Blog

Dyrektor po węższej stronie lejka...

(liczba komentarzy 5)

...czyli o sercu z kamienia i bezduszności z rozsądku.

   Ledwo co zaczął się rok szkolny, a już internet puchnie od barwnych opisów relacji rodziców ze szkołami ich dzieci. I nie są to sielankowe obrazy.

   Choćby taki fragment zaczerpnięty z portalu naTemat (całość tutaj):

Zaczął się sezon. Niektórzy rodzice już po inauguracji, inni jeszcze nie. Znajomy właśnie wrócił z zebrania w szkole i złapał się za głowę. – Czułem się jak na jakimś wiecu politycznym albo na zebraniu wkurzonych klientów biura podróży – mówi. Tyle frustracji nakręconych rodziców się wylało.

   Dla pocieszenia mogę zapewnić Czytelnika, że tak bywało i dawniej, jednak w ostatnich latach poziom emocji zdecydowanie wzrósł. Jakieś wytłumaczenie tego zjawiska znalazłem w felietonie Tomasza Jastruna w numerze 37/2019 tygodnika „Przegląd”. Ów znany poeta, dzisiaj – w wieku więcej niż dojrzałym – ojciec dwóch uczniów szkoły podstawowej, tak oto zaczął swoje wspomnienia z wakacji:

Dzisiaj tak się kocha dzieci, tak się celebruje różne formy miłości do nich, że ich samopoczucie określa w dużej mierze nasze. Jesteśmy szczęśliwi ich szczęściem, rozpaczamy ich rozpaczą. Cały nasz pobyt w Grecji stał pod znakiem dzieci. Plaża dobra, bo długo płytko, więc bezpiecznie, basen odpowiednio wyprofilowany, będą miały większą frajdę. Gdy się cieszą, ja się cieszę, jak się kłócą i dochodzi do rękoczynów, jestem w depresji.(…)

   No właśnie! Pisałem i ja (tutaj) o odebraniu współczesnym dzieciom przez rodziców prawa do posiadania własnego świata, własnych tajemnic, własnych trudnych doświadczeń. O wspólnym przeżywaniu w rodzinie dosłownie wszystkiego, co uniemożliwia młodym ludziom nabieranie dystansu do świata i do życia. Ten proces się pogłębia i będzie się pogłębiał jeszcze bardziej, bo nie widać siły sprawczej, która mogłaby go powstrzymać. A jednym ze skutków tego, który odczuwam w swojej pracy zawodowej, jest rosnący niepokój, z jakim jako dyrektor szkoły czekam  na relacje wychowawców z pierwszych zebrań klasowych.

   Oczywiście zawsze może wyjść na jaw coś, co przegapiliśmy i możemy poprawić. Niestety, znacznie częściej wychodzi, że szkolna rzeczywistość okazuje się nie taka, jak ktoś sobie życzy. A o to nietrudno, bo w naszej szkole (jak zapewne wszędzie) nie wszystkie sale są jednakowo wygodne dla uczniów, nie wszyscy nauczyciele równie wysoko notowani na rodzicielskiej giełdzie, nie każda lekcja w planie umieszczona zgodnie z oczekiwaniami i nie każde pożądane zajęcia umieszczone w ofercie. Jeżeli pojawia się problem, szczególnie taki, który bulwersuje kilka osób, emocje sięgają zenitu, a o doraźne rozwiązanie trudno. Raz, dlatego, że wychowawca w wielu sprawach nie może podjąć samodzielnej decyzji, dwa, że oczekiwania wykraczają poza możliwości logistyczne szkoły, trzy, że bywają sprzeczne z jej programem – skądinąd, w naszym przypadku – konkretnym i dość powszechnie akceptowanym. Owe „raz, dwa, trzy” oznacza, że ciężar decyzji zwala się spada ostatecznie na dyrektora.

   No właśnie.

   Relację pomiędzy dyrekcją szkoły a społecznością rodziców zatroskanych o dobro swoich dzieci (w placówce niepublicznej także sensowność łożenia pieniędzy na czesne), można zobrazować za pomocą lejka. Pożyteczny ten przyrząd ma, jak wiadomo, dwa końce, wąski i szeroki. W mojej metaforze po węższej stronie znajduje się dyrekcja. Wszystkie sprawy rodziców, prośby, postulaty, żądania, zbierają się z całego środowiska w jego szerokim końcu, by spłynąć wprost na głowę dyrektora (u nas dyrektorska hydra jest czterogłowa, co niespecjalnie poprawia sytuację, bowiem z drugiej strony głów jest blisko osiemset). Pod takim wodospadem trudno jest zachować przytomność umysłu, oddzielić ziarno od plew, podjąć przemyślane działania tam, gdzie to jest możliwe – szczególnie, że nie zawsze możliwe jest to akurat tam, skąd dopływa najwięcej wody.

   A w drugą stronę...? Wszak dyrekcja też ma swoje postulaty i prośby pod adresem rodziców. Na przykład, żeby w wyznaczonym terminie oddali wypełnioną ankietę, albo podpisali zgodę na coś-tam, albo dopilnowali, by dziecko nie spóźniało się rano na lekcje, albo zgoła nie wjeżdżali samochodami na szkolny dziedziniec. W tym ostatnim przypadku nieuświadomiony Czytelnik może zamienić się w znak zapytania, bowiem (jak ma prawo sądzić), ów dziedziniec chroniony jest zakazem wjazdu. Owszem, i co z tego? Zwrócenie uwagi przez dyrektora i tak skutkuje w najlepszym razie przepraszającym „Ja wyjątkowo…”, albo wręcz obcesowym „Na parkingu nie było miejsca, a ja się spieszę!”. Miło nie jest.

   Informacje wrzucane przez dyrekcję w wąski koniec lejka rozlewają się na jego drugim końcu nie szerokim wodospadem bynajmniej, ale lekką mżawką, która nawet nie wszystkich moczy. I cóż pozostaje dyrektorowi, żeby zachować jaką-taką skuteczność rządzenia, nie mówiąc o szacunku dla swojego autorytetu? Ano schować się za podwójną gardą przepisów i regulaminów, uprawiać szermierkę na pisma, odpowiedzi na pisma i odpowiedzi na odpowiedzi, udawać głuchotę zachowywać asertywność. Część rodziców rozumie i nawet docenia taką postawę, ale ich milcząca aprobata niewiele pomaga w konflikcie z tymi, którzy zdeterminowani są walczyć o swoje.

   Muszę przyznać, że póki co udaje mi się unikać konfliktów przebiegających w myśl opisanego wyżej scenariusza. Swoich decyzji staram się nie stawiać na ostrzu noża, w miarę możliwości negocjować, w jakimś stopniu wychodzić naprzeciw oczekiwaniom, nawet takim które uznaję za nieuzasadnione. Myślę, że wynika to ze współczucia, jakie odczuwam dla dzisiejszych rodziców z powodu ich roli, trudnej jak nigdy dotąd. W miarę sił staram się pomóc im przejść przez to piekło, jakim jest wychowanie dzieci. Ale jest mi coraz trudniej.

   Drodzy Rodzice! Szkoła, to tylko instytucja. Obwarowana prawami, nie zawsze mądrymi. W niej pracują ludzie. Nie nadludzie. Ze swoimi wadami i dziwactwami, ale często naprawdę życzliwi, co nie znaczy, że zdolni spełnić każde oczekiwanie, wyjść naprzeciw każdej potrzebie. Szczególnie gdy potrzeby i oczekiwania różnych dzieci (rodziców) są sprzeczne – a takich sytuacji w każdej szkole jest wiele. Wiem, że często czujecie się bezsilni. Ja też. Ale żadnego problemu nie da się zakrzyczeć. Ja sam usilnie staram się rozumieć i pomagać. Ale rozumiem też dyrektorów, którzy sprawiają wrażenie bezdusznych posiadaczy serca z kamienia – czasem tylko w ten sposób mogą poradzić sobie ze stresem. Niestety, wszyscy na takie dyrektorskie postawy pracują – władze ze swoimi poronionymi reformami, rodzice, a także nauczyciele, połączeni z dyrekcją podobnym lejkiem jak rodzice, może tylko trochę mniejszym.

   Niczym kardiolog-amator regularnie sprawdzam, czy moje serce nie kamienieje. Jeśli to poczuję, bez żalu zrezygnuję ze swojej funkcji. Muszę zresztą przyznać, że szczerze podziwiam moje koleżanki i moich kolegów po fachu, którzy trwają na stanowiskach w warunkach, jakie nam obecnie zgotowano. Czasem tylko myślę, że nawet to jest zaprogramowane przez naszych bezdusznych ministrów – by w szkołach, koniec końców, ostali się jedynie dyrektorzy o sercach z kamienia.

   I jeszcze jedno, przy okazji. Furorę, przynajmniej w moim otoczeniu, robi ostatnio stwierdzenie, że "fora się grzeją", co ma świadczyć o nabrzmiewaniu wśród rodziców jakiegoś problemu. Wielokrotnie już mówiłem i pisałem, i powtórzę raz jeszcze, te niekończące się dyskuje na rodzicielskich forach klasowych nie rozwiązują żadnych problemów. Dają złudzenie dobrej komunikacji i jeszcze większe - jakiejś zbiorowej mądrości, a w rzeczywistości oduczają rzetelnej dyskusji i psują nędzne resztki dobrych relacji społecznych, ocalałe jeszcze w szkołach.

Wróć

Dodaj komentarz

Skomentował Włodzimierz Zielicz

10/10

Skomentował Barbara

W punkt.
Dziękuję

Skomentował Elżbieta

Dziękuję.

Skomentował Xawer

Trudno się spodziewać, by obrazy były sielankowe.
Jaki zresztą jest sens "zebrania klasowego" inny, niż albo lejkowa transmisja informacji lub poleceń, kierowanych do rodziców (dziś rodzice nie tylko umieją już czytać, ale mają nawet internet, więc nie trzeba zebrań, a można im to wysłać mailem), albo równie lejkowe przyjęcie ich oczekiwań wobec szkoły, w dodatku zachęcając, by się w tym wzajemnie wspierali, bo gdyby chodziło tylko o indywidualne postulaty, to też mail, telefon albo spotkanie w cztery oczy byłoby wygodniejszy i tańszy, niż zebrania.

Dyrektor (taki jak Pan) prywatnej szkoły jest wobec rodzica przedstawicielem usługodawcy, który świadczy usługę lepiej lub gorzej, ale sam dał wcześniej sygnały, że można i należy negocjować, a nie tylko sprzedaje gotowy ustalony asortyment, który albo akceptujemy, albo go nie kupujemy.
Dyrektor szkoły państwowej jest z kolei przedstawicielem instytucji, egzekwującej przymus. Trudno o sielankowe relacje rodziców poborowego z kapralem w jednostce, do której ich syn został wcielony. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach, gdy system szkolny ostał się ostatnim elementem masowego autorytarnego przymusu, sankcjonowanym przez państwo, ale rodzice wyemancypowali się już z mentalności poddanych.

Na marginesie: jeśli ludzie wjeżdżają tam, gdzie nie powinni, to każdy użytkownik terenu, któremu zależy na tym, by tego nie robili, stawia barierkę, bo ta okazuje się zawsze skuteczniejsza od znaku zakazu wjazdu. Jeśli sam mimo to chce móc wjechać, to barierki składane na kluczyk albo pilota znane są od kilkudziesięciu lat.

Skomentował ula

W przypadku placówek niepublicznych sprawa jest dość prosta: trzeba wypisać jak najwiecej rzeczy, które nie będą realizowane. A rodzice niech sie podpiszą , ze przyjęli do wiadomości. Kropka

Nasza strona używa, do prawidłowego działania używa technolgii ciasteczek. Więcej informacji na ten temat na stronie: Więcej...