Blog

Od amerykańskich wyborów do najważniejszej misji polskiej szkoły

(liczba komentarzy 5)

   Podobno nic nie poprawia humoru bardziej, niż świadomość, że ktoś inny ma gorzej. Albo chociaż równie źle. I ja nie jestem wolny od tej ludzkiej słabostki. Dlatego śledząc amerykańską walkę o prezydenturę czerpię jakąś otuchę, że oni także doświadczają, tam w Ameryce, głębokich podziałów społeczeństwa i mają za przywódcę psychopatę-cynika-cwaniaka-narcyza (właściwe podkreślić, można wszystko), próbującego zdemolować mechanizmy demokracji w imię utrzymania władzy. Która mu się po prostu należy…

   Powie ktoś, że owe mechanizmy są w Ameryce na tyle utrwalone i skuteczne, że sukcesja zajdzie bez problemu i prezydent Donald Trump przejdzie do historii. Też chcę w to wierzyć, ale jednak nie bez gorzkiej satysfakcji dostrzegam, że nawet tak mocna i ugruntowana demokracja najwyraźniej czuje się fatalnie. Że zupełnie poważnie – i chyba po raz pierwszy w historii tego kraju – Amerykanie zadają sobie pytanie, co zrobi przegrany, ale urzędujący jeszcze przywódca. Na przykład, czy nie postanowi pozostać w Białym Domu, uznając elekta za uzurpatora. Czyli, jak w dobrej historii z gatunku „płaszcza i szpady szatni”, powie: „Będę nadal prezydentem i co mi zrobicie?!”. Cała rzesza komentatorów zupełnie poważnie roztrząsa ten problem, bo najwyraźniej nie tylko w Polsce prawo nie przewidziało, że ktoś nie będzie respektował stojącego za nim zwyczaju. A dwie ławice prawniczych rekinów czekają tylko, by niezbicie wykazać, że racja jest po stronie tego, kto opłacił ich usługi.

   Najwyraźniej kłopoty, jakie przeżywamy w Polsce nie są efektem tego, że jesteśmy jacyś wyjątkowo nieudani. Choć to nieładnie, czuję się nieco lepiej ze świadomością, że zaraza populizmu tak samo dotyka kraj z dużo większą tradycją demokracji. A rozmyślając nad kondycją naszego społeczeństwa dochodzę do wniosku, że warto dojść do przyczyny rozpowszechnienia tego zjawiska, by zastanowić się, jak przywrócić w rodzimej edukacji prymat rozumu nad emocjami. Bo dość powszechne dzisiaj przekonanie inteligentów starej daty, że cała nasza obecna elita polityczna, ze szczególnym uwzględnieniem nowego ministra od kształcenia, jest żywym świadectwem totalnej porażki jej nauczycieli, to jedynie sposób dania ujścia emocjom, a nie rzetelna diagnoza. Istota rzeczy wydaje się bardziej złożona.

   Wielu ludzi, czy to snujących piękne wizje polskiej oświaty po Zalewskiej/Piontkowskim/Czarnku, czy też spacerujących sobie w geście poparcia Strajku Kobiet, albo trzymających kciuki za powodzenie implementacji Joe Bidena na Kapitolu, zdaje się wyznawać pogląd, że wystarczy odsunąć obecnie rządzących od władzy, a świat od razu stanie się lepszy. Zastąpić Przemysława Czarnka Przemkiem Staroniem, Jarosława Kaczyńskiego kimkolwiek bardziej przystającym do współczesności, a Donalda Trumpa – prezydentem-elektem i większość trosk zniknie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

   Otóż nie zniknie.

   Rozmawiałem ostatnio w szkole z dwiema wychowawczyniami klas 4-6. Od tematów bieżących przeszliśmy do spostrzeżenia, że coraz więcej dzieci przestaje chodzić na religię. Jedna z koleżanek postawiła dość oryginalną diagnozę – wśród biskupów nie ma teraz prawdziwych osobowości. Na co druga zauważyła, że za to w jej klasach wychowawczych wszyscy uczniowie są osobowościami. W tym momencie olśniło mnie, że właśnie otrzymałem w darze kluczyk do zrozumienia choć części tego, co się dzieje.

   To, co tutaj napiszę, częściowo powiedziałem jeszcze na gorąco, w owej rozmowie, częściowo wymyśliłem później na użytek tego artykułu. A punktem wyjścia było stwierdzenie, że moim zdaniem jest wiele przyczyn słabnięcia pozycji kościoła w społeczeństwie, ale na pewno nie należy do nich deficyt osobowości wśród biskupów. Ci, których ma w pamięci moje pokolenie, Stefan Wyszyński, Józef Glemp czy Alojzy Orszulik, błyszczeli w kontekście czasów, w których przyszło im działać. Obecni dzisiaj w życiu publicznym, np. arcybiskupi: Jędraszewski, Polak, czy Gądecki, osobowościowo są pewnie nie mniej wyraziści, tyle że reprezentują kościół syty, zblatowany z władzą, a nie z szerokimi kręgami społeczeństwa. Są mniej więcej tacy sami, jak ich poprzednicy, ale działają w czasach, gdy zapotrzebowanie na ich autorytety jest znacznie mniejsze.

   Spójrzmy teraz na dziesięcioletnich podopiecznych jednej z naszych wychowawczyń. Jako rzekła – same osobowości. A z mojego rozeznania - doskonale wiedzące czego chcą, od najmłodszych lat wychowywane w poczuciu własnej wyjątkowości, skoncentrowane na swoich potrzebach. A przy tym z reguły sympatyczne, szczególnie dopóki wszystko idzie po ich myśli. Szczęścia i gwiazdeczki swoich rodziców, otoczone wszechstronną opieką oraz względami nauczycieli, przed którymi postawiono zadanie rozwijania ich talentów i zapewnienia warunków do wszechstronnego rozwoju. Takie są dzieci ze środowiska wielkomiejskiej klasy średniej, ale myślę, że znakomita większość ich rówieśników z różnych stron Polski również rośnie dzisiaj w przekonaniu o swojej wyjątkowości. To nie jest przypadek – od wielu lat w społeczeństwie budowany jest obraz człowieka, który „zasługuje na to”, „ma prawo”, „jest tego wart” itp. Najważniejszą misją jednostki ma być samorealizacja, a zadaniem otoczenia – zapewnienie mu do tego warunków. Takie przekonanie panuje w średnim i młodym pokoleniu, a współczesne dzieci otrzymują je w pakiecie rodzinnym pod nazwą „Wzorcowe dzieciństwo”. Żeby było jasne – nie ironizuję, nie krytykuję, po prostu stwierdzam na podstawie własnych obserwacji.

   Koncentracja na sobie nie jest wyłącznie efektem wychowania. Rośnie też w starszych pokoleniach, które coraz bardziej wierzą, że „zasługują”, i że „się należy”, o czym szczególnie intensywnie i od lat przekonują wszystkich reklamy i politycy. Wiąże się to również z coraz powszechniejszym, cywilizacyjnym przeświadczeniem, że w dzisiejszym świecie wszystko jest możliwe i można tego wymagać – od władzy, od społeczeństwa, od losu. To jest zresztą dobry materiał na osobny artykuł.

   W świetle powyższego nie dziwi mnie zanik zapotrzebowania na autorytety. Skoro każdy jest doskonały w swojej indywidualności, jest unikalną osobowością, to również sam sobie zapewnia autorytet. Albo znajduje go tam, gdzie potwierdzają się jego poglądy, czyli w odpowiedniej bańce informacyjnej internetu.

   Politycy będący obecnie u władzy tworzą, od góry aż do samego dołu, mieszankę takich właśnie auto-autorytetów, niestety, z dużą nadreprezentacją ludzi ogarniętych obsesją narzucenia wszystkim swojego – jedynego właściwego – obrazu świata, i cyników, skrupulatnie dbających o własne interesy. A często wręcz dwa w jednym. Ale opozycja wcale nie jest lepsza. Tam również ze świecą szukać działaczy, którzy sprawialiby choć wrażenie, że troszczą się o dobro wspólne, a nie własny polityczny, prestiżowy lub ekonomiczny interes. Ja sam od lat z konieczności głosuję "przeciw" a nie "za".

   Na protesty Strajku Kobiet patrzę z nadzieją, że zdołają one naruszyć beton rządzącego nami układu, ale też bez nadmiernych złudzeń. Nie jest przypadkiem, że bronić Trybunału Konstytucyjnego czy Sądu Najwyższego, jakiś czas temu, szli przede wszystkim ludzie w wieku więcej niż średnim, którzy zachowali jeszcze świadomość, jak ważne dla społeczeństwa są sprawne instytucje służące demokracji. Młode pokolenie miało to gdzieś. Dlaczego? Bo ten problem zdawał się w żaden sposób nie dotyczyć ICH życia, ICH interesu. Ci sami młodzi ludzie setkami tysięcy rzucili się na protesty Strajku Kobiet. Nie dlatego, że poczuli nagle jakąś pokoleniową potrzebę solidarności. Nawet nie dlatego, że przekonali się na własnej skórze, jak to partyjny Trybunał Konstytucyjny może im nadepnąć na odcisk. Oni przede wszystkim poczuli się zagrożeni osobiście. Młode kobiety – koniecznością urodzenia kalekiego lub niezdolnego do życia dziecka. Młodzi mężczyźni – perspektywą zmierzenia się z tak trudnym ojcostwem. Nieco starsi z kolei – obawą, że raz spuszczeni ze smyczy fundamentaliści urządzą im nad Wisłą katolicką wersję szariatu – czyli, uwaga, ograniczą ICH indywidualne prawa i możliwości.

   Nie odmawiam działaczkom Strajku Kobiet i wszystkim, którzy je wspomagają, szlachetnych intencji. Ale przyczynę upowszechnienia tego protestu widzę raczej w naruszeniu przez władzę indywidualnych interesów setek tysięcy, czy nawet milionów ludzi, a nie w zapotrzebowaniu na jakąś nową wspólnotę.

   Wielce symptomatyczne są w tym kontekście główne postulaty Obywatelskiej Rady Pedagogicznej, które obejmują dymisję ministra Czarnka, edukację seksualną, klimatyczną i równościową oraz wyprowadzenie religii ze szkół, nie dotykając żadnej z prawdziwych bolączek polskiego systemu edukacji. Tymczasem z punktu widzenia społeczeństwa równie ważne jak respektowanie praw jednostek jest stworzenie otwartego na współczesne potrzeby systemu oświaty. Zastąpienie obecnego, który nastawiony jest na odtwarzanie starego obrazu świata w imię ideologicznych interesów takiej czy innej partii rządzącej, a przez to niezdolny do kształtowania świadomych obywateli demokratycznego państwa. Tego jednak postulaty nie sięgnęły.

   Prymat własnego interesu nad zrozumieniem dla potrzeb ogółu obserwuję od lat w mikroskali. Symboliczny (dla mnie) początek tej epoki przypadł około roku 2007, kiedy z ust harcerskiego przybocznego na obozie usłyszałem „Dlaczego mam to robić, jeśli nie chcę?!”, a rzecz dotyczyła jakiegoś rutynowego obowiązku, typu pełnienia warty. Przez dziesiątki lat wcześniej po prostu się na tej warcie stawało bez dyskusji, bo było to częścią harcerskiego życia. Niechęć do zajęć nieatrakcyjnych, żmudnych była oczywiście zawsze, ale to zdobycz ostatnich lat, ten imperatyw, by wszystko w edukacji ubrać w atrakcyjną otoczkę, bo wtedy (co jest skądinąd prawdą) dzieci uczą się skuteczniej. Ale coś za coś. Może skuteczniej uczą się, dajmy na to, biologii, ale już niekoniecznie życia, które nie jest i nigdy nie będzie niekończącą się paradą atrakcji. A my dziwujemy się, że w ostatnich latach (i nawet bez pandemii!) psychika młodym ludziom wysiada.

   Znakiem czasu są też kategoryczne oczekiwania rodziców, przekonanych, że wszystko musi dać się zrobić. Gdy odmówiłem dziecku pod koniec ósmej klasy, już po klasyfikacji, prawa do poprawiania oceny z przedmiotu „bez żadnego trybu”, choć mogło to przecież dać dodatkowe punkty rekrutacyjne, to dowiedziałem się, jak bardzo zawiodłem rodziców, w szkole społecznej, która powinna być życzliwa, jak złamałem życie dziecku. Z kolei teraz, podczas zdalnej nauki, na moich oczach I w mojej skrzynce e-mailowej ścierają się dwie fale – jedni chcą, by zaparkować ich dzieci przed komputerami na tyle godzin, ile jest w planie lekcji. I że nauczyciele dopilnują dyscypliny i efektywności tych zajęć, co oznacza, że nie będzie fazy samodzielnej pracy, bo dziecko nie ogarnia. Drudzy oczekują, że „coś zrobimy”, żeby tego siedzenia przed ekranem było jak najmniej. Przy całej dobrej woli, nie mam już pomysłu, jak pogodzić te sprzeczne oczekiwania. A że w tle są ogromne emocje, zanika też moja motywacja.

   Tyle refleksji w wymiarze mikro, a wracając do szerszej perspektywy napiszę wprost: nie dlatego czujemy się marnie, jesteśmy podzieleni, sfrustrowani i zmęczeni, że rządzi nami PiS z Jarosławem Kaczyńskim na czele. Podobnie – nie dlatego to samo dotyka Amerykanów, bo prezydentem jest Donald Trump. Mamy to, co mamy, bo tacy obecnie jesteśmy. Zatomizowani, nietolerancyjni we wszystkich możliwych wymiarach, roszczeniowi, samolubni. Politycy pomogli wyhodować tego potwora, ale sami go nie stworzyli – wyrósł po prostu na pożywce przemian cywilizacyjnych. I doskwiera coraz bardziej.

   Chciałoby się powiedzieć, że Joe Biden daje w Ameryce nadzieję, że będzie lepiej. Niestety, obawiam się, że głęboki podział tam pozostanie, podsycany przez przegranego Trumpa. Tyle dobrego, że elekt ma naprawdę dobre, pełne humanizmu przesłanie i może (oby!) zdoła przywrócić Amerykanom poczucie wspólnoty. Ale wyzwanie stoi przed nim niezwykle trudne.

   Na naszym podwórku jest o tyle gorzej, że brakuje tradycji instytucji demokratycznych, perspektywy wyborów i kandydatur na przywódców. Pozostaje jedynie mozolnie odbudowywać wspólnotę. Dzieło odbudowy musi mieć miejsce na dole – w samorządach lokalnych, placówkach edukacyjnych (będących naturalnymi ośrodkami życia społecznego), stowarzyszeniach, ruchach społecznych. To praca – o ile w ogóle możliwa do wykonania w erze momentalnych emocji i granitowych światopoglądów – na całe lata. Ale w szkołach można ją zacząć już teraz. Dogadując się w gronie rodziców i nauczycieli, wspierając, wyposażając w pewne władcze uprawnienia i szanując autonomię samorządów uczniowskich, podejmując działania na rzecz otoczenia.

   Osoby myślące obecnie o przyszłości edukacji bardzo często podkreślają znaczenie, jakie powinno w niej mieć budowanie relacji międzyludzkich. Ja pójdę dalej. Budowanie dobrych relacji w społecznościach szkolnych, opartych na dialogu, wzajemnym szacunku, poszanowaniu reguł i respektowaniu praw innych ludzi wydaje mi się najważniejszą, fundamentalną misją szkoły w najbliższych dziesięcioleciach. Wszystko inne, łącznie z przekazywaniem/nabywanie wiedzy, zdawaniem egzaminów, zapewnianiem opieki itd. – jest wobec tej misji wtórne.

   Żeby było jasne – wcale nie nawołuję do powrotu do jakich mitycznych „dawnych, dobrych czasów”. W przeszłości ludzie też czynili wiele zła, też często kierowali się własnym interesem, nie przejawiając poczucia odpowiedzialności za wspólnotę. Ale nigdy w historii nie mieli tyle narzędzi, żeby zło propagować, żeby niszczyć innych i budować własną pozycję. Postęp techniczny dał nam brzytwy do rąk. Musimy nauczyć siebie samych i całe młode pokolenie ostrożnego obchodzenia się z tak niebezpiecznym narzędziem. Przede wszystkim – dostrzegać i szanować innych ludzi. Tak widzę obecnie najważniejszą misję nauczyciela.

Wróć

Dodaj komentarz

Skomentował Włodzimierz Zielicz

W Azji, tej tryumfującej obecnie ekonomicznie i politycznie, człowiek jest
tyle wart ile wnosi (również ekonomicznie!) do swojej społeczności. Oni nie znają (zachodnio)europejskiej&północnoamerykańskiej wersji "praw człowieka" z ich, stojącym na pierwszym miejscu " Mi się należy!" ! Dlatego wygrana w wyścigu o świat (cały!) JUŻ należy do niej...

Skomentował Michał Faryś

Ja odnośnie paragrafu o zajęciach zdalnych. No właśnie, dlaczego tych rodziców wrzucamy do jednego wora? Utworzyliśmy sztuczne przyporzadkowania i trzymamy się ich, kolejna kotwica przeszłości.

Skomentował Xawer

Problem ma Pan tylko w tym, że szkolnistwo systemowe nie ma żadnego prawa do prowadzenia tego typu misji jakiejś inżynierii społecznej i budowania nowego wspaniałego świata według swojego (Pana) wizji.
Jedyna misja - uprawnienienie i zadanie, jakie stawia mu Konstytucja, a więc i jedyne, na co mu zezwala, to realizacja prawa do nauki (po orwellowsku utożsamionego z obowiązkiem nauki)

Ale jeśli robi to prywatna szkoła z wyboru, działając na zlecenie rodziców, to szczęść jej Boże, jeśli znajdzie odpowiedniu wielu chętnych, by ich dzieci były wychowywane w takim, a nie innym stylu.

Co nie znaczy, że nie zgadzam się z obserwacjami i diagnozą. Po prostu - nie żyjemy już w Oświeceniu, więc i prezydentem ludzie wybierają kogoś pokroju Trumpa, a nie Jeffersona. Na pocieszenie powiem Panu, że szkolnictwo nie ma tu nic do rzeczy. Współczesna demokracja powstała i rozwinęła się w społeczeństwach w ogóle pozbawionych instytucjonalnego szkolnictwa, a bazujących wyłącznie na szkolnictwie prywatnym dla nielicznych elit i prościutkich szkołach parafialnych. Nawet demokracja ateństka rozwinęła się przy powszechności wiedzy elementarnej, ale bez jakiegokolwiek instytucjonalnego wpływu na tę edukację.

Skomentował Anna

Trybunał Konstytucyjny zawsze będzie partyjny, dlatego, że sędziowie do niego zgodnie z założeniami Konstytucji RP są wybierami przez Sejm, więc większość partyjną wybrana wcześniej przez obywateli. Tak działa niestety demokracja. Problem w tym, że większość, nawet super wykształconych pedagogow nie ma wiedzy na temat funkcjonowania ustroju naszego państwa, stąd ich żal i rozgoryczenie.

Skomentował Agata

jak zwykle w punkt.

Nasza strona używa, do prawidłowego działania używa technolgii ciasteczek. Więcej informacji na ten temat na stronie: Więcej...