Blog

Dyrektora Pytlaka impresje ze spacerów po szkole. Poranek

(liczba komentarzy 1)

   Przez długie lata głęboko wierzyłem, że nasza szkoła niezawodnie budzi się do życia o przewidzianej w planie godzinie 7.15. Uczciwie mówiąc, na poparcie tej wiary miałem tylko brak skarg na opóźnienia w otwarciu świetlicy, bowiem przyjście do pracy o tak wczesnej porze w celu osobistej inspekcji przekraczało granice mojej determinacji. To podszyte lenistwem zaufanie do personelu zostało mi jednak w końcu wynagrodzone. Po zainstalowaniu systemu nocnego dozoru elektronicznego przekonałem się, że jest on wyłączany zawsze, mniej więcej, dziesięć minut po siódmej. Teraz już z czystym sumieniem śpię pół godziny dłużej, by pojawiać się w porze, kiedy uczniowie i nauczyciele tłumnie ściągają na lekcje.

   W naszej szkole podstawowej obowiązuje zasada, że dzieci, które przyjdą przed godziną ósmą mają obowiązek pójść do świetlicy. W holu głównym i w klasach mogą pojawić się nie wcześniej niż punkt ósma, kiedy po korytarzu spaceruje już dyżurny nauczyciel. Dla przychodzących kilka minut zbyt wcześnie pokusa złamania tej zasady, czyli nie fatygowania się meldowaniem w świetlicy, jest ogromna. Od czasu do czasu staję więc tuż przed ósmą pośrodku holu głównego i obserwuję, co się dzieje. Możliwe scenariusze są dwa. W wersji soft drzwi wejściowe uchylają się delikatnie, pojawia się głowa delikwenta, który zgodnie z najlepszymi zasadami przechodzenia przez ulicę rzuca okiem w lewo, potem w prawo, potem w le..., nie, po rzuceniu okiem w prawo, na mój widok zastyga, uśmiecha się blado, a następnie znika z powrotem, domykając delikatnie drzwi za sobą. Prawdopodobnie pozostaje po drugiej stronie, przestrzegając kolejnych uczniów, bo do wybicia ósmej zazwyczaj nikt więcej się już nie pojawia.

   W wersji hard do holu wparowuje większa grupa dzieci i pewna swego rozbiega się po klasach. Powstrzymani w drodze i zapytani uprzejmie, która jest godzina odpowiadają, że ósma, starannie omijając wzrokiem oba widoczne z daleka zegary, dość zgodnie twierdzące coś innego. Zazwyczaj przywołuję wtedy wszystkich do siebie, przypominam obowiązującą zasadę, a potem rozmawiam z nimi o różnych sprawach do czasu, aż pojawi się nauczyciel dyżurny. Jeżeli podobny scenariusz powtórzy się kilka razy, jest to znak, że temat trzeba podjąć na apelu szkolnym i lekcjach wychowawczych. Niestety, obowiązujące reguły, nie tylko w przypadku uczniów, bywają bardzo wrażliwe na brak pielęgnacji.

   Przyjemnie jest obserwować budzenie się szkoły do życia w porze rozpoczynania zajęć, czyli około 8.15, a najprzyjemniej czynić to na korytarzu szkolnym, zaraz przy wejściu. Wchodzący, nawet w pośpiechu, z reguły podchodzą przywitać się z dyrektorem. Jest wtedy okazja, żeby zamienić słowo albo dwa. Niemal każdego dnia w szkole zdarza się coś przyjemnego. Na przykład, uczeń wykona pracę, o której głośno jest w pokoju nauczycielskim, zespół pingpongistów albo piłkarzy weźmie udział w zawodach sportowych, ktoś wyróżni się podczas dyżuru w sklepiku, albo po prostu ma urodziny. Zawsze jest miło, jeśli wspomnę o tym przy powitaniu. Czasem dowiaduję się czegoś nowego. Na przykład, że „Wczorajsza wycieczka była suuuper, panie dyrektorze!”, albo „Dzisiaj są moje imieniny, chce pan cukierka?!”. Poranne powitania dotyczą też osób dorosłych. Co prawda wszyscy się wtedy spieszą, więc na pogaduszki nie ma czasu, ale wymienić uśmiech czy uścisk dłoni na początek dnia też jest przyjemnie.

   Czasami obserwuję zmierzających na lekcje z samochodu zaparkowanego na dziedzińcu. Szczególną uwagę zwracam wtedy na tornistry młodszych uczniów, bowiem od lat z mizernym skutkiem próbuję przekonać rodziców, by nie wyręczali swoich dzieci w dźwiganiu szkolnego bagażu, szczególnie na krótkim odcinku od parkingu do wejścia. Obserwacja z ukrycia pozwala na oszacowanie skuteczności mojego wysiłku. Wynik 60 procent w grupie tych, którym towarzyszą opiekunowie, uznaję za rewelacyjny. Zazwyczaj jest niższy. Muszę zresztą przyznać, że nawet gdy staję na środku dziedzińca, statystyka specjalnie się nie poprawia, tylko czasem słyszę rzucone w przelocie usprawiedliwienie dorosłego tragarza: „Spieszymy się!” albo „Już późno!”. Raz jeden zdarzyło się, że pewien tata spojrzał mi poważnie w oczy, rzekł z powagą: „Tak, wiem, że źle robię!” i podążył dalej z tornistrem na plecach, śladem swojego dziesięcioletniego syna.

   Chwilę po rozpoczęciu lekcji sytuacja na dziedzińcu ulega zmianie. O ile do tego momentu starsi i młodsi uczniowie spieszyli się, mniej więcej, podobnie, to teraz zapóźnione maluchy biegną do szkoły cwałem, podczas gdy krok gimnazjalistów staje się majestatyczny. Oni już wiedzą, że spóźnienie nie jest końcem świata, a lekcja nie ucieknie, jeśli przyjdą na nią nie trzy, tylko siedem minut po czasie. Pojedynczych spóźnialskich popędzam z uśmiechem („Słoneczko późno dzisiaj wstało, tak?!”), ale jeżeli ich grono liczy więcej osób, proszę później wicedyrektora gimnazjum, żeby sprawdził, czy nauczyciele sumiennie odnotowali spóźnienia, które w prosty sposób przekładają się potem na ocenę zachowania.

   Zgodnie z ludową mądrością „Jeśli chcesz rozśmieszyć Pana Boga, opowiedz mu o swoich planach” staram się nie planować żadnych spotkań na pierwszą godzinę lekcyjną. Zawsze może przecież wyniknąć potrzeba doraźnego zastępstwa, albo jakaś inna, nie cierpiąca zwłoki sprawa. Z drugiej strony, zastępstwa z reguły układają się „same” w pokoju nauczycielskim, a sprawy interwencyjne wynikają rzadko, więc od czasu do czasu pozwalam sobie na przyjazd do szkoły około wpół do dziewiątej. O tej porze mogę wiele dowiedzieć się rozglądając po przyszkolnym parkingu. Niemal zawsze spotykam tam dwóch ojców, którzy od lat rozpoczynają dzień pogawędką przy bramie. Ich obecność upewnia mnie, że szkoła wciąż stoi. Czasem gromadzi się większa grupa rodziców. Z reguły pozdrawiają mnie z uśmiechem, a ja odpowiadam tym samym. Jeśli jednak widać duże zaangażowanie w dyskusję, a rodzice są z jednej klasy, wiem już, że muszę zapytać wychowawcę, co się wydarzyło. Na szczęście takie przypadki zdarzają się dość rzadko.

   O tej spóźnionej porze drogę z parkingu do szkoły pokonuję pod prąd strumienia rodziców, którzy właśnie odprowadzili swoje dzieci i sprężystym krokiem wracają do samochodów. To są z reguły bardzo przyjemne chwile, bo i tu większość wita mnie uśmiechem, niektórzy także uściskiem dłoni i życzeniem miłego dnia. Wtedy w szczególny sposób czuję radość z wykonywanej pracy. Wzbiera we mnie moc i pełen zapału zmierzam do szkoły. A o tym, co dzieje się później, opowiem w następnym odcinku moich impresji, zatytułowanym „Przedpołudnie”.

Wróć

Dodaj komentarz

Skomentował Anna Sowinska

Ale pięknie i ciepło opowiedziany dzień z życia dyrektora. Z przyjemnością przeczytałam- ile humoru i reporterskiego „oka”. Kochasz to corpbisz❤️

Nasza strona używa, do prawidłowego działania używa technolgii ciasteczek. Więcej informacji na ten temat na stronie: Więcej...