesteśmy, aby wyrokować, który impuls intelektualny w szkole może przełożyć się na dalsze losy życiowe ucznia niczym ruch skrzydeł motyla w Chinach wywołujący tropikalną burzę w Brazylii? Skąd w nas tyle arogancji, by deprecjonować staromodną erudycję, przez co coraz bardziej pogrążamy się w świecie, w którym intelekt ceniony jest tylko, jeśli przekłada się na pieniądze? Przyznam, że ja akurat poezji Leśmiana nie znam (w przeciwieństwie do jego „Klechd sezamowych”, którymi zaczytywałem się w dzieciństwie), za to mam „wykute na blachę” fragmenty „Eneidy” Wergiliusza w oryginale, które sobie czasem deklamuję dla uspokajającego rytmu heksametru. Nie był to wynik moich osobistych dociekań, a polecenie nauczycielki łaciny, niezapomnianej pani Zielińskiej z Liceum im. Reja, hojnie w Jej stylu wynagrodzone: „Dziękuję bardzo, Jarek. Piątka.” Rzecz kompletnie nieprzydatna w życiu, poza tą odrobiną własnej satysfakcji po latach i świadomością, co to jest heksametr. I nie pytajcie, po po co komu wiedza, co to jest heksametr. A po co komu kultura? A po co komu konwenanse? Bo jeżeli godzimy się z tym, że już wkrótce i tak Wielki Brat będzie określał naszą przydatność dla społeczeństwa po analizie obrotów na karcie kredytowej, to rzeczywiście po nic.

   A wracając z wyżyn tych rozważań na ziemię – szkoła może być fajnym i ciekawym doświadczeniem, nawet jeśli uczy rzeczy, które wydają się nam niepotrzebne. I na razie przy tym stwierdzeniu pozostanę, nawet jeśli równocześnie uważam, że całą podstawę programową w jej obecnej formie należy możliwie jak najszybciej umieścić w koszu na śmieci, a jej ducha przebić osinowym kołkiem.

* * *

   Nie było moją intencją deprecjonowanie tutaj sensu refleksji nad doborem treści nauczania. Sami też w szkole o tym myślimy. Impulsu dostarczyła nauczycielka języka polskiego, pani Joanna Piechna-Chrzanowska, która w luźnej dyskusji wspomniała, że była pytana przez uczniów, po co uczą się pewnych rzeczy. Miała im wtedy odpowiedzieć, że gdyby uczyć ich rzeczy z pewnością przydatnych w życiu, na lekcjach zajęliby się praniem, prasowaniem, sprzątaniem, przewijaniem niemowląt, a nie przydawkami. W efekcie podczas dorocznego szkolnego Sejmiku pani Joanna poprowadzi wkrótce jedną z grup dyskusyjnych, poświęconą tematowi, o jakie przydatne w życiu treści możemy wzbogacić nasz szkolny program. Sądząc po liczbie zgłoszeń, zainteresowanie jest duże. A biorąc pod uwagę, że dla większości dzieci domowe czynności wymienione przez nauczycielkę stanowią dzisiaj kompletną abstrakcję, trudno wykluczyć, że wprowadzimy zajęcia „Przysposobienie do życia w domu”. Choć oczywiście dyskusja może potoczyć się w zupełnie innym kierunku i zaowocować postulatami wprowadzenia treningu szybkiego czytania, szkoleń, jak korzystać z porad doradcy osobistego, czy warsztatów „Kreatywność krok po kroku”. Taaak, niestety, ten kierunek wydaje mi się wręcz bardziej prawdopodobny. Signum temporis!

   Nasze szkolne rozważanie omawianego dzisiaj tematu ma też swój wyraz literacki. Poniżej reprodukuję stosowny fragment dzieła dramatycznego „The Goatfather”, napisanego przez jakże dla Szkoły zasłużoną Mamę, panią Magdę Piotrowską, która w usta Dona Petro Piscorleone, czyli wicedyrektora Piotra Piskorskiego włożyła do bólu pragmatyczny pogląd na sprawę. Przypis po lewej stronie pochodzi od redaktora, a całe dzieło zostało opublikowane w 12. numerze kwartalnika „Wokół szkoły”.

Wróć

Dodaj komentarz

Skomentował Renata

Dziekuję panie Jarosławie - pięknie opisał Pan to co w mojej głowie siedzi...Zgadzam się z Panem "w całej rozciągości"

Skomentował Magda

Takie podejście mimo wszystko napawa optymizmem. Dziękuję i cieszę się, że moje dzieciaki mają takich Nauczycieli!

Skomentował Xawer

Długi i wielowątkowy felieton Pan dał... Pozwolę sobie skupić się tylko na trzech kwestiach:

"Nie wierzę w sens wyłącznie samodzielnego decydowania przez młodego człowieka o tym, czego się będzie uczył. Edukacja powinna być kompromisem pomiędzy stymulowanym przez społeczeństwo przymusem i dobrowolnością."

To jest fałszywa alternatywa. "Stymulowany przez społeczeństwo przymus" nie jest jedyną alternatywą dla "samodzielnego decydowania przez młodego człowieka"!
Dlaczego "stymulowanym przez społeczeństwo"? Czyżby dzieci już stały się własnością społeczeństwa? Huxleyowskiego? I temu "społeczeństwu" (państwu) daje Pan prawo moralne do ingerencji w osobowość wolnego człowieka i do stosowania wobec niego przymusu?
W odniesieniu do małych dzieci mogę się zgodzić, że do pewnego przymusu uprawnieni są rodzice. Ale im są one starsze i bardziej samodzielne, tym ten kompromis powinien być przesunięty bliżej woli dzieci, dalej rodziców/opiekunów. Cały czas jednak powinien być zupełnie niezależny od woli władz państwowych i "społeczeństwa".
Nie widzę tu większej różnicy między edukacją, a wyborem menu na obiad. Póki rodzice płacą w restauracji, albo sami gotują obiad w domu, to mogą narzucić swój wybór. Później nawet oni nie. Ale państwo - nigdy.
W edukacji, niestety, mamy państwową garkuchnię, a nie restauracje do wyboru.

"Na pewno podstawa programowa jest dokumentem absurdalnie przeładowanym"

Raczej wykastrowanym i niemal pustym. W porównaniu z programami szkolnymi sprzed 20, 50 czy 100 lat nie zostało niemal nic, zwłaszcza nośnego intelektualnie, a nic nowego nie doszło.
Jest w spisie lektur obowiązkowych jakaś książka z ostatnich 30 lat? Czy raczej zniknęły dawniejsze? "Eneidy" raczej w szkole się dziś nie czyta. Swoją drogą gratuluję, a nawet zazdroszczę, kontaktu z Panią Zielińską! Może w programie biologii widzi Pan coś nowego, czego nie było za Pana czasów? Poza trochę inną systematyką...

"Kim jesteśmy, aby wyrokować, który impuls intelektualny w szkole może przełożyć się na dalsze losy życiowe ucznia niczym ruch skrzydeł motyla w Chinach wywołujący tropikalną burzę w Brazylii?"
Ależ kogo ma Pan na myśli, pisząc "my"? Kto tu wyrokuje? Ja??? Pan???
Problem jest natomiast znacznie głębszy: szkoła (w swojej oficjalnej treści) nie niesie ŻADNYCH impulsów intelektualnych. A to już możemy uczciwie oceniać. Może Pan z rozrzewnieniem wspominać prof. Zielińską, ale to była jej osobista zasługa, a treści te były daleko poza zakresem, przewidywanym przez współczesne programy szkolne i szkolną praktykę. Impulsy intelektualne mogą się pojawiać ze strony nauczycieli, ale równie dobrze mogą się pojawiać ze strony taksówkarzy, ekspedientek sklepowych albo sąsiada. I chyba częściej się zdarzają z pozaszkolnych źródeł, choć z pracownikami szkoły dzieci mają dużo więcej kontaktów, niż z ludźmi z sąsiedztwa.

Oczywiście, jestem całym sercem za szkołą rozsiewającą impulsy intelektualne, wiedzę, erudycję, i nawet przekonującą do czytania Wergiliusza. Byle było to dobrowolnym wyborem, a nie egzekucją obowiązku szkolnego i by każdy w każdej chwili mógł bezkarnie powiedzieć, że Wergiliusza nie ma ochoty czytać. Nawet moja śp. Babcia mnie do niego nie przekonała, (a tylko trochę do literatury historycznej) i przełknęła jakoś moją niechęć do poezji.

Proszę się jednak nie zdziwić, takie rzeczy bywają przydatne!
Na interview o pracę na stanowisku inżyniera systemów teleinformatycznych zostałem zapytany, czy czytałem coś Tacyta. Na chwilę mnie zatkało, czy dobrze zrozumiałem pytanie. Ale dostałem tę posadę dzięki "Annałom", nie przyznając się, że nie przebrnąłem przez całe w oryginale...

Skomentował Jarosław Pytlak

Dziękuję za komentarz. Co do jego pierwszej części muszę podkreślić, że nie utożsamiam społeczeństwa z państwem. Dzieci nie są własnością społeczeństwa (ani państwa tym bardziej), ale jego częścią, czy nam się to podoba, czy nie. I gdyby nie presja wywierana przez społeczeństwo (niekoniecznie państwo, może plemię, a nawet tylko krąg rodzinny), to przeciwko komu miałaby się młódź buntować. A młodość bez buntu jest ubogą młodością.
Co do uwagi drugiej: proszę nie utożsamiać podstawy programowej z programem nauczania. Podstawa jest na pewno zbyt obszerna. Natomiast na dobrej podstawie mógłby Pan (czy ktokolwiek) sformułować pare setek programów nauczania o zróżnicowanym, a pożądanym przez poszczególnych autorów, poziomie erudycji.
Z trzecią częścią komentarza pozwolę sobie po prostu nie zgodzić. Szkoła niesie impulsy intelektualne, może zbyt mało, może w sposób zbyt przypadkowy. To, czego uczyła pani Zielińska nie było daleko poza programem, ale było w programie. Co do twierdzenia o częstszych impulsach ze strony innych osób niż nauczyciele, to chyba powinienem poprosić o jakieś dowody, bo jednak myślę, że ocenia Pan szkołę zbyt surowo (podobnie zresztą jak osoby, których poglądy skłoniły mnie do napisania tego felietonu).
I na koniec, obawiam się, że wizja szkoły rozsiewającej impulsy intelektualne, zarazem oferującej ambitny program, ale w pełni dobrowolnej, przystaje do czasów dawno minionych, gdy wykształcenie było przywilejem tylko nielicznych.

Skomentował Xawer

"Podstawa jest na pewno zbyt obszerna. Natomiast na dobrej podstawie mógłby Pan (czy ktokolwiek) sformułować pare setek programów nauczania o zróżnicowanym, a pożądanym przez poszczególnych autorów, poziomie erudycji."
Hmmm.... Może by spróbował Pan przybliżyć, czym jest "dobra podstawa programowa"? Najlepiej dając przykładową do przeczytania? Bo ja takiej nigdy nie widziałem. Uczyć, budować własny program (i uczyć się samemu) można i bez żadnej.
Miałem za to w ręku kilka współczesnych podręczników szkolnych, czytałem też obowiązujące wymagania egzaminacyjne i zadania maturalne oraz rozmawiałem z młodzieżą o tym, czego "uczą" ich w szkole. I nijak nie widzę w tym cienia impulsu intelektualnego. Raczej wprost przeciwnie.

"...częstszych impulsach ze strony innych osób niż nauczyciele, to chyba powinienem poprosić o jakieś dowody"
Po pierwsze mam to z introspekcji. Impulsy intelektualne dostawałem w dzieciństwie od Ojca, Dziadka, Babci, Cioci, przyjaciół rodziców, sąsiadki, nawet bibliotekarki osiedlowej biblioteki publicznej, ale nigdy od nauczycieli z podstawówki. Ba! nawet od sprzedawczyni z osiedlowego sklepiku, która siedziała za ladą, czytając książkę i dawała się mnie, dziecku, o nią zagadnąć i przekonała, że warto poczytać Wiktora Hugo. Żaden z podstawówkowych nauczycieli nigdy mi nie zaproponował niczego ciekawego. Choć, owszem, niektórzy byli mili.

Po drugie mam to z rozmów ze znajomą młodzieżą, która przychodzi do mnie podyskutować o istocie Teorii Względności, platońskim idealizmie, paradoksach nieskończoności, czy nawet o sztuce Szekspira, ale przy okazji czasem opowiada o swoich lekcjach w szkole - a nie jest to dużo bardziej budujące intelektualnie, niż nasze wspomnienia ze Studium Wojskowego.

Po trzecie z rozmów z młodymi ludźmi, którzy właśnie studiują lub skończyli studia, a matury dostali już w tym tysiącleciu. Na palcach policzyć takich, którzy mają ambicje intelektualne. Widać nigdy w ogóle nie spotkali się z wyzwaniami intelektualnymi. A jeśli już tacy się trafiają, to są to wszystko dzieci z inteligenckich rodzin.

Po czwarte wreszcie dość rzadko widuję szkolne grupki, prowadzone przez nauczyciela w teatrze, muzeum, filharmonii czy galerii. Znacznie rzadziej, niż takie wyjścia istniały z liceów Reja czy Gottwalda 30 lat temu. Znacznie więcej dzieci widuję w takich miejscach w towarzystwie rodzin. Choć, oczywiście, nie prowadziłem systematycznych badań statystycznych.

Liceum Reja było właśnie w miarę dobrowolne, elitarne i nastawione na niesienie ambitnych impulsów intelektualnych niezbyt licznym chętnym...
Chwała mu za to, i oby takich liceów (i takich prof. Zielińskich) więcej! Raczej nie było łatwo się tam dostać, nie było to rejonowe liceum z rozdzielnika dla każdego. Podobnie moje liceum. Zresztą wtedy nawet noname rejonowe licea miały pewne ambicje intelektualne - a komu to nie pasowało (większość miała i nadal ma głęboko gdzieś ambicje intelektualne) ten szedł do zawodówki. I tam już nie czytał Eneidy. Ja zresztą nawet w liceum nie miałem łaciny. Tylko Babcia usiłowała mnie trochę nauczyć, jeszcze w wieku podstawówki. Ale lepiej jej poszło z Tacytem, Flawiuszem, czy Pliniuszem, niż z Wergiliuszem, zresztą nawet z historykami przestawiłem się dość szybko na tłumaczenia...

Skomentował Władysław Lesny

Szanowny Panie Dyrektorze,
czy zna Pan definicję dyplomaty? To ktoś, kto mówi ci "idź do diabła", a ty cieszysz się na czekająca cię podróż. Jest Pan dyplomatów.
Ja nie, dla mnie te agresywne wywody Xawera, który wszystko wie, wszystkim się interesuje i wszystkich zna (bo z nimi rozmawia), a Tacyta czytał w oryginale to kategoria "ja też mam 11 lat".

Skomentował Jarosław Pytlak

Szanowny Panie Władysławie!
Bardzo bym chciał, żeby każdy komentator czuł się na tym blogu mile widziany. Nie odbieram wpisów Xavera jako agresywnych, a co do meritum, to cieszę się, że są, bo większym problemem wydawałby mi się brak odzewu, niż odzew krytyczny. Żyjmy I dajmy innym żyć!

Skomentował Władysław Lesny

Szanowny Panie Dyrektorze,
w pełni rozumiem i podzielam Pańskie stanowisko, ale:
zawsze Pańskie teksty odbierałem i odbieram jako konstruktywną krytykę rzeczywistości i starania o podjęcie dyskusji i naprawy/poprawy bardzo szeroko rozumianej edukacji. Jednak kolejną próbę deprecjonowania nauczycieli i szkoły jako bardzo ważnego elementu w rozwoju dziecka uważam za niewłaściwe. A jeśli doda pan do tego rozbuchane Ego mojego przedmówcy, to może uzna Pan za uzasadnione określenie, którego użyłem. W wypowiedziach powyżej nie ma nic, co dawałoby podstawę do dyskusji. Może poza stawianiem rodziny za wzór inspiracji, ale jeśli dodamy do tego hasła dziecinnego lesseferyzmu, dochodzimy do postnowoczesnej nicości ideowej.
Tym samy pozostaję przy swoim stanowisku. Dyskutujmy, ale miejsce na pawią dumę widzę w parku.

Skomentował Xawer

Panie Władysławie! Jeśli uznaje Pan każdą krytykę systemu szkolnego za agresję i deprecjonowanie, to rzeczywiście żadnego pola do dialogu, polemiki czy wymiany poglądów z Panem nie ma. Rozumiem, że w Pana przekonaniu krytykować można Ministra i CKE, ale nie działania nauczycieli, ani system masowej, jednolitej i przymusowej szkoły jako taki?
Proszę też mieć na uwadze, że "bardzo ważnym elementem rozwoju osobowości" niewątpliwie była choćby obowiązkowa służba wojskowa w PRL. Więc armii z poboru również, na mocy tego samego argumentu, nie wolno krytykować ani deprecjonować poziomu intelektualnego zawodowych kaprali? Ludowe Wojsko Polskie należało hołubić, doceniać i poprawiać, eliminując tylko patologię "fali"?

Chciałbym jedynie prosić Pana o polemikę ad rem, a nie ad personam. Pokornie proszę też, by wystrzegał się Pan komentarzy wobec mnie, czy innych konkretnych dyskutantów, w rodzaju "pawia duma", czy "rozbuchane Ego", a by raczej starał się podjąć polemikę z argumentami, z którymi Pan się nie zgadza.

Skomentował Jarosław Pytlak

Amen, Panowie I Pax vobiscum!

Nasza strona używa, do prawidłowego działania używa technolgii ciasteczek. Więcej informacji na ten temat na stronie: Więcej...