Blog

O uczeniu współdziałania i przydatności "opowieści" o szkole

(liczba komentarzy 4)

   Pośród wielu postulatów, które padają w dyskusji na temat unowocześnienia polskiej edukacji, poczesne miejsce zajmuje wdrażanie uczniów do pracy zespołowej – uczenie ich współpracy przy wykonywaniu rozmaitych zadań. To cenna umiejętność w świecie, który jak nigdy wcześniej otwiera rozliczne możliwości komunikowania się i podejmowania wspólnych działań. Tym cenniejsza, że w miarę upływu czasu, w tym oceanie możliwości komunikacyjnych, paradoksalnie, daje się zaobserwować postępującą atomizację społeczeństwa. Ludzie słabiej porozumiewają się w świecie realnym, rzadziej niż kiedyś wymieniając i ucierając swoje poglądy w bezpośrednim kontakcie. Z kolei w cyberprzestrzeni coraz częściej zdradzają objawy swoistego narcyzmu, czyli koncentracji na własnym przekazie i budowaniu pozytywnego obrazu samych siebie. Ponadto, na skutek specyfiki działania mediów elektronicznych, zamykają się (czy raczej zostają zamknięci) w tzw. bańkach informacyjnych, czyli w kręgach poglądów i zainteresowań zbliżonych do własnych. Rozwijanie umiejętności zespołowego działania nabiera w tej sytuacji znaczenia nie tylko w sensie materialnym, ale także jako metoda (od)budowy kapitału społecznego.

   Omawiany tutaj postulat nie jest nowy w dziedzinie edukacji. Na gruncie rodzimym rozpowszechnił się w ostatniej dekadzie XX wieku, początkowo w kontekście dydaktycznym. W owym czasie rozpropagowano tzw. aktywizujące metody nauczania, które miały zastąpić tradycyjny, podający sposób przekazywania wiedzy. Ich zadaniem było stawianie uczniów w sytuacji skłaniającej do podejmowania zbiorowego wysiłku, który zwiększał efektywność nauczania, a przy okazji powodował nabywanie takich przydatnych w życiu umiejętności jak umiejętność planowania, negocjowania, osiągania postawionych celów, rozwiązywania problemów i wiele innych. W niedługim czasie metody aktywizujące zadomowiły się w kanonie warsztatu pracy nowoczesnego nauczyciela. Jedna z nich – metoda projektów – zyskała dodatkową nobilitację, stając się podstawą tzw. projektu gimnazjalnego, czyli obowiązkowego na tym etapie kształcenia, grupowego działania uczniów prowadzącego do osiągnięcia i publicznego zaprezentowania założonego efektu.

   Warto podkreślić, że tematyka projektów edukacyjnych w gimnazjach wykroczyła poza sferę dydaktyczną, owocując wieloma działaniami o charakterze społecznym. Jakkolwiek w olbrzymiej skali całego kraju nie dało się uniknąć wielu błędów i niedoskonałości, to jednak dzięki tej inicjatywie działania zespołowe zyskały w szkole pieczęć oficjalnej akceptacji, a liczne konkretne projekty zostały uwieńczone godnymi uwagi efektami. Mimo wszystko jednak postulat wdrażania uczniów do współpracy wciąż jest obecny w debacie publicznej. Cały czas rośnie bowiem potrzeba przeciwdziałania wspomnianym wyżej niekorzystnym zjawiskom społecznym. Wciąż też wielu nauczycieli nie zachęca uczniów do pracy zespołowej i nie stwarza warunków ku niej w sposób systematyczny i przemyślany.

   Problem w tym, że szkoła jako instytucja sama nie jest ostoją współdziałania. Gromadzi pod swym dachem cztery wyraźnie odrębne grupy: uczniów, ich rodziców, nauczycieli oraz pozostałych pracowników, a każda z nich jest jeszcze z różnych przyczyn podzielona. Nawet w obrębie najbardziej, zdawałoby się jednorodnej i świadomej grupy nauczycieli, równie łatwo napotkać animozje i konflikty, jak przykłady dobrej współpracy. Wciąż dominuje pojmowanie grona pedagogicznego jako zbioru indywidualności, a jakości pracy całej placówki, jako sumy jednostkowych osiągnięć poszczególnych nauczycieli.

   Szkoła jest obciążana wieloma zadaniami. Wśród polityków panuje przekonanie, że wystarczy wprowadzić określone treści do podstawy programowej, a zostaną one z urzędu wpojone uczniom. Uczeń ma potrafić dodawać w zakresie tysiąca? Cóż prostszego – wystarczy stosowny wpis w programie, nauczyciel, który ten program „zrealizuje” i jakaś forma sprawdzenia efektu, najlepiej oczywiście stosowny test. Takie podejście sprawdza się w przypadku wielu konkretnych wiadomości i umiejętności. Ale nie wobec wszystkich, a wśród rozlicznych wyjątków są właśnie umiejętności społeczne, w tym współdziałanie.

   Czytając rozmaite publikacje i opracowania dotyczące edukacji mam wrażenie, że wdrażanie młodych ludzi do współpracy traktowane jest w szkolnictwie jak każdy inny problem dydaktyczny, choćby wspomniane już dodawanie. Jako proste zadanie dla nauczycieli, wyposażenia uczniów w szereg narzędzi, w tym przypadku takich, jak umiejętność wyznaczenia celu, planowania działań, ich realizacji, czy weryfikacji osiągniętego efektu. Wszystko to jest oczywiście bardzo ważne, i przydatne w życiu, ale przecież nie przekłada się wprost na przyszły sposób działania człowieka. Ja, na przykład, dobrze znam właściwości różnych rodzajów drewna, umiem posłużyć się młotkiem i dłutem, a przecież nie potrafię rzeźbić zadumanych świątków, a prawdę mówiąc, w ogóle niczego. Nigdy nie czułem takiej potrzeby, nie zbierałem doświadczeń, nie obcowałem z ludźmi trudniącymi się rzeźbiarstwem, nie zachwycałem się napotkanymi gdziekolwiek Chrystusami frasobliwymi. Analogicznie, dobra komunikacja i współpraca z innymi ludźmi wymaga znacznie więcej, niż tylko znajomości kilku podstawowych narzędzi. Na przykład, gotowości przyjęcia określonej roli w grupie, podporządkowania się wspólnym ustaleniom. To wielka sztuka, coraz trudniejsza dla pokolenia współczesnych Narcyzów, z których każdy chce być najważniejszy. Jeżeli chcemy wychować kogoś zdolnego do podejmowania różnorodnych wyzwań, potrzebna mu będzie także empatia, życzliwość, gotowość niesienia pomocy i zdolność do budowania więzi. Nawiasem mówiąc, te właśnie cechy uczynią z człowieka dobrego członka każdego zespołu, nawet jeśli nie przejdzie on wcześniej stosownego przeszkolenia na poziomie narzędziowym.

   W tym miejscu nasunęło mi się pewne wspomnienie, stanowiące dobrą ilustrację powyższego. Latem 2001 roku mieliśmy w obozie harcerskim panie kucharki, „pożyczone” od innego środowiska, doświadczone w obozowaniu, ale spędzające z nami lato po raz pierwszy. Kiedy pod koniec pobytu przyszło do zwijania zaplecza kuchennego, wraz z osiemnastoletnim oboźnym i piątką młodszych harcerzy płci obojga w ciągu dwóch godzin zdemontowaliśmy wszystkie urządzenia i naszykowaliśmy pakunki do wyjazdu. Szefowa kuchni powiedziała potem, że nie zdarzyło jej się jeszcze spotkać tak zgranej ekipy, wykonującej podobne zadanie. Tymczasem my składaliśmy kuchnię w tym składzie po raz pierwszy w życiu, a piątka młodych w ogóle nie miała w tej kwestii żadnych wcześniejszych doświadczeń. Jednak zgranie drużyny, panująca w niej atmosfera i najzwyklejsza chęć sprawnego wykonania zadania zupełnie wystarczyły. Co zresztą postrzegam w kategorii sukcesu wychowawczego i doceniam dopiero z odległej perspektywy czasowej.

   Wracając do meritum, nie jest intencją tego felietonu podważanie sensu działań, jakie prowadzą poszczególni nauczyciele, aby zachęcić uczniów i stworzyć im warunki do współpracy. To niezwykle potrzebna praca. Chcę natomiast podkreślić znaczenie spójności środowiska wychowawczego w całej szkole. Ta instytucja nie jest wyłącznie miejscem nabywania wiedzy i umiejętności. Jest złożoną społecznością, która na pewnym etapie życia stanowi dla młodego człowieka podstawowy wzorzec kontaktów społecznych, który przez sam swój sposób funkcjonowania może ułatwić lub utrudnić jego przyszłe funkcjonowanie w życiu.

   Ostatnio pewną karierę robi postulat budowania w szkole relacji z uczniami. W domyśle – pozytywnych (bo jakiekolwiek mamy zawsze, bez żadnego budowania). Ale przecież tych relacji w szkole jest znacznie więcej, choćby nauczycieli z rodzicami, dyrekcji z nauczycielami, pracowników obsługi z uczniami i tak dalej. Budować je trzeba równolegle, a do tego nie wystarczy inicjatywa i aktywność nauczycieli. W tym celu potrzebna jest spójna koncepcja działania szkoły, która może być ubrana w formę programu wychowawczego („profilaktyczno-wychowawczego” wg obecnej nomenklatury). Warto popracować nad takim dokumentem, nie tyle z biurokratycznej potrzeby, ile dla zarysowania swoistej „opowieści” o szkole, która będzie tworzyła kanwę dla funkcjonowania w niej wszystkich członków społeczności. Traktowanych i traktujących się nawzajem z jednakowym poszanowaniem.

   A wtedy umiejętność współdziałania, jak również wiele innych, równie przydatnych w życiu, uczniowie będą z takiej placówki wynosić bez żadnych dodatkowych zabiegów pedagogicznych.

 

Wróć

Dodaj komentarz

Skomentował Adam

"Ja, na przykład, dobrze znam właściwości różnych rodzajów drewna, umiem posłużyć się młotkiem i dłutem, a przecież nie potrafię rzeźbić zadumanych świątków, a prawdę mówiąc, w ogóle niczego."
Cudne zdanie! ;- ;- ;-)

Skomentował Adam

Teraz do meritum. Mam wrażenie, że do uczenia współdziałania i szerzej - do socjalizującej funkcji szkoły przywiązuje się dużo mniejszą wagę niż do uczenia "normalnego". Widać to np. na podstawie relacji czasowych: długość lekcji a długość przerwy (45:5 ew.:10) oraz formuły egzaminów zewnętrznych, które wymuszają indywidualną rywalizację - na pierwszym planie uczniów, na drugim - nauczycieli. W takich warunkach współdziałanie schodzi na plan siódmy.

Skomentował Xawer

Ile razy słyszę o "wdrażaniu do pracy w grupie" i podobnych ideach, to włos mi się jeży i dostaję dreszczy. Obawiam się, że apologeci takich idei sami się zamknęli w swojej "bańce informacyjnej". Może jest tak dlatego, że sam mam osobowość autystyczną. Próba wdrażania aspergerowców do "współpracy w grupach" i socjalizowania ich na siłę jest równie bezsensowna, bezskuteczna i okrutna, co wdrażanie gejów do tego, by pożądali kobiet. Oczywiście, można ich zmusić albo nawet zachęcić do pewnych zachowań, tak jak wielu gejów spłodziło dzieci, ale to nie znaczy, że stali się heteroseksualni. Na szczęście dla gejów ich orientacja została już uznana za równoprawną formę seksualności, podczas gdy brak potrzeb stadnych i indywidualizm nadal nazywane są "zespołem", "disorderem", "dysfunkcją", "patologią", etc. i w efekcie szkolnictwo czuje misję "leczenia" i "naprawiania".
Nie ma tu niczego do uczenia. Kto czuje potrzebę współdziałania w grupie ten współdziała, kto czuje potrzebę randek z panienkami to z nimi randkuje i szkoła może mu zaoferować najwyżej grupowy projekt z przysposobienia do życia w rodzinie. Kto nie czuje takich potrzeb, tego żadne szkolne działania nie zmienią.
"Współpraca w grupach", podobnie jak seks, nie jest sprawą nauczenia się jej techniki, tylko upodobań , osobowości, potrzeb wewnętrznych i celów, jakie chcemy osiągnąć.

By rzucić czymś optymistycznym dla apologetów "współdziałania": moim nauczycielem analizy matematycznej w Gottwaldzie był nieodżałowany Zbigniew Szurig. Analizę miałem w małym palcu, więc wspominam go mocniej za szkolny klub brydżowy. Tak! Brydż naprawdę daje motywację do współdziałania w parach! Dając ją nawet autystykom. Tylko trzeba naturalnej potrzeby (w brydża gra się w parach) instruktora klasy Z.Szuriga oraz piękna i finezji logiki licitacyjnej "wspólnego języka"...

"Nigdy nie czułem takiej potrzeby, nie zbierałem doświadczeń, nie obcowałem z ludźmi trudniącymi się rzeźbiarstwem, nie zachwycałem się napotkanymi gdziekolwiek Chrystusami frasobliwymi."
Gombrowicza vel Gałkiewicza nie zachwycał Słowacki. Mnie też nie zachwyca ani Słowacki, ani rzeźbienie w drewnie, ani robienie w parach czegoś, co z natury jest indywidualne. Wyraźnie z natury naszej osobowości zachwycają nas inne rzeczy. I uchowaj nas przed szkołą, wdrażającą nas w uwielbienie dla Słowackiego, rzeźbienie w drewnie, czy działalność grupową. Pana szczęście, że nikt nie przymuszał ani "wdrażał" Pana do rzeźbienia. Swobodnego rzeźbienia. Na moje szczęście za moich czasów jeszcze nie było projektów gimnazjalnych, a wyłącznie "prace społeczne" i przymus gry w koszykówkę. Wolałem tenisa, a z "prac społecznych" uciekałem na wagary. Własności różnych rodzajów drewna też bawią mnie bardziej, niż rzeźbienie w jakimkolwiek z nich.

+++

Sądzę, że "program wychowawczy" czy zbliżony dokument ma ogromny sens istnienia. Zwłaszcza w szkole niepublicznej z wyboru. W państwowej masówce "z rozdzielnika" powinien raczej być zdefiniowany w sposób spójny dla wszystkich szkół.
Nie tylko dla spójności postępowania nauczycieli, ale przede wszystkim dla rodziców, wybierających szkołę dla swojego dziecka - czy taki profil wychowawczy im odpowiada i go akceptują? Czy powinni raczej szukać szkoły o innym stylu? Ale również dla potencjalnych kandydatów do pracy w tej szkole - czy są gotowi nagiąć się by taki program realizować i podporządkować mu - na ile jest on spójny z ich własnymi ideami wychowawczymi i sumieniami.

Skomentował Włodzimierz Zielicz

>W tym celu potrzebna jest spójna koncepcja działania szkoły, która może być ubrana w formę programu wychowawczego („profilaktyczno-wychowawczego” wg obecnej nomenklatury). Warto popracować nad takim dokumentem, nie tyle z biurokratycznej potrzeby, ile dla zarysowania swoistej „opowieści” o szkole, która będzie tworzyła kanwę dla funkcjonowania w niej wszystkich członków społeczności.< Tu bym polemizował - żaden kwit nikogo jeszcze nie wychował, a czasu i energii(potrzebnej w realu!) na powstawanie pożera multum. No i zawsze będzie dla osób z zewnątrz. Dlatego jestem przeciw takim kwitom. Owszem warto się spotkać, nawet nieraz, przegadać odpowiednie kwestie (są na to techniki!), ale nie brnąć i zużywać najcenniejsze zasoby - czas i energię na szlifowanie kwitu dla otoczenia .... To pozostałość myślenia zespołu Handkego-Dzierzgowskiej - żeby skłonić nauczycieli do przemyślenia jakiegoś obszaru swojej pracy, trzeba ich zmusić(!) do napisania kwitu(koncepcji, regulaminu, zasad, planu.... na ten temat. Od tego czasu biurokracja takie kwitowe pomysły

Nasza strona używa, do prawidłowego działania używa technolgii ciasteczek. Więcej informacji na ten temat na stronie: Więcej...